6
5.20
Elizabeth More właśnie dochodziła do siebie. Jej głowa pulsowała nieprzyjemnie i miała wrażenie jakby czaszka uciskała jej mózg. Przez chwilę nie miała pojęcia co się stało, co się dzieje i na pewno nie wiedziała co ma się stać. Siedziała na krześle przez kolejne sekundy starając się przypomnieć sobie wszystko co przed chwilą zaszło.
Już pamięta. Mężczyzna.
Jakiś obcy mężczyzna wkradł się do jej domu, gdy wstawała do pracy. Była akurat w łazience, gdy usłyszała kroki po schodach. Spanikowała. Bała się o siebie, a przede wszystkim o swoje dzieci. Nie miała bladego pojęcia kto i czego mógł szukać w jej domu po piątej rano w zimny, październikowy dzień.
Gdy tylko wróciła po cichu do sypialni, żeby zadzwonić na policję natknęła się na męską sylwetkę. Z jego ciemnej kurtki spływały krople deszczu, a mokre i zabłocone podeszwy butów brudziły czystą podłogę i puchate dywany.
Ich wzrok na chwilę się spotkał. Nie na długo. Spanikowana Elizabeth rzuciła się do ucieczki. Wpadła z powrotem do łazienki starając się zatrzasnąć za sobą drzwi. Była jednak za wolna, bo mężczyzna szybko zareagował i już po chwili pchnął barkiem drzwi, przez co kobieta upadła uderzając głową w umywalkę tracąc przytomność.
Teraz siedziała na krześle. Czuła zimny pot na plecach, a po policzku płynęła gorąca krew sklejając jasne pasmo jej włosów. Starała się ruszyć ręką, co niestety nie przyniosło rezultatów. Miała boleśnie związane nadgarstki oraz kostki. Sznur obcierał jej delikatną skórę i czuła, że przy jeszcze większym szamotaniu kończyn zedrze całą skórę.
-Mamusiu. -usłyszała piskliwy i zrozpaczony głosik najstarszej córki.
Uniosła szybko głowę do góry ignorując mdłości oraz zawroty. To co przed sobą ujrzała spowodowało, że fala zimna zalała jej ciało, a panika i wściekłość przejęły nad nią kontrole. Jej dwie córeczki stały przed nią zapłakane i skulone w swoich piżamkach. Domyślała się, że zostały niezbyt przyjemnie obudzone.
More zaczęła się szarpać ignorując ból w związanych miejscach. Pragnęła jedynie uwolnić się i pomóc swoim dzieciom. Była jednak coraz bardziej przerażona, wściekła i bezradna. Za jej córkami stał mężczyzna, który włamał się do jej domu i śmiał zakłócić spokój jej oraz jej dzieci.
-Ty nie będziesz mi potrzebna. -zwrócił się do kobiety. -Za to twoje dzieci, tak.
-Tylko je dotkniesz, a pożałujesz. -warknęła.
Każda matka oddałaby życie za swoje dzieci, a widząc, że są w niebezpieczeństwie adrenalina buzowała jej w żyłach, a ona była gotowa walczyć i nawet zabić tego faceta dla bezpieczeństwa swoich dzieci. Nie miała jednak jak tego zrobić. Była związana, osłabiona i krwawiła. Do tego zawroty głowy dalej nie ustąpiły.
Wściekła obserwowała jak obcy zbir wiąże boleśnie jej córki i ustawia przy ścianie plecami do matki i jego samego. Gdy tylko się odwrócił wiedziała już, że czeka ją śmierć. Zaczęła walczyć z węzłami coraz agresywniej czując już między palcami lepką i ciepłą ciecz. Panicznie się bała i chciała już, żeby ona i jej córki zostały cudownie uratowane. To nie była jednak żadna fikcja. To było rzeczywiste życie i teraz rzeczywiście do jej głowy został przyłożony pistolet z tłumikiem. Wiedziała już, że nie ma dla niej ratunku.
W pomieszczeniu dało się jedynie usłyszeć szloch dzieci oraz żałosne łkanie ich matki. Zrozpaczone spojrzenie Elizabeth utkwione było w plecach swoich dzieci. W głowie przypominała sobie najpiękniejsze chwile z rodziną. Jej usta opuściły tylko dwa słowa, a następnie dało się usłyszeć ciche kliknięcie broni i jak łkanie kobiety ustaje natychmiast.
Dziewczynki zalały się większą ilością łez. W ich głowach dalej brzmiało zdanie ich matki. Kocham was, odbijało się echem w ich głowach. Obie wiedziały, że już nigdy jej nie przytulą i nie usłyszą. Ona już nie żyła. Umarła za ich plecami.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top