Rozdział 3

                                                **Hollywood Undead - I Don't Wanna Die**

Około dwie godziny temu moje ciało zupełnie się poddało. Wszystko bolało mnie od ciągłego stresu i napinania mięśni. 
On, dalej płacząc z radości okładał mnie na zmianę kablem, pejczem i pasem z metalowymi ćwiekami, które niemiłosiernie przebijały mi skórę na plecach. 
Z czasem zacząłem modlić się, żeby już mnie zakatował, albo żebym stracił przytomność. 
- Nie możesz już wytrzymać, co? - Zaśmiał się nade mną. 
- Daj mi spokój. - Wychrypiałem, bo mówienie sprawiało mi dużą trudność. 
- Co, czyżbyś robił pod siebie ze strachu, kundlu? - Zaczął się śmiać jeszcze głośniej, a po jego policzkach znów popłynęły łzy. Śmiał się dopóki nie zaczął się dusić. 

- N-na d-dz-dzisiaj d-dość... - Wydusił wycierając oczy. - W-wrócę do c-ciebie j-jutro. 

Gdy tylko wyszedł, ja osunąłem się nieprzytomny na ziemię. 

- Aron... Proszę, obudź się. - Usłyszałem łamiący się głos.
- D-Dawid? - Wyjąkałem.
- Tak... Powiedz mi... Dlaczego? Nie masz już dość? Martwię się o ciebie...
- Mówiłem, że... sobie poradzę... - Wydyszałem. 
- Nie poradzisz sobie! Oni cię zabiją... 
- To niech mnie zabiją. - Odparłem obojętnie. 
- A co ze mną?! Pomyślałeś, jak ja się będę czuł, gdy ty zginiesz?!
- Nic nas nie łączy.
- Kocham cię.
- A ja ciebie nie! Kiedy to w końcu do ciebie dotrze?
- Aron... Ja wiem, że nie chcesz ze mną być, bo mój dziadek założył to miejsce i dlatego, że się tu męczysz, ale proszę cię, wytrzymaj jeszcze trochę. Wyciągnę cię stąd.   
- Wynoś się! Nic dla mnie nie znaczysz i nigdy nie będziesz! Gdyby nie mój dziadek ty nawet byś o mnie nie wiedział! 
Zatkał mi usta ręką. 
- Kochanie, wiem, że jednak coś do mnie czujesz. - Chciałem zaprzeczyć, ale on nie pozwolił mi na to. - Udajesz twardego, bo nie chcesz się przyznać, że czujesz coś do drugiego chłopaka. A ta twoja dziewczyna, to tylko zwykła wymówka. Zresztą, martwa wymówka. 

Poczułem, jak łzy napływają mi do oczu, a potem płyną po twarzy. Ona nie żyje? Mój aniołek nie żyje...? 

- Nie płacz, kochanie. - Zaczął smutnym głosem. - Gdybyś przyznał się, że coś do mnie czujesz, ona dalej by żyła... 
- O... co ci... chodzi? - Wychlipałem. 
On przeciągnął mnie na swoje kolana i wtulił moją twarz w swoją szyję. 
- Dyrektor chciał zdobyć jakąś kartę przetargową. Gdybyś zgodził się na wszystko, co on chciał, po prostu by ją wypuścił. Ale nie chciałeś...
- Skąd miałem wiedzieć, że on ją ma?! 
- Nie wiem... - Przycisnął mnie mocniej do siebie, a ja po raz pierwszy od dawna, szczerze się wypłakałem. 
Po chwili byłem tak zmęczony płaczem, że po prostu zasnąłem. 

Leżałem na czymś miękkim i byłem przykryty jakimś kocem. 
Obróciłem się na drugi bok i przytuliłem do czyjegoś ciepłego torsu. Nagiego torsu. 
Zanim zdążyłem jakkolwiek zareagować usłyszałem ciche mruknięcie i poczułem czyjeś ramię na moim biodrze. Poczułem jeszcze, jak ten ktoś kładzie swoją głowę na mojej, tym samym dociskając mnie do siebie. Byłem jeszcze zamroczony snem, a poza tym było mi tak cudownie ciepło i od dawna nie czułem się bezpiecznie, więc zamiast coś zrobić po prostu wtuliłem się w mężczyznę i westchnąłem. 
Zanim znowu zasnąłem poczułem jak ktoś całuje mnie w czubek głowy i mocniej przytula do siebie. 

Ktoś delikatnie całował mnie w usta, prawdopodobnie po to, żeby mnie obudzić. No i udało mu się. 
Otworzyłem oczy, a gdy obraz mi się wyostrzył zobaczyłem, że jestem w jakimś dobrze urządzonym pokoju, na bardzo wygodnym łóżku. Zupełne przeciwieństwo mojej celi. 
Potem uświadomiłem sobie co się stało i aż podskoczyłem. 
- Hej, kotku. - Usłyszałem spokojny i znajomy głos.
- Dawid? - Wymruczałem. 
- Mhm. - Odparł chłopak i pocałował mnie w szyję. 
- Idź ode mnie... - Powiedziałem szorstko.
- Nie bądź taki... Ile razy mam powtarzać ile dla mnie znaczysz?! 
- Ty nawet nie zapytałeś, czy coś do ciebie czuję, a odpowiedź będzie zawsze taka sama. NIE!  
- Jakoś wczoraj ci to nie przeszkadzało... - Powiedział jeżdżąc palcem po moim torsie. - I w nocy z resztą też... - Wymruczał patrząc mi w oczy. - Wtulałeś się we mnie jak dziecko w mamę. - Zachichotał. 
- Bo byłem chory na głowę, ale już mi przeszło. 
Chciałem wstać, ale on docisnął mnie do łóżka i uwiesił się nade mną. 
- Nareszcie cię mam, a ty mi uciekasz... 
- Idź. 
- Nie. - Powiedział wesoło znowu mnie całując. 
- Coraz bardziej cię nienawidzę... - Wyszeptałem ze łzami w oczach. - Jesteś taki sam jak oni...
- Ej, nie bądź taki! Ja i tak cię kocham. 
- Ale... Eh, nieważne... I tak nie posłuchasz... 
- Posłucham kochanie.
Patrzyłem na niego przez chwilę, a gdy zauważyłem, że nie kłamie poczułem promyk nadziei. 
- Nie jestem gejem. I nie będę. Proszę cię, zrozum to wreszcie. 
W jego oczach zagościły łzy, ale tym razem zrobiło mi się go żal. Serce nie sługa, jak to mówią. 
W sumie, co mam do stracenia? Przecież i tak będę zabawką. Nieważne czy tego chcę, czy nie. Podniosłem się na rękach i tym razem to ja delikatnie go pocałowałem. 

Zauważyłem, że jego oczy rozszerzyły się z szoku, a potem znów zwęziły i mam wrażenie, że błyszczały wręcz nieopisaną ulgą i nadzieją. 
 
Dawid zamknął oczy i delikatnie popchnął mnie na łóżko. 
Również zamknąłem oczy, ale wtedy przyszła jedna myśl, która uderzyła mnie niczym bicz. 
Obiecałem... Już chciałem zacząć go przepraszać i mówić, że jednak nie chcę, ale usłyszałem znajomy głos. "Rozumiem." powiedziane tak czule i łagodnie, że w momencie zapomniałem o zahamowaniach i o tym, gdzie jestem i co zamierzam zrobić. 

 Zarzuciłem mu ręce na szyję i przyciągnąłem do siebie. 

Po paru minutach, gdy nam obu zaczynało już brakować powietrza, chłopak oderwał się ode mnie i z powagą spojrzał mi w oczy.
- Jesteś pewny, że tego chcesz? 
Mogłem odmówić. Mogłem go odepchnąć, albo krzyknąć. 
- Chcę. Bardzo. - Kłamałem. Tak bardzo nie chciałem tego robić, ale nie miałem zamiaru patrzeć, jak przeze mnie ktoś się męczy. Nienawidziłem tego. 
On uśmiechnął się do mnie i czule pocałował w czoło. 
- Dziękuję. 
- Za co?
- Widzę, że kłamiesz. 
- Ja... 
- Ćśśś... Daj mi skończyć. Nie chcę cię do niczego zmuszać. Wiem, że zgadzasz się i kłamiesz mi w żywe oczy, bo nie chcesz, żeby ktoś przez ciebie cierpiał. Jesteś kochany, wiesz? - Pogłaskał mnie po twarzy. - Będzie bolało. Jesteś pewny, że jestem tego wart?
- Tak... 
Wtulił nos w moje włosy. 
- Powiedz, jeśli będzie bardzo bolało, dobrze? Nie chcę cię krzywdzić. 
Skinąłem krótko głową, zaciskając usta. 
- Naprawdę tego chcesz?
- Tak! - Powiedziałem stanowczo. 
Widziałem, że dalej się waha. 
W końcu nie wytrzymałem i przyciągnąłem go do siebie całując. 
Na początku chciał się wyrwać, ale po chwili chyba zrozumiał moje poświęcenie i tym razem to on zaczął przyciągać mnie do siebie. 

Zdarł z nas resztę ubrań, którą mieliśmy na sobie i położył mnie na łóżku. 
- Przepraszam. Kocham cię. - Wyszeptał jakieś pół sekundy zanim wszedł we mnie. 
Udało mi się powstrzymać krzyk, ale mimo to poczułem parę łez na policzkach. 
Chłopak zatrzymał się i czekając aż się przyzwyczaję, scałowywał mi łzy z twarzy mrucząc przy tym jak bardzo mnie kocha. 

Gdy już w miarę się uspokoiłem dałem mu znak, że może zaczynać. 
Najpierw robił to powoli, ale z czasem przyspieszał, a ja zacząłem jęczeć. 
W pewnej chwili pochylił się nade mną, a ja już nie mogłem powstrzymać cichego krzyku. 
- Przepraszam, maleństwo. - Sapnął do mnie. 
Gdy przywykłem, zacząłem odczuwać niesamowitą przyjemność i zacząłem delikatnie ruszać biodrami. 
On zdziwił się i na moment się zatrzymał, a ja wypchnąłem biodra do góry przy czym prawie krzyknąłem.
- Nie będziesz mógł chodzić. Zwolnij trochę. - Polecił łagodnie. 
- I kto to mówi? - Sapnąłem. 
Dawid zaśmiał się cicho.

Leżeliśmy obok siebie, ciężko dysząc. 
- Było cudownie... - Wyszeptał do mnie. 
- Mhm... - Mruknąłem. Byłem zmęczony i zaczynałem odpływać. 
- Dziękuję. - Odpowiedział, po czym położył się obok mnie, przykrył nas kołdrą i przytulił mnie. 

Siedziałem w kuchni, w moim rodzinnym domu. 
Po mojej lewej siedziała mama, po prawej siostra, a na przeciwko ojciec. 
Jedliśmy kolację, przy okazji rozmawiając o dzisiejszym dniu. Jula chwaliła się szkołą, tata pracą, mama jakąś nową rolą, a ja siedziałem zagubiony. 
Czym ja mógłbym się pochwalić? Tym, że robię za darmową zabawkę napalonym facetom? 
Mama chyba dostałaby zawału. Tata z resztą też.

Po kolacji tata podszedł do mnie i zapytał, czy możemy porozmawiać w cztery oczy. 
Oczywiście, zgodziłem się. Poszedłem za nim do jego gabinetu i stanąłem jak wryty. W tym gabinecie było trzech jego kolegów. Przywitałem się zbity z tropu, bo co mogą robić lekarze o 18:00 u innego lekarza? 
Mój tata przeszedł obok mnie i szybko zamknął drzwi na klucz. 
- Słuchaj, doszły mnie bardzo nieprzyjemne wieści. Podobno ktoś widział, jak obściskujesz się z jakimś... facetem... - Wysyczał wściekle, a ostatnie słowo wymówił jakby było najgorszym przekleństwem. 
- J-ja... 
- Cicho! Cóż... moi koledzy również nie przepadają za płcią piękną, więc postanowiłem, że mogą się trochę pobawić.  
Poczułem, jak ktoś chwyta mnie za biodra i ciągnie w tył. Zacząłem się szarpać, a wtedy drugi podszedł do mnie od przodu i całując, włożył mi ręce pod koszulkę. 
Trzeci zniknął na chwilę, a gdy wrócił dostałem odruchu wymiotnego. W rękach trzymał jakiś czarny strój, czarną obrożę razem ze smyczą, knebel i kajdanki.
- Nie... Proszę...
- Trzeba było się nie puszczać, synku. - Zauważyłem, że mój ojciec wychodzi ze swojego gabinetu.
- C-co?! Ja... 
Jeden z nich złapał mnie za włosy i odchylił mi głowę do tyłu, podczas gdy drugi włożył mi knebel w usta.
- Grzeczny kotek! - Zaśmiali się. 

Zaczęli mnie wiązać, przez co miałem utrudnione ruchy.

Ciało piekło niemiłosiernie. Wszędzie miałem rany po paznokciach lub zębach. 

Obudziłem się z panicznym krzykiem, prawie wyskakując z łóżka. 
- Aron? Co się stało?! - W momencie znalazłem się na kolanach chłopaka drżąc ze strachu i obrzydzenia, a on bez przerwy pytał co się stało mocno mnie przytulając. Nie mogłem się uspokoić. Płakałem mu w ramię, a on głaskał mnie po plecach. 
- Ćśś... Już dobrze, przestań płakać. Nic ci nie jest. - Mruczał co chwila wycierając moje oczy. 
- Przepraszam... - Wyjąkałem, gdy zdołałem się choć trochę uspokoić.  
- Nie przepraszaj. Powiesz mi co się stało? - Zapytał łagodnie, ale ze strachem w głosie. 
- Koszmar... Nie ma o czym mówić...
- Jest. Mów. 
- Nie chcę... 
- Kochanie, proszę cię. 
- Nie mów tak do mnie... Mam już dość... - Zanim zorientowałem się co robię, Dawid poznał cały mój koszmar, od początku do końca.
- Tak mi przykro... 
- Daj już spokój.
- Muszę iść... Nie chcę, ale mamy zaplanowaną jakąś sprzedaż. Nie będzie mnie cały dzień, więc proszę, nie pakuj się w kłopoty. Wybłagałem, żeby ciebie zostawili. Zależy mi na tobie.   

Dawid pojechał, a ja zostałem sam w tym strasznym więzieniu.

Postanowiłem, że trochę się przejdę. Szedłem jakimiś uliczkami, aż w pewnej chwili ktoś dość brutalnie powalił mnie na ziemie. 
- O! Nowy kundelek! - Nie... Tylko nie to... - Podnieście go i za mną. 

Znów byłem czyjąś zabawką... Znowu wszystko mnie bolało... Kiedy w końcu skończyli mnie męczyć, zamknąłem oczy i straciłem przytomność.

Gdy otworzyłem oczy znajdowałem się na jakiejś dziwnej arenie. 
Wokoło były trybuny pełne widzów. Nie wiedziałem, co się dzieje, ale szybko zrozumiałem, że jeśli chcę przeżyć, muszę stanąć do walki. 

Stanąłem pod ścianą, a po paru minutach zauważyłem, jak ktoś wychodzi po drugiej stronie areny. Młody chłopak, na oko 17 lat. Brązowe włosy i niebieskie oczy, dość wysoki. Gdy mnie zobaczył, zaczął się śmiać. Naprawdę, wybuchnął takim śmiechem, że przez chwilę, myślałem, że się udusi.
Widownia przyłączyła się do niego i razem z nim naśmiewali się ze mnie, skandując wesoło "Kot zabije psa!" 

Gdy chłopak w końcu się uspokoił zerknął na mnie z politowaniem i rozbawieniem. 
Tego mu nie podaruję. Nikt nie ma prawa ze mnie kpić. 
Stanąłem bliżej niego, na wielkim, czerwonym X po mojej stronie areny. 
Jego mina trochę zrzedła, ale również zajął swoje miejsce i znowu zerknął na mnie dalej z błyszczącymi z rozbawienia oczami.

Stanąłem trochę szerzej, uginając nogi. Pochyliłem się trochę do przodu i zaciskając ręce w pięści stanąłem do walki. 

Widać było, że on się tego nie spodziewał. Momentalnie cały pobladł, jego mina zrzedła, a oczy wyrażały zagubienie i niepewność. Widownia momentalnie zamilkła i jedynym odgłosem, który rozbrzmiewał teraz w tej ponurej betonowej dżungli był odgłos kruków i wron. Doskonale. Znowu poczułem ten smak krwi w ustach i aż nie mogłem się powstrzymać. Uśmiechnąłem się złowieszczo i delikatnie oblizałem patrząc mu w oczy. Poczułem jak coś skapuje mi po brodzie.

Był biały jak papier i choć na pierwszy rzut oka twardo się trzymał, to widziałem, że trzęsie się ze strachu. 

A potem usłyszałem gong wzywający do walki. W tym samym momencie w mojej głowie rozbrzmiał ostry głos ze snu z trupami. "WALCZ!"

Rzuciłem się na niego, uderzając go w żebra. Chciałem wyładować cały ból, strach i upokorzenie, jakie musiałem trzymać w sobie. Jednak najgorsza była nienawiść. Paraliżująca siła, która zmuszała do zabijania niejedną osobę.
Usłyszałem trzask łamanych kości, ale nie przestawałem go tłuc. W pewnej chwili zaczął pluć krwią, a ja obróciłem go na plecy i przytrzymując okładałem go pięściami po twarzy i po brzuchu. 

Kiedy wreszcie się uspokoiłem, odsunąłem się od niego, po czym jeszcze kopnąłem go, a on zwinął się w kłębek i zaczął szlochać.  

Chwyciłem go za włosy i siłą zmusiłem do wstania. 
Kiedy klęczał przede mną, słaby, bezbronny, zalewając się łzami, coś we mnie pękło.  
- Jesteś taki słaby, wiesz? - Splunąłem na niego. - Żałosne zero... - Wysyczałem.
On tylko bardziej zalał się łzami, patrząc na mnie błagalnie.
- Tym razem cię nie zabije. - Wyszeptałem do niego. - Ale uważaj. Może kiedyś...
Rzuciłem nim o ziemię, odwróciłem na pięcie i z wysoko uniesioną głową podszedłem do mojego miejsca. 

Widownia na początku była jak zaczarowana. Nikt nawet nie pisnął. Gdy dotarło do nich co się stało rozległy się wiwaty i oklaski. I tak miałem to gdzieś. 

Ktoś ściągnął pół-przytomnego chłopaka z areny, a na jego miejsce wyszedł kolejny.
Na oko 18 lat, blondyn z błękitnymi oczami. Chciało mi się śmiać. Był wyższy, ale za to w życiu nie widziałem tak przerażonego człowieka. Aż było widać, jak się trzęsie. Kolejna ofiara. Kolejna wygrana. 

Rozbawiony stanąłem na krwistoczerwonym X i czekałem. Chłopak na miękkich nogach również stanął na swoim miejscu. Na granatowym X. 
 
Znowu poczułem ten smak w ustach. Towarzyszył mi zawsze, gdy potrzebowałem otuchy. 
Znów nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Widownia zaczynała się dzielić. Część nadal była za moimi przeciwnikami, ale niektórzy, widząc na co mnie stać, zaczęli skandować moje imię. 

Gong. 

Rzuciłem się na niego i zacząłem okładać go pięściami. Był tak przerażony, że nawet nie chciał stawiać oporu. 

Tym razem nawet go nie podniosłem. Po prostu poszedłem na swój X. 

Kolejna ofiara. Gdy go zobaczyłem, miałem tak okropną chęć rozerwać mu gardło, że sam musiałem się powstrzymywać. 
Patrzył na mnie lekceważąco, mimo tego, co zrobiłem jego poprzednikom. Już z daleka śmierdział wysoką rangą. Nienawidzę takich. Nic, tylko obnoszą się ze swoimi tytułami, które na dłuższą metę i tak nic nie znaczą. Czekałem na gong. Chciałem jak najszybciej się go pozbyć. 
Tym razem wszyscy skandowali jego imię. Musiał być dobrym wojownikiem. 

 Czekaliśmy w pełnej napięcia ciszy. Widownia wstrzymywała oddechy. Nawet ptaki zamilkły. 

Po minucie ciszę przerwał metaliczny dźwięk. Dźwięk zbliżającej się śmierci. 

Rzuciliśmy się sobie do gardeł, on okładał mnie na oślep, a ja szybko i sprawnie unikałem jego ciosów, przy okazji uderzając z całą siłą w żebra i brzuch. 

Walczyliśmy tak przez minutę... Dwie... Trzy... Cztery...
Odskoczyliśmy od siebie. On stanął i zaczął ciężko dyszeć trzymając się za obolałe miejsca, a ja odbiłem się od areny i wykorzystując siłę rozpędu uderzyłem do z pięści w szyję. Usłyszałem nieprzyjemne chrupnięcie i mimowolnie skrzywiłem się odrobinę. Chłopak padł na ziemię i nie ruszał się. Z czasem zauważyłem, że arenę wokół jego ust zdobi czerwona substancja, a jego oczy są szeroko otwarte. Zabiłem go. 

Widownia nie spodziewała się takiego obrotu spraw. 
Wszyscy siedzieli nie ruszając się nawet o centymetr. Dopiero po około minucie dotarło do niech co się stało i wybuchł taki wrzask, że nie słyszałem własnych myśli. Wszyscy darli się wniebogłosy. Część po prostu krzyczała, część biła brawo, a reszta skandowała moje imię. 

A ja po prostu wyszedłem, ignorując wszystkich. Po drodze zgarnąłem ręcznik i wytarłem się z krwi. Trzy walki. Trzy ofiary. Jedno zabójstwo. Ani jednej rany. 
Co to za świat... Co za ludzie... Cieszy ich zabijanie...
Naszła mnie okropna myśl. Mój Boże... Ja go zabiłem... A później znów ten głos. "Nie obwiniaj się. To betonowa dżungla. Zabijać albo zostać zabitym. Sam wybierz." 

Gdy wchodziłem do mojej celi zauważyłem wściekły wzrok Michała, a stojący za nim Darek i Marcin uśmiechali się z wyższością. 
- Na kolana. - Rozkazał chłopak. 
Miałem dość. Rzuciłem się na nich i zacząłem ich bić. Dałem im rady. Leżeli cali we krwi, dławiąc się łzami i błagając bym przestał. 
Wyszedłem z celi. Nie chciałem ich oglądać.

Wróciłem po jakiejś godzinie, ale zaraz po wejściu stanąłem jak wryty.
Ta trójka stała powciskana w kąt pomieszczenia, z nogami jak galaretki. Uśmiechnąłem się do nich i zauważyłem jak Michał podskakuje. Postanowiłem się z nimi "zabawić". 
Podszedłem do nich i zatrzymałem się w odległości jakiś trzech metrów. W ich oczach zaczęły błyszczeć łzy, a ja nie byłem już w stanie dłużej wytrzymać i zacząłem dusić się ze śmiechu. 

- Boże, ale z was tchórze! - Wydusiłem. - No co? Przecież jestem waszą zabawką, nie? 
- N-nie... M-my ni-nic c-ci nie z-zro-bimy. - Darek był tak bliski płaczu, że wyglądał jakby ktoś wlał mu wodę do oczu. 
- Mam tak wielką ochotę was udusić, że nie macie pojęcia. - Marcin pisnął cicho, a ja siłą woli zmusiłem się, by znów się nie roześmiać.  - Eh... Znajcie łaskę Pana. Nie zabiję was. 
- N-napra-wdę? - Wychlipał Michał. 
- Na razie tak.
- N-na ra-zie? 
- No cóż. Zawsze przecież będę mógł się z wami pobawić, nie? - Odparłem pogodnie. 

W końcu znudził mnie ich strach i rzuciłem się na moje łóżko, niemal od razu zasypiając. 

Siedziałem w jaskini, a w okół mnie rozbrzmiewały ciche pomruki. 
Chciałem iść spać. Oparłem się o biało-srebrne futro. A przynajmniej tak mi się wydawało. Po chwili zerwałem się na równe nogi. Przede mną leżał ciemnobrązowy kształt w czarne pręgi. Jego futro było tak ciemne, że gdy się nie ruszał całkowicie zlewał się z wnętrzem jaskini. 
Usłyszałem ciche mruczenie za sobą i gdy się obróciłem, zobaczyłem biało-srebrną sierść. Wtuliłem się w nią, a wtedy odezwał się ciemny kształt. 
- Nie wierzę, że naprawdę pomyliłeś mnie z nią. - Zaśmiał się cicho. To był ten głos... Przed oczami stanął mi sen, który śniłem po tym jak zaatakowałem mojego porywacza i dyrektora. Te czerwone oczy... I te trupy wokoło. Ten głos, który wzywał mnie do walki na śmierć i życie. Moje paliwo w walce. 
Wtem odezwało się biało-srebrne stworzenie. 
- Daj mu spokój. Ty po śnie jesteś jeszcze bardziej zamroczony! Pamiętasz, jak kiedyś zaraz po obudzeniu się wyszedłeś na polowanie i zamiast jelenia, o którego cię prosiłam przyniosłeś zająca? - Jej głos był łagodny i przyjemny dla ucha. To ten głos uspokajał mnie, gdy ja zastanawiałem się, czy dobrze robię zostając z Dawidem. Ten głos był moim pocieszeniem. 
- N-nie wiem o co ci chodzi! 
Wybuchnęliśmy gromkim śmiechem, a ciemny kształt parsknął dumnie i udając, że nas nie zauważa odwrócił się i wrócił do świata snów. 
Poczułem ciepły język na głowie.
- Nie martw się, zaraz mu przejdzie. 
- Wiem... Chodźmy już spać, co?
- Masz rację... Dobranoc. 
- Dobranoc. 

Zanim zdążyłem otworzyć oczy poczułem, jak ktoś przykłada mi dziwnie pachnącą ścierkę do nosa i ust, a potem nastała ciemność.

Obudził mnie śmiech. Chciałem się poruszyć, ale poczułem, że jestem związany. Gdy otworzyłem oczy, prawie dostałem zawału. Przede mną stało na oko 10 chłopaków. Rozpoznałem Michała, Darka i Marcina, a po za tym zobaczyłem parę twarzy, które widziałem na trybunach na arenie.

Ktoś podszedł do mnie od tyłu i założył mi opaskę na oczy. 
- Nie szarp się, kochanie, to nie będzie bolało. - Wymruczał mi do ucha.  
- Zostaw! - Wykrzyczałem.
Ktoś podszedł do mnie z przodu i wsadził język do gardła. 
Chciałem się szarpać, ale byłem mocno związany, a poza tym tamto... coś nadal działało i nie za bardzo mogłem kontrolować własne ciało. 
Poczułem jak ktoś odwiązuje mnie od krzesła i bierze na ręce nadal całując.
Po chwili zacząłem się dusić i mocniej wyszarpywać. Płuca zaczynały piec i błagać o powietrze a głowa pulsowała tępym bólem. W końcu ta osoba rzuciła mnie na podłogę, a ja z wdzięcznością nabrałem powietrza kaszląc. 
- Nie zniszcz go nam, bo będziesz płacił. - Usłyszałem karcący głos. 
- Nie zniszczę. 
- No mam nadzieję... 

Ktoś inny wziął mnie na ręce i usiadł sadzając mnie na swoich biodrach i przytulając. Był inny... Łagodniejszy. 
- Co ty tak się nad nim rozczulasz? Dawaj mi go tu! - Michał. A przecież jeszcze niedawno płakał ze strachu przede mną.

Męczyli mnie tak długo, że w końcu zobojętniałem na wszystko. 
Po paru godzinach w końcu dali mi spokój. Byłem cały we własnej krwi i ranach od bicza i pasa. 
Czułem krew na plecach, na brzuchu, w ustach, wszędzie. Potem straciłem przytomność. 

Obudziłem się i pół-przytomnym wzrokiem wodziłem po otoczeniu. Ktoś delikatnie niósł mnie w rękach, a w tle słyszałem cichy szloch. 
- Prosiłem cię, żebyś nie pakował się w kłopoty. - Wyszeptał. 
- Dawid? - Spojrzał na mnie ze szklistymi oczami, po czym przytulił mnie mocniej do siebie.
Teraz już na dobre zalał się łzami, a ja leżałem na jego rękach i zaciskałem zęby z bólu. 
- Przepraszam... 
- Nie powinienem był cię zostawiać... 
Czułem jak po brzuchu spływa mi krew. Dałbym głowę, że ręce Dawida są już całe w mojej krwi, która skapuje na ziemię tworząc za nami czerwony ślad.  
- Przepraszam... - Wyszeptałem ciszej. 
- Kotku, proszę cię... 

Weszliśmy do jego mieszkania, a on od razu zabrał się za moje rany. 
Napuścił ciepłej wody do wanny i delikatnie mnie do niej włożył na co ja cicho syknąłem.
- ...Maleństwo... 
Popatrzyłem na niego pół-przytomnym wzrokiem. 
- ...Kocham cię. - Dokończył.
Zaczął delikatnie obmywać mnie z krwi mrucząc coś przy tym. 
Nawet za bardzo go nie słuchałem.

Tak właściwie... Od kiedy ja tu jestem?
No tak... Dwa dni... Wtedy naszła mnie jedna, dziwna myśl... Boże, przecież od dwóch dni nie widziałem żadnego jedzenia. Jak my mamy tu przetrwać? Jak JA mam tu przetrwać?
Owszem, słyszałem, że jest tu gdzieś jakaś "stołówka" ale nigdy jej nie widziałem.  
Jak na zawołanie odezwał się mój żołądek, który zaczął przypominać o swoich prawach. Dlaczego przez dwa dni nie czułem głodu? Czy ja już zwariowałem? ...Nie zdziwiłbym się...

Zacząłem myśleć o swoim dawnym życiu. Co mi się w nim nie podobało?! Było jak raj na ziemi... Szkoda, że zrozumiałem to tak późno... Ciekawe co tam u Julki. Pewnie stale męczy rodziców o to, gdzie jestem i kiedy wrócę. Szkoda, że ja już nie wrócę. Łzy napłynęły mi do oczu. Nie chciałem się przyznawać, ale straciłem już resztki nadziei. Nadziei na ratunek. Na lepsze życie. Na bezpieczne życie. 
Nie obchodziło mnie, co obiecałem ojcu. Chciałem wrócić do mamy i Juli. 
Zanim zdążyłem się zorientować co robię, siedziałem zalany łzami, a Dawid przytulał mnie do siebie kompletnie nie przejmując się tym, że wygląda jakby właśnie skoczył do wody w ubraniu. 

Po chwili wyciągnął mnie z wody i zaczął delikatnie wycierać miękkim ręcznikiem. Może nawet bym go pokochał... Był taki czuły i opiekuńczy... Ale przecież to facet! Kłóciłem się sam ze sobą, coraz bardziej wściekły. 
- Aruś? Co się stało? Czemu tak płakałeś? - Zapytał rozczulająco.
- Pewnie moja młodsza siostra stale męczy rodziców o to, gdzie jestem i kiedy wrócę  - Powiedziałem przełykając łzy, po czym dodałem szeptem znowu wybuchając płaczem. - Szkoda, że ja już nie wrócę... 
- Wrócisz. - Wziął mnie za rękę. - Obiecuję. 
Chciał mnie przytulić, ale zrezygnowany stale go odpychałem, aż w końcu poddał się i siłą wziął mnie w ramiona. Szarpałem się, chciałem być sam. 
- Chcę być sam... Choć na chwilę... - Wychlipałem. - Daj mi spokój...
- Zwariowałeś? Nie mogę cię teraz zostawić. - Odparł poważnie. 
Nie odpowiedziałem mu. W ogóle przestałem na niego patrzeć. 
- Aruś... - Zaczynałem tak bardzo nienawidzić tego skrótu. Przywoływał... wspomnienia. 
Zacisnąłem zęby i trwałem w milczeniu. 
- Aronku... - Wymyślał coraz to nowe określenia, a ja poczułem nowy smak w ustach... Nie... Nie to! Nie tu! Nie teraz!
- Aron, nie denerwuj mnie! - Krzyknął. 
Chciałem wyjść, ale zaraz gdy wstałem on złapał mnie za ramiona. 
- Proszę cię. Chociaż na mnie popatrz! - Zaczął mnie błagać. A ja... Nie wiem... Nic już nie wiem...

Szedłem główną ulicą, gdy nagle rozbrzmiał głos. 
- Witajcie, moi drodzy! - Dyrektor. Szmaciarz stał sobie na drewnianej pseudo-scenie i jak gdyby nigdy nic przemawiał spokojnie do zebranych poniżej więźniów. - Jak zapewne wiecie, ostatnio mieliśmy pewne... problemy. - Powiedział znacząco, a ja miałem wrażenie, że przeszywa mnie wzrokiem. Naprawdę zwariowałem. - Wszystko zostało już uregulowane, a więc przyszedł czas na wznowienie apeli. Jak pewne wiecie, ostatnio doszło nam parę nowych psów, które jeszcze nie mają numerów. Psy niech ustawią się po mojej prawej, a reszta, według numerów, po mojej lewej. - Boże... To jest... Obóz... Najprawdziwszy obóz... Jak w niemieckim Auschwitz... Nie... W co oni mnie wpakowali?! - Stanąłem przerażony, obok 6 innych chłopaków. Najbardziej przeraził mnie pewien chłopiec. Na oko pięcioletni lub sześcioletni chłopiec. Jego matka stała parę metrów dalej, wśród grupy kobiet. Rozpoznałem ją po panicznym lustrowaniu dziecka wzrokiem, łzach w oczach i tym, że cała dosłownie trzęsła się z nerwów i strachu. Pomogę jej. Choćbym miał oddać za to własne życie. Zauważyłem, że wszystkie kobiety są w ciąży, lub mają dzieci na rękach. Przez kolejne dziecko prawie się popłakałem. Na oko osiem lat... Rówieśnik Juli. W momencie zamiast chłopca stanęła moja siostra. Skulona, przerażona... A ja musiałem stać wyprostowany, z uniesioną głową i patrzeć na to wszystko... Chłopiec jednak stał tak jak ja z uniesioną głową, bez ani krzty strachu czy choćby zdenerwowania. Zupełnie jak jakiś mały robocik.

Gdzie ja trafiłem...? Dlaczego tu trafiłem? Dlaczego w ogóle ktoś założył ten obóz?! Jak ktoś mógł być aż tak zły? ...Jak?! 

Dowiedziałem się, że na tą chwilę obóz liczy jakieś 659 więźniów. Po jakiejś godzinie sprawdzania obecności dyrektor zaczął wyznaczać zadania. 
- Numery od jednego do dziesięciu macie sprzątnąć gabinety w całym obozie. Numery od jedenastu do trzydziestu zajmą się placem i ulicami. Trzydzieści jeden, czterdzieści, ogarniacie arenę. Czterdzieści jeden, sześćdziesiąt, wy macie farmę. - Ojej, to tu jest jakaś farma? Ciekawe informacje. Chyba naprawdę jestem nienormalny. - Sześćdziesiąt jeden, sto, wy macie klub. - Zauważyłem jak parędziesiąt osób zaczyna kulić się ze strachu i trząść. Chyba wiem o jaki klub chodzi. Zacisnąłem pięści. Dlaczego... - Sto jeden, dwieście, zajmujecie się wyładunkiem dzisiejszej dostawy. Dwieście jeden, dwieście dziesięć, sprzątacie cele. Reszta jak na razie ma wolne. Jeżeli chodzi o nasze nowe pieski, to zapraszam po numery. 

Staliśmy pod jakimiś ciężkimi drzwiami, zza których było czuć zapach atramentu. Czyżby tatuażysta? Cudownie... Już nie mogę się doczekać miny moich rodziców, kiedy zobaczą to wspaniałe arcydzieło...
Ciekaw jestem, co się ze mną dzieje. Siedzę sobie w obozie, zabijam i katuję ludzi, śnię o dziwnych rzeczach... I nic z tym nie robię. Wszyscy zawsze mówili, że jestem dziwny, ale że aż tak? Z drugiej strony, nie jestem aż tak głupi, żeby wierzyć, że uda mi się stąd uciec. Przykro mi stary, drutu kolczastego nie przeskoczysz. W dodatku jest tu mnóstwo strażników z psami, więc też tak nie za bardzo. Chyba za często powtarzam, że zaczynam wariować. Gadam sam ze sobą, słyszę dziwne głosy w głowie, mam dziwne sny, nie mam problemów ze skatowaniem drugiego człowieka. Hmm... Niezły potwór ze mnie, nieprawdaż? 

Drzwi otworzyły się i stanął w nich wysoki mężczyzna. Na oko miał jakieś 180-190 centymetrów wzrostu, był szczupły, ale nie wychudzony. Miał jasną cerę, błękitne oczy, kruczoczarne włosy, krótką brodę tego samego koloru i mnóstwo przeróżnych tatuaży.

Wchodziliśmy do niego pojedynczo, a każdy kto wyszedł miał oczy opuchnięte od łez i mocno ściskał sobie rękę. 

Przede mną stał ten sam chłopiec, który tak bardzo przypominał mi moją siostrę. Jako jedyny wyszedł bez ani jednej łzy, ani nie ściskał sobie ręki. Boże, co to za dziecko? 

- Chodź. - Facet stał obok i taksował mnie wzrokiem. 
Wszedłem za nim do korytarza, a po chwili weszliśmy do jakiegoś pomieszczenia. 
- Siadaj. - Wskazał na fotel na środku pokoju. 
Posłusznie usiadłem, a on zaczął grzebać w jakichś szufladach. Po chwili wyjął pojemniczek z czarnym płynem i igłę. Jezu... Nienawidzę igieł... 
- Masz ciekawy numerek. - Zaczął wesoło. - Nie szarp się, bo chcę, żeby ładnie wyszło. Robiłeś kiedyś jakiś tatuaż?
- Nie. 
- Cóż, powiem tyle, że będzie bolało. 
- Wiem. 
- Nie boisz się?
- Przecież nie jestem głupi. Wiem, że nie mam wyboru.
Popatrzył na mnie zdziwiony, a potem znowu podjął rozmowę.
- Jesteś odważny, wiesz?
- Nie ty pierwszy mi to mówisz. 
- Dawid, hm? 
Nie odpowiedziałem na to pytanie. 
- Szaleje za tobą.
- Szkoda, że ja za nim nie. 
- Byłeś już na arenie. - To brzmiało jak oczywisty fakt. - I wygrałeś. 
- Po czym wnioskujesz?
- Osoby, które przeżyły arenę są... Jakby ci to powiedzieć...
- Zimne? Nieczułe? Niebezpieczne? Chore? Nienormalne? Wybierz sobie. Z przyjemnością posłucham. 
- Dokładnie takie jak ty. Zimne jak lód. Arena uczy odruchowego zabijania. Nienawiści do wszystkiego, co żyje.
- Wiem. 
- Słyszałem o twoich walkach. Nawet strażnicy byli pod wrażeniem.
- Zamierzasz mi słodzić? Daruj sobie. 
Zaśmiał się cicho i wyciągnął do mnie rękę.
- Jestem Artur. 
- Aron. Miejmy to już za sobą, co?
- Lubię cię. 
Skinąłem głową. Niech się w końcu ruszy! 
- Chcesz mieć to za sobą, nie? W porządku. 

Wziął igłę i podszedł do mnie.
- Połóż się i oprzyj rękę. 
Zrobiłem co mi kazał i poczułem jak podwija mi rękaw bluzy.
- Ciesz się swoimi ubraniami póki je masz. 
- Co masz na myśli?
- Gdy ktoś dostanie numer, staje się własnością tego ścierwa. Gdybyś był ciekaw, jego imię to Ernest. Jest okrutny i bawi go ludzkie cierpienie. Każdy więzień jest jego własnością. 
- Ma jakieś słabości?
- Niewiele.
- A mocne strony?
- W całym swoim życiu nie spotkałem nikogo, kto pyta o mocne strony swojego wroga.
- Nawet największą siłę można przekuć w największą słabość.
- Powiało filozofią. - Zaśmiał się. - Dobra, daj tą rękę.

Muszę przyznać, bolało. Ale nie aż tak, żebym miał płakać jak małe dziecko. 

Kiedy skończył, założył mi na rękę opatrunek.
- Przyjdź do mnie jutro, to ci go zdejmę i zobaczymy jak wyszło, co?
Skinąłem mu głową i już miałem schodzić z fotela gdy Artur złapał mnie za rękę.
- Powiem ci coś. W przypadku pozostałych więźniów użyłem innego tuszu. Tylko ty i to dziecko dostaliście taki, jaki stosuje się do tatuaży. Ernest jest strasznym dusigroszem i uznał, że lepiej będzie kupować zwykły tusz, który według jego "źródeł" jest tańszy niż tusz do tatuaży. Ale za to tatuowanie jest o wiele bardziej bolesne i może skończyć się zakażeniem. Było mi żal tych małych dzieci i w końcu nie wytrzymałem i zacząłem kupować swój własny tusz, tym razem do tatuaży. Nie mogę jednak dawać go wszystkim, bo ten facet szybko się skapnie, że coś jest nie tak i zacznie węszyć. 
- Czemu mi to mówisz? Nie boisz się, że komuś doniosę?
- Nie doniesiesz. Gdyby na świecie było więcej ludzi takich jak ty, to miejsce nigdy by nie powstało. Ono karmi się strachem. Jeśli nikt by go nie okazywał, ten obóz posypałby się w drobny mak zanim w ogóle by powstał.
- Zadbam o to. 
- Chcesz zniszczyć cały obóz? Sam?
- Jeśli będę musiał, to tak. 
Pokiwał głową z podziwem. 
- Jesteś lepszy niż myślałem. W razie czego, służę pomocą, przyjacielu.
- Dziękuję. Przyda mi się każda para rąk.

Pożegnaliśmy się i wyszedłem ze "studia". Ciekaw jestem mojego numeru. 

Znów nie miałem co robić, więc chodziłem wokół obozu. W pewnym momencie zauważyłem wejście na arenę. W sumie... Czemu nie?

Stałem naprzeciwko młodego chłopaka. Na oko w moim wieku. Czarne, krótkie włosy, zielone oczy i determinacja na twarzy. Lubię takich. 

Znów chwile pełne napięcia, niepewności, mierzenia się spojrzeniami, dzikiego wrzasku tłumów i echa tego głosu. "Zabij. Walcz. Uduś. Zakatuj. Ale walcz. Twoje życie to walka. Cały świat jest walką. Nie chcesz umierać, więc on musi. Zabijać albo zostać zabitym. Wybór pozostawiam tobie."

Gong. 

Znów rzucam się do gardła biednemu człowiekowi, znów katuję go do nieprzytomności. To zaczyna robić się nudne. 

Kolejne zwycięstwa. Po co ja w ogóle walczę? Chyba tylko dla zabawy... 

Wyszedłem z areny i udałem się do swojej celi. Trochę się zdziwiłem, ponieważ cela była pusta. Cóż, skoro nikogo tu nie ma, to myślę, że mogę trochę się przespać. 

Stałem w salonie, w moim rodzinnym domu i patrzyłem na największą kłótnię, jaką widziałem w życiu. Moi rodzice darli się na siebie, bo krzykiem tego nazwać nie można i obwiniali się nawzajem.
- To twoja wina! - W oczach mojej mamy błyszczały łzy. - Ona jest taka cicha i zamknięta w sobie! W szkole idzie jej coraz gorzej, przyjaciele się od niej odsuwają, nauczyciele się o nią martwią. 
- Jest dużym dzieckiem, powinna zrozumieć, że Aron już nie wróci. Zniknął, przepadł jak kamień w wodę! 
- Jak możesz tak mówić?! To jest nasz syn! TWÓJ syn! 
- I właśnie dlatego chcę jak najszybciej się z tym pogodzić i żyć dalej!
- Jesteś potworem... Potworem bez serca! Gdzie się podział mój mąż?! 
- Twój mąż aktualnie kłóci się z tobą! 
- Zmieniłeś się... 
- A ty niby nie?! Każdy z nas za nim tęskni, każdy chce go z powrotem, a my zamiast się wspierać, kłócimy się o najmniejsze pierdoły! Co się z nami stało?
- Nasz syn zniknął. To się stało!
- Ja... Przepraszam... Nie możemy się tak bez przerwy kłócić. To i tak bez sensu...
- Tęsknię za nim. - Moja mama wtuliła się w mojego ojca. 
- Ja też.
- Myślisz, że on jeszcze żyje?
- Nawet tak nie mów. Wróci do domu. Wierzę w niego. 

Byłem w... pokoju mojej siostry. Wyglądał, jakby przeszło w nim tornado. 
Sama dziewczyna siedziała na ziemi, plecami oparta o łóżko. 
Miała brodę na kolanach i coś prostokątnego w rękach. 
Podszedłem do niej i zobaczyłem... Nasze zdjęcie... Byliśmy tam całą rodziną. Bez problemów, trosk, ucieczek, porwań, walki.
Byliśmy po prostu... Szczęśliwi.

- Wstawaj! - Wściekłe warknięcie wyrwało mnie ze snu. Otworzyłem oczy i zanim zdążyłem się do reszty obudzić ktoś siłą ściągnął mnie z łóżka i rzucił na ziemię. 
Podniosłem głowę i spojrzałem na tego kogoś. Mateusz. W sumie, mogłem się domyślić. Czemu zawsze on?   
           
- Hej, kiciu. - Zagruchał wesoło. - W sumie, to powinienem powiedzieć "Hej, kundelku." ale i tak nikogo to nie obchodzi. 
- Czego chcesz tym razem?                                                                             
- Tego co zawsze. 
- Znajdź sobie kogoś innego, co? 
- Jesteś bardzo wygadany, wiesz?
- Mhm. 
Chwycił mnie za włosy i podniósł. Klęczałem przed nim, z uniesioną głową patrząc mu w oczy. 
On uśmiechał się złowieszczo, po czym uderzył mnie w twarz. Spadając uderzyłem o jakiś mebel i straciłem przytomność.
                                                                                                        ***

Witam szanownych czytelników!
Tym razem troszkę krócej, ponieważ chciałam zakończyć w dobrym momencie :D.

Dopiero trzeci rozdział, a ja już nie mogę się doczekać końca, ponieważ drugi tom będzie tak wspaniały, że sama cieszę się jak dziecko XD 

    **Hollywood Undead - I Don't Wanna Die** - To tytuł piosenki, przy której pisałam sceny walki. Moim zdaniem bardzo pasuje do klimatów naszego więzienia.

Wpadnijcie na kanał Alyssa_space. Ma bardzo fajnie wiersze <3 

To na tyle.
Do przeczytania,
- HareHeart.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top