Rozdział 2 - Serce węża
Poderwała się z łóżka, usłyszawszy jakieś dźwięki dobiegające z dołu. Była noc, lecz wpadający przez okno księżyc na tyle dobrze oświetlał sypialnie, że zorientowała się, iż jest w niej sama. Dante nie siedział w fotelu, nie było go też w łóżku. Czy to możliwe, aby to on był na dole? Zacisnęła mocno dłonie na jasnej tkaninie i przełknęła głośno ślinę. Nie istniała opcja, aby Dante tak hałasował. Poruszał się niczym duch, a ten ktoś na dole zdecydowanie nie należał do zbyt zwinnych i subtelnych. Wręcz przeciwnie, chwilami miała wrażenie, że zupełnie nie przejmował się, iż może zostać usłyszany.
Odrzuciła pled, którym była nakryta i powoli podniosła się z łóżka. Z największą ostrożnością odsunęła szufladę nocnej szafki, z której wyciągnęła broń, a następnie ruszyła w stronę drzwi. Gdy wyszła na korytarz hałas się nasilił. Ewidentnie ktoś był w domu i wcale się z tym nie ukrywał, co bardzo ją niepokoiło. Szczególnie nieobecność Dantego. Z bijącym mocno sercem zaczęła schodzić po schodach, dłoń nerwowo zaciskając na rękojeści pistoletu. Drżała. Jednak nie było jej wcale zimno. Prawdę mówiąc, cholernie się bała i nie miała pojęcia skąd wziął się ten szalony niepokój. Gdy była już na samym dole rozejrzała się wokoło. Nagle zapadła cisza. Zrobiła krok w przód, skąd widać było salon. Był pusty. Odetchnęła z ulgą. Czuła zawroty głowy i lekką dezorientację. Chciała teraz po prostu wrócić do łóżka i usnąć. Odwróciła się w tył i w jednej chwili cała krew odpłynęła jej do głowy. Zwalista postać, zakrwawionego olbrzyma sprawiła, że zamarła.
— Camacho — wydusiła przez ściśnięte gardło.
Co się tu u licha działo i skąd się tu wziął? Lejąca się z gardła krew kapała na posadzkę. Pusty oczodół zionął czernią, a on szedł powoli w jej stronę. Bezwładnie wiszące ręce obijały się o ciało. Przymknęła oczy i wyciągnęła dłonie, kierując pistolet w jego stronę. To przecież, kurwa, nie było możliwe. Zdychał. Dosłownie. Więc jakim cudem tu był? A może tak naprawdę go tu nie było? Otworzyła oczy, ponownie natrafiając na ten sam, groteskowy widok. Jego twarz, coraz bliżej.
Dante! Gdzie jest Dante? Przecież musiał gdzieś tu być? A jeżeli ten potwór zrobił mu krzywdę? Zalała ją fala złości i błyskawicznie nacisnęła spust. Jeden raz, drugi, trzeci... kolejny. Za każdym razem odgłos pustej komory. Oblało ją gorąco, gdy cofając się upadła na stopień schodów. Odwróciła się i spróbowała wdrapać na górę, lecz złapał ją za kostkę i szarpniecie pociągnął w dół. Uderzyła głową o jeden ze stopni i na moment straciła przytomność. Pochylająca się nad nią, rozmazana postać. Krew spływająca na jej twarz i ciało. Czuła obrzydzenie i bunt. Miał zginąć, miał się męczyć umierając, a jakimś cholernym cudem dotarł tu i...
— Bez niego jesteś jak skorupa pozbawiona duszy... — usłyszała złowieszczy, charkotliwy głos i na moment zamarła. Poczuła panikę i zaczęła się gwałtownie szarpać. Musiała uciec. Musiała jak najszybciej się stąd wydostać i poszukać Dantego.
— Zostaw mnie! — wydarła się wściekle i przeorała jego policzek paznokciami. Wzdrygnęła się, czując odchodzącą płatami skórę. — Zostaw! Muszę... Muszę go znaleźć! Muszę...
— Uspokój się! — Czuła, że opada z sił, męski głos był coraz bardziej niewyraźny. Jednak nie ustawała w walce.
— Muszę go...
— Uspokój się do jasnej cholery! — Otworzyła szeroko oczy, zamierając. Chwilę trwało aż zorientowała się w sytuacji.
Leżała w łóżku. Dante trzymał w dłoniach jej nadgarstki i dociskał do materaca. Z jego policzka lała się krew. Pod ramieniem czuła zimny metal. Pistolet! Nagle wszystko do niej dotarło. To był sen. Pieprzony, cholerny koszmar. Wpatrywał się błyszczącymi z gniewu oczyma i oddychał jak po długim biegu. Poczuła na swych ustak kroplę krwi, która właśnie opadła i jakoś tak odruchowo oblizała ją koniuszkiem języka. Ujrzała jak jego źrenice powiększają się, a on sam zaciska mocniej szczękę, jakby z całej siły się przed czymś powstrzymywał.
— Nie jestem... — wydusiła. — Nie jestem skorupą pozbawioną duszy — Każde słowo sprawiało, że bolało ją gardło. Jakby godzinami krzyczała. A może tak było? Bo niewątpliwie hałasowała. Ile to trwało?
— Nie jesteś — usłyszała i rozluźniła się.
— Co się stało? — szepnęła i poczuła, jak puszcza jej nadgarstki.
— Strzelałaś — odparł, a ona zmarszczyła czoło.
— Przecież nie było naboi — wymamrotała, unosząc się na łokciach. Poczuła mdłości. W odpowiedzi skinął głowę w stronę ściany, w której ujrzała dwa otwory po kulach. Dopiero teraz poczuła woń prochu i zadrżała. Poczuła niepokój i spojrzała na niego niepewnie. — Zraniłam cię? — szepnęła i ujrzała jak przecząco kręci głową. Nadal się nad nią pochylał. Położył na jej czole rękę i wpatrywał uważnie w jej twarz. Była w tym jakaś troska, która ją dezorientowała.
— Gorączkowałaś — wyszeptał, sprawiając, że poczuła chaos.
— Co to znaczy? — wydusiła.
— To znaczy, że nie jesteś, tak jak ja, odporna na jad węża. Każda ilość i każda toksyna może doprowadzić do komplikacji, a ty niepotrzebnie narażałaś się na ryzyko — wypowiedział, sprawiając, że zadrżała. Fakt, czuła się fatalnie. Początkowo myślała, że to ze względu na niedawną szarpaninę, ale z każdą chwilą coraz bardziej docierało do niej, że może być to coś poważniejszego. Spoglądała na niego pytającym wzrokiem. Poczuła jak zsuwa z niej pled i dłonią sunie po biodrze, na którym założony miała opatrunek. — Zmiany martwicze. Nie są wielkie, ale będzie ślad. Przez jakiś czas będziesz odczuwała ból, chodząc.
— Zmiany martwicze? — wydusiła przerażonym głosem. Doskonale pamiętała, co mówił o działaniu cytotoksyn, a przecież jad kobry zawierał zarówno neurotoksyny, jak i cytotoksyny. — Zrobiła mi dziurę w nodze? — Głos jej się załamywał.
— Nie jest wielka — usłyszała i przełknęła głośno ślinę. Oczami wyobraźni widziała już krater.
— To znaczy? — Milczał. Poczuła irytację. — Muszę to wiedzieć!
— Dlaczego to takie ważne? — zapytał. — Widzisz w tym problem? — Wkurzał ją coraz bardziej.
— Tak, widzę w tym, kurwa, problem. Mów! — wrzasnęła i mogłaby przysiąc, że w kąciku jego ust zaigrał uśmiech.
— Kłamałem — wyszeptał, a ona zmrużyła zdezorientowana oczy. — Skóra w tym miejscu jest ciemniejsza i chropowata. Może to potrwać jakiś czas, ale powinno powoli ustąpić. Opadła na poduszki i głęboko odetchnęła. Czuła suchość w gardle i trochę kręciło jej się w głowie.
— Nie lubię jak mnie oszukujesz — mruknęła.
— Nie miałem pojęcia, że aż tak bardzo przejmujesz się...
— Lepiej nie kończ — przerwała mu ze złością.
— Co ci się śniło? — usłyszała i jęknęła w duchu. Nie miała ochoty odpowiadać na to pytanie. Musiała jak najszybciej zmienić niewygodny temat.
— Gdzie jest Suka? — zapytała.
— Tam, gdzie widziałaś ją po raz ostatni — usłyszała i zmarszczyła czoło.
— Nie rozumiem — szepnęła zdezorientowana i usiadła na łóżku.
— Uciekła. Jest tam, gdzie chce być — powiedział, przyglądając się jej twarzy, na której ujrzał grymas zawodu.
— Dlaczego ją tam zostawiłeś? — wydusiła z nutą pretensji.
— Zabierając ze sobą węża, podejmujesz ryzyko, że ucieknie. A dzieje się tak zawsze. Jak każde dzikie zwierze, chce wolności. O ile dobrze pamiętam, to ty zarzucałaś mi, że trzymam je uwięzione zamiast puścić wolno — przypomniał.
— Ale... — umilkła i ciężko westchnęła. — Lubiłam ją. Nie wiem dlaczego, ale ją lubiłam.
— To tylko wąż. Węże są... one są inne.
— Co przez to rozumiesz? — zapytała, starając się ukryć w głosie zawód. Wzięła kobrę, ale ani przez chwilę nie pomyślała, że tak się to skończy. Jednak przecież to było oczywiste. Węże nie są zwierzętami domowymi, które można wyprowadzać na spacer i oczekiwać, że, niczym pies, wrócą posłusznie do domu.
— Mówiłem ci już, że węża nie da się oswoić, Echo. Nie jesteś w stanie sprawić, że poczuje do ciebie sympatię i nawet gdybyś mieszkała z jakimś wężem przez kilka lat, gdyby przyzwyczaiła się do ciebie i zaakceptował, to i tak, gdy otworzysz drzwi, on ucieknie. Taka jest ich natura. — Spoglądała na niego w milczeniu. — Każde zwierzę ma jakąś granicę. Nawet te dzikie, potrafią się przełamać, choćby z ciekawości. Można oswoić nawet lwa. Człowiek jest w stanie sprawić, że każde zwierzę będzie wracało, nawet gdyby nie nawiązywało bezpośredniego kontaktu. Ale nie...
— Ale nie wąż — szepnęła i ujrzała jak przecząco kręci głową.
— Wiele razy ci mówiłem, że one są samotnikami. Matka porzuca młode i w tym samym momencie stają się swoimi przeciwnikami. Nie żyją w stadach i...
— Opowiadałeś mi już o tym. Ale Suka... wydawało mi się, że mnie lubiła — wymamrotała.
— Węże nie lubią, nawet siebie nawzajem. Zaatakowała cię, prawda?
— Tak. Ale...
— Przyznam, że zachowywała się w stosunku do ciebie dość nietypowo, ale nie można tego nazwać lubieniem. Po prostu w jakiś sposób ją ciekawiłaś. To wszystko — tłumaczył.
— Zawsze wszystko psujesz — skwitowała z przekąsem.
— Chyba nie będziemy wracać do tematu romantycznych węży — stwierdził z rozbawieniem.
— Wydaje mi się, że akurat ty powinieneś raczej stanąć w ich obronie — powiedziała z ironią. Nie mogła zaakceptować myśli, że nie będzie mogła już wziąć do ręki kobry, do której zdążyła się przyzwyczaić.
— Dlaczego? — zapytał, początkowo ją dezorientując.
— Ponieważ jesteś ekspertem od węży — palnęła głupio i ujrzała, jak przymyka ze zniecierpliwieniem powieki.
— Mówię o tym, z czym miałem do czynienia, a to nie czyni ze mnie ani znawcy, ani eksperta. Nie lubię ani o tym czytać, ani oglądać. Wolę tego doświadczać i... — spojrzał jej głęboko w oczy. Była zmartwiona tym, że kobra uciekła, co go zaskoczyło. Nie przewidział tego. Nawet nie pomyślał w tamtej chwili o wężu. Liczyła się tylko Echo i to, aby w porę udzielić jej pomocy. Nie miał też pojęcia, że tak bardzo się przywiązała do tego gada. Jęknął w duchu. — Przejęliśmy kiedyś nielegalny transport dzikich zwierząt. Były tam również węże. Wśród nich dwie kobry królewskie. Para. Samica spodziewała się młodych, a samiec, cóż, w pewnym sensie zachowywał się trochę zaborczo — oznajmił, spoglądając na nią uważnie. — To był chyba przejaw romantyzmu, nie uważasz? — zażartował.
— Jestem przekonana, że stracił dla niej serce, gdy tylko ją zobaczył. Typowa miłość od pierwszego wejrzenia — palnęła, uśmiechając się głupio. Milczał, nie wiedząc co jej odpowiedzieć. Była teraz tak naiwnie inna niż w noc, gdy zabijała z zimną krwią ludzi. To przecież tylko zwyczajna nastolatka — pomyślał. Nastolatka jakich zabił już wiele. Spoglądając na nią, właśnie takie można było odnieść wrażenie. Głupiutka, naiwna i wrażliwa. Ale przecież Echo była zupełnie inna i prawda była taka, że miała wiele twarzy. Córka Azury Grados Valdez, jedynej kobiety, której darował życie. Czy to mógł być przypadek? — A gdzie one mają serce? — usłyszał i zmarszczył czoło, zdezorientowany. — Węże. W którym miejscu mają serce? Bo przecież są takie długie i...
— Serce węża przemieszcza się po jego ciele — odparł i ujrzał, jak dziewczyna otwiera usta ze zdziwienia. — Zdajesz sobie sprawę z tego, jakiej wielkości posiłki jada wąż? — oznajmił.
— A co to ma wspólnego z jego sercem?
— Na przykład to, że gdyby serce węża nie przemieszczało się, to przy połykaniu ofiary rozgniotłoby się na miazgę — oznajmił i ujrzał w jej oczach zrozumienie.
— Im więcej o nich opowiadasz, tym bardziej wydają mi się ciekawsze — szepnęła.
— Niemal wszystkie ich organy przemieszczają się podczas trawienia ofiary, a niektóre nawet podczas pełzania. Spoglądasz na coś, i wydaje ci się to proste i nieskomplikowane, ale gdy przyjrzysz się temu dokładniej, widzisz, że w tych rzeczach nic nie jest oczywiste — oznajmił, spoglądając na nią uważnie. — Jak serce węża.
— Jak serce węża — powtórzyła bezwiednie. — Domyśliłeś się? — zapytała nieoczekiwanie.
— Czego? — Nie miał pojęcia o czym mówiła.
— Kim jestem — odparła, nie spuszczając z niego wzroku.
— Nie — odparł krótko.
— Wiedziałeś o Nicku? — Przytaknął głową. — I nie domyśliłeś się kim jestem? — drążyła.
— Nie potrzebowałem tego wiedzieć. Gdybym chciał, dowiedziałbym się jeszcze tego samego dnia — oznajmił.
— Wiedziałeś, że chroni mnie O'Connor. Poznaliśmy się na Kubie, gdzie szukałeś Logana. Było oczywiste, że jestem powiązana z Uroboros — myślała głośno.
— A ja nie dociekałem, w jaki sposób, chociaż przyznam, że w pierwszym momencie przyszło mi do głowy, że jesteś kochanką O'Connora — wypowiedział i ujrzał na twarzy dziewczyny grymas obrzydzenia.
— Nick zawsze mnie irytował. Odkąd pamiętam odnosiłam wrażenie, że jest zazdrosny o Logana. Rzadko rozmawialiśmy, ponieważ był dość nudny, a matka zabroniła mi go uwodzić, więc nie było z niego żadnego pożytku. Nigdy nie traktowałam go poważnie — wyjaśniła pokrętnie.
— Uwodzić? — usłyszała i wzruszyła obojętnie ramionami. Nagle zdała sobie z czegoś sprawę.
— Chyba nie potrafiłabym zrobić tego z tobą. To znaczy, potrafiłabym, tylko... po prostu... Nieważne — zrezygnowała. Nie wiedziała jak mu to wytłumaczyć, aby nie zrobić większego zamieszania, a już w tym momencie wyglądał na skołowanego. "Chyba nie potrafiłabym zrobić tego z tobą". Dopiero teraz docierało do niej jak bardzo jednoznacznie to zabrzmiało. Zmieszała się, widząc, że w milczeniu przygląda się jej, czekając na wyjaśnienia.
— Wszystko jest ważne — usłyszała i przełknęła głośno ślinę. Coś w jego głosie uległo zmianie.
— Bawię się mężczyznami, aby dostać to, czego chcę. Czasami po prostu robię to z nudów. Niemal wszyscy są tacy prości, szablonowi — szepnęła.
— Teraz wiem w jaki sposób wyciągnęłaś informacje od tych idiotów, gdy zostawiałem cię samą w hacjendzie — stwierdził, a ona jedynie głupio się uśmiechnęła. — Dlaczego nie potrafiłabyś tego zrobić ze mną? — zapytał bezwiednie.
— Ponieważ jesteś inny, dla mnie — wyszeptała, nie odrywając od niego wzroku. On też uporczywie jej się przyglądał. — Nienawidzę cię, ale szanuję — usłyszał i zacisnął mocniej szczękę. Ponownie zaczęło ogarniać go to mroczne pragnienie, którego teraz nie starał się już nawet zrozumieć.
— Ty również jesteś inna — wypowiedział bezwiednie. — Dla mnie...
— Dla ciebie... — powtórzyła, po czym zamrugała pospiesznie powiekami i wciągnęła głośno powietrze, otrząsając się z głupich myśli. On również przywołał się do porządku.
— Dlaczego się ujawniłaś, tam w Byzantium? Przecież nie musiałaś mieć zgody Sandovala, aby zabić Camacho. Mogłaś zrobić to po cichu — usłyszała.
— Zrobiłam to, ponieważ musiałam się dowiedzieć, czego tak naprawdę chcę — stwierdziła.
— Czego naprawdę chcesz?
— Zemsty — oznajmiła krótko i zanim zdołał zadać kolejne pytanie, położyła mu dłoń na ustach.— Wiesz już kim jestem... — wyszeptała. W tym momencie czuła się jakoś inaczej. Znał prawdę. Nie było już presji i napięcia. Mogła być w pełni sobą i to ją w pewnym sensie wyzwalało.
Nakrył dłonią jej dłoń i zsunął z ust, powolnym ruchem kładąc ją sobie na piersi, a następnie nachylił się do jej ucha.
— Wiem już kim jesteś — wyszeptał, sprawiając, że po jej ciele przebiegły dreszcze. Zamarła gdy przysunął się jeszcze bliżej. Przymknęła oczy i poczuła jak wplata dłoń w jej włosy. — Muszę jechać do hacjendy — usłyszała i przywołała się błyskawicznie do porządku.
Nie mogła się tak rozpraszać. Szczególnie przy nim i szczególnie teraz.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top