10

Dwaj mężczyźni przekroczyli próg laboratorium, mając na twarzach tryumfalne uśmiechy. Obaj patrzyli w stronę Deadpoola, krocząc ku niemu powolnie, jakby nie stanowił dla nich żadnego zagrożenia.

Wyższy mężczyzna przystanął, trzymając ręce za plecami, natomiast łysy podszedł do najemnika i ukucnął przy nim.

- Hejka, Wadeuś - zapiszczał i złapał go za policzki. — Jak ci się żyje, gąbeczko? - zaśmiał się, a Wade patrzył na niego wściekłym wzrokiem. Nagle złapał go za gardło i zaciskał coraz mocniej palce. Mężczyzna zaczął się dusić, a ciemnowłosy wyciągnął ręce zza pleców. W jednej z nich trzymał dziwne berło i, wycelowawszy nim w Deadpoola, strzelił, co spowodowało, że najemnik puścił przeciwnika. Ten natomiast odskoczył od niego i, upadłszy na podłogę, zaczął się śmiać, kaszląc i z każdym oddechem wydając z siebie pisk.

- Widzisz, mówiłem ci, że jest do tego zdolny - zaświszczał, zwracając się do mężczyzny dzierżącego broń.

- Mógł zmiażdżyć ci tchawicę. Jesteś szalony, Francis - odparł brunet beznamiętnie, mierząc wzrokiem mężczyznę, z którego oczu błyskały iskry nienawiści. — Witam, panie Wilson. Miło pana znów widzieć. Chyba nie jest pan zadowolony z zaistniałej sytuacji - Wade warknął w odpowiedzi, a na twarz bruneta wstąpił wredny uśmiech.

Tymczasem znajdująca się za kapsułami szatynka obserwowała całą sytuację, zastanawiając się, czy nie wyjść i przerwać tej dziecinady. Ale stwierdziła, że musiałaby być naprawdę głupia, żeby zrobić. W końcu jeden z nich był uzbrojony, a drugi niepoczytalny.

Przyjżała się uważniej wyższemu mężczyźnie. Zatkała usta dłonią, kiedy z jej ust chciał wyrwać się pisk. Znała go. Widywała go nie raz w wiadomościach, lecz raz dane jej było spojrzeć mu prosto w oczy. Niegdyś niebieskie, teraz rażące zielenią oczy, przeszywały ją na wskroś, kiedy nie zdążyła schować się za, o ironio, ratującą jej życie, kapsułą. Brunet postawił pierwsze kroki w jej stronę, lecz powstrzymał go, dotychczas w miarę spokojny, najemnik, który rzucił się na niego. Deadpool uderzał raz po raz pięścią w twarz maga, dopóki nie został odciągnięty.
Sinthia w tym czasie powoli wycofywała się do tyłu, gdy zauważyła inne drzwi, które nie były pokryte, jak poprzednie, iluzją. Zatkała uszy, a z jej ust wydobył się szloch, gdy usłyszała przeciągły jęk bólu. Zaczęła biec odkrytym korytarzem, nie odwracając się. Bała się odwrócić.

Wtem znalazła inne wyjście, które było wyraźnie oznaczone. Wbiegła czym prędzej na zewnątrz, upadając na kolana i po chwili wstała, wpadając na kogoś. Zdyszana i przerażona spojrzała na osobę, na którą wpadła. Czerwony kostium opinał umięśnione ciało, a silne dłonie trzymały ją za biodra.

- Wszystko okay? - zapytał, całkiem chłopięcy, głos. Dziewczyna pokiwała głową na nie i wskazała ręką na drzwi, nie będąc w stanie wydusić z siebie choćby słowa. — Uciekaj stąd, jak najszybciej – powiedział chłopak i zniknął wgłębi korytarza.
Szatynka dopiero w momencie, gdy znów zaczęła biec, zauważyła, że znajduje się w lesie.

- Pedofile tylko tutaj porywają małe dzieci - szepnęła do siebie, od razu wymierzając sobie liścia w policzek, za żartowanie w takiej sytuacji. Poznała miejsce, w którym się znajdowała i uciekła  dobrze znaną sobie drogą.

|••••••••••|

A to, co wydarzyło się w środku, zostanie tajemnicą.

Domyślacie się chociaż, kto był drugim osobnikiem?

Przepraszam, przepraszam, przepraszam,
przepraszam i przepraszam.
Znów zawaliłam, zostawiając was na tak długi czas
i dając wam tak krótki rozdział
(ale w sumie na tym polega ta książka, eh).

Na szczęście, lub też nieszczęście, jest to ostatni rozdział.

Tak, został nam już tylko epilog
i nie będziecie musieli się więcej ze mną borykać,
A ja nie będę musiała borykać się z weną :')

To znaczy nie chodziło o przestanie pisania,
Tylko o końcu tej książki.
Dotarło?
No mam nadzieję :-)

Nie przeciągając...

Pamiętajcie o komentarzu!
I Widzimy się w epilogu!

Luv u all💚☕🍪

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top