Matrek: rozdział 24 - Strzelaniny i rozboje, czyli przestępcze życie Marka M.
Siedział z pochyloną głową na dwóch ostatnich stopniach prowadzących na ganek domu Edwarda Kasprzaka. Patrzył, jak szkarłatne krople skupują z dziurki jego nosa i spadają na brukowaną ścieżkę, by wymieszać się z brudnym piachem. Bolała go lewa strona twarzy, w którą ojciec Klary wymierzył mu solidnego prawego sierpowego, do tego piekło go oko, gdy je otwierał i gdy nim poruszał. Był prawie pewien, że doszło do wylewu w jego siatkówce. W głowie ciągle słyszał krzyki Klary, gdy błagała go o pomoc i jej paniczne piski, gdy zrozumiała, że nie będzie w stanie, bo jego krew bryznęła na tapetę w kolorze écru. Słyszał je, gdy został wypchnięty z domu na zewnątrz i gdy zatrzasnęły się za nim solidne, dębowe drzwi. Słyszał je, jak biegał wokół podwórka, próbując dostać się do środka. Słyszał je, dobijając się przez okno i próbując stłuc szybę, ale szkło było hartowane, a obejście dobrze zabezpieczone i na nic zdała się jego siła czy umiejętności. Nie był w stanie jej uwolnić. Była uwięziona w przeklętej twierdzy, swoim domu.
W końcu opadł z sił i usiadł na dwóch schodkach, na których właśnie się znajdował. Czekał na przyjazd policji, która z pewnością została już powiadomiona. Jedyne, o czym mógł teraz myśleć i co próbował usilnie analizować, to jak do tego doszło, że znalazł się w tej sytuacji.
Przyszedł do domu Kasprzaka w eleganckiej, beżowej koszuli i porządnych jeansach, by prosić o rękę jego córki. Zdawał sobie sprawę z tego, że może nie zostać przyjęty z otwartymi ramionami, dlatego zdenerwowany siedział na brązowej, skórzanej kanapie i popijał herbatę, którą zrobiła mu jego ukochana. Klara musiała dostrzec jego lęki, bo wsunęła swoją dłoń w jego i przysunęła ją do siebie. Ostrożnie pocałowała go w policzek i wyszeptała mu do ucha:
– Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz, polubi cię.
Właśnie w tym momencie wszedł do salonu ojciec Klary. Popatrzył zdezorientowany na ich złączone ręce i huknął niskim głosem.
– Co wy u diabła tu robicie?!
Marek niewiele pamiętam z tego, co było potem. Doszło do szamotaniny, wyzwisk i gróźb. Praktycznie wszystkie były skierowane w kierunku Klary, a gdy ojciec usiłował chwycić ją bezlitośnie za przedramię, Marek ruszył w jego kierunku i napotkał silny opór w postaci pięści na swojej twarzy. Na chwilę stracił orientację, co sprawiło, że został wypchnięty przez mężczyznę o kasztanowych włosach na zewnątrz i nie był w stanie pomóc swojej dziewczynie.
Z zamyślenia wyrwał go pojedynczy dźwięk syreny policyjnej z radiowozu, który zaparkował przed bramą wjazdową. Wysiadł z niego umundurowany mężczyzna. Był jednak sam i Marek zrozumiał, że nie jest to oficjalne wezwanie. Szybko rozpoznał podchodzącego funkcjonariusza. Był to Zbigniew Kapusta, policjant mieszkający w Gorzuchowie.
– Marek, nie możesz przebywać na cudzej posesji, jeśli właściciel sobie tego nie życzy – poinformował go i zaczął ostrożnie zbliżać się w jego kierunku.
Marek spojrzał na niego, a ten momentalnie się zatrzymał, widząc jego twarz. Przez chwilę pomyślał, że być może mężczyzna dostrzegł, kto tu jest prawdziwą ofiarą, ale zrozumiał, że się pomylił, gdy usłyszał głos Edwarda Kasprzaka za sobą.
– Dzięki, Zbyszek, że przyjechałeś. Na tobie zawsze można polegać.
– Co tu się właściwie stało? – zapytał policjant.
– Nic takiego. Młodość. Zakochał się i nachodzi moją córkę – odpowiedział beztrosko mężczyzna o kasztanowych włosach.
– Rozumiem – przyznał funkcjonariusz Kapusta i zwrócił się bezpośrednio do Marka. – Dobra, chłopaku, pójdziesz sam, czy powinienem cię skuć?
Nie udzielił mu odpowiedzi, ale widząc jego wyraz twarzy, policjant zrozumiał, że jest ona jednoznaczna, dlatego ostrożnie sięgnął do paska spodni, gdzie miał przytwierdzone kajdanki.
– Nie rób mu krzywdy – zasugerował Edward Kasprzak prawie tak, jakby się o niego martwił, ale policjant nie dał się tak łatwo oszukać.
– Ty jego krzywdą jakoś się nie przejmowałeś...
– Jest silny i agresywny, a Klara bardzo się go bała. Musiałem jakoś ją obronić... – próbował się tłumaczyć.
Dla Marka to był koniec cierpliwości. Słuchanie, jak Kasprzak odwraca kota ogonem i opowiada kłamstwa na temat jego miłości z Klarą, przelały czarę goryczy. Bez większego zastanowienia nad konsekwencjami ponownie rzucił się na mężczyznę.
– Ty jebany skurwysynie! Jak śmiesz tak podle...
Nie zdążył dokończyć, bo silne ramię Zbigniewa Kapusty przyparło go do drewnianych desek ganku. Poczuł jego kolano między swoimi łopatkami i zimną stal zamykającą się na nadgarstkach. Z tej pozycji był w stanie jedynie dostrzec eleganckie buty ojca Klary, który stał teraz nad nim i patrzył z pogardą.
W pochylonej pozycji policjant zaprowadził Marka do radiowozu. Czuł, jak jego oprawca idzie krok w krok za nim, jakby chciał się upewnić, że dotrze on w odpowiednie miejsce.
– Nie wieź go na posterunek, zawieź go do matki – usłyszał ostatnie słowa Kasprzaka, nim został wrzucony na tylne siedzenie samochodu.
Drzwi zatrzasnęły się za nim i wiedział, że już się z niego nie wydostanie. Wyprostował się i spojrzał przez szybę. Natknął się na wzrok mężczyzny o kasztanowych włosach. Patrzył na niego z żalem w oczach i kręcił głową z dezaprobatą. Marek wyszczerzył do niego zęby w niebezpiecznym uśmiechu, a potem z całej siły uderzył czołem w okno radiowozu. Z całego serca nienawidził człowieka przed sobą. On jednak tylko pochylił głowę, jakby nie chcąc na to patrzeć i wyciągnął rękę w jego kierunku. Przeciągnął palcami po szklanej powierzchni, na której pozostały resztki krwi i śliny, a następnie odwrócił się do niego plecami. Szedł zgarbiony, a eleganckimi butami szurał po brukowanej powierzchni ścieżki. W tym momencie Marek ujrzał czarny przedmiot utkwiony za paskiem jego spodni i zrozumiał, na co patrzył. Broń. Edward Kasprzak miał przy sobie broń. Zmierzał do domu, w którym była bezbronna Klara i ich nienarodzone dziecko. Wpadł w kolejną furię. Zaczął napierać barkiem na drzwi, łudząc się, że coś tym zdziała. Zbigniew Kapusta spokojnie odpalił silnik pojazdu i ruszył przed siebie.
– Zatrzymaj się! – krzyczał. – On ma pistolet! Zatrzymaj się! On zrobi jej krzywdę! Zatrzymaj się! Muszę tam wrócić.
– Uspokój się, Marek. Wiem, że Edek ma pistolet. Jest zarejestrowany. Nie wiem, co się tak rzucasz. Przecież nie zrobi krzywdy swojej córce – mówił spokojnym głosem policjant. Zachowywał się tak, jakby wiózł własnego syna na tylnym siedzeniu i rozmawiał z nim na tematy, w których mają dwa odrębne punkty widzenia.
– Ty nic nie rozumiesz... – stwierdził zrezygnowany.
– Czego nie rozumiem?
– Nie rozumiesz, że on kłamie. Nie prześladuję Klary, ja jestem z Klarą. Będzie matką mojego dziecka, a on ją tam więzi pomimo jej woli – próbował wytłumaczyć, ale policjant tylko się zaśmiał.
– Masz górnolotne plany, chłopcze!
– Do kurwy nędzy! Dalej nic nie rozumiesz! – wściekł się. Ponownie zaczął krzyczeć i się miotać. – My jesteśmy razem! Klara i ja! Ona jest ze mną w ciąży! On chce skrzywdzić nasze dziecko!
Zbigniew Kapusta popatrzył na niego w tylnym lusterku, ale nic nie odpowiedział. Minę miał taką, jakby mu nie wierzył. Dla Marka stało się jasne, że to koniec rozmowy. Brzmiał jak szaleniec, więc za takowego go wzięto. Opadł głową na siedzenie i obserwował plastikową tapicerkę. Łzy bezradności spływały mu po twarzy. Poczuł zawroty głowy, ale co mógł czuć? Całe jego życie przewróciło się do góry nogami.
– Marek, dobrze się czujesz? Nie mdli cię nic? Twoja matka jest w domu? – zapytał zatroskany funkcjonariusz, gdy w radiowozie zrobiło się bardzo cicho.
– Powinna być – odpowiedział i wyprostował się na siedzeniu.
Gdy dojechali, policjant poprosił go, aby zachował spokój, to go rozkuje, żeby nie straszyć jego matki. Obiecał również, że zorientuje się, czy wszystko w porządku u Klary. Była to marna pociecha, ale jedyna, jaką posiadał. Wszedł do kuchni w domu swojej matki i chciał pokierować się do swojego pokoju, ale nie zdołał, bo w progu przywitała go zszokowana Daniela. Chciała obejrzeć zakrwawioną twarz syna. On jednak dumnie uniósł podbródek, nie pozwalając jej na żadną czułość. Ku jego niezadowoleniu zaraz za nim wszedł Zbigniew Kapusta. Wziął na bok jego rodzicielkę i opowiedział o zaistniałej sytuacji. Miał dziewiętnaście lat, to nie była jej sprawa, ale wszyscy wokół zachowywali się tak, jakby był wciąż dzieckiem. Policjant poinstruował Danielę, żeby syn nie spał przez dwie godziny. Miała przyglądać się, czy się nie chwieje i wezwać pogotowie, gdyby zaczął wymiotować. W końcu poklepał jego matkę po ramieniu i udał się do wyjścia. Marek również chciał się oddalić i wejść na górę po schodach, aby położyć się w swoim łóżku, ale usłyszał stanowczy głos Danieli.
– Idź do salonu.
Było mu wszystko jedno. Położył się na wersalce brzuchem do dołu i luźno opuścił ramiona. Wpatrywał się w pustą przestrzeń. Po chwili podeszła do niego matka. Przyniosła zamrożoną mieszankę warzywną i podłożyła mu ją jak poduszkę pod głową, a potem wilgotną szmatką zaczęła przecierać mu krew spod nosa.
– Marek, jeśli chodzi o Klarę, to ona... – Mówiła ostrożnie i ważyła każde słowo, ale i tak nie pozwolił dokończyć jej myśli.
– Wiem. Mam to w dupie.
Wyszła bez słowa z salonu. Włączyła telewizor, żeby miał co oglądać albo żeby sprawiał wrażenie, że coś ogląda. Sam nie wie, ile tak leżał, czekał na telefon z informacjami o jego ukochanej, więc gdy w całym domu rozbrzmiała melodia, zerwał się na równe nogi. Jego matka jednak była szybsza. Podniosła słuchawkę i uważnie wysłuchała przekazanej wiadomości.
– Co z nią? – brzmiało jego natarczywe pytanie.
Daniela podeszła do kuchennej szafki i wyciągnęła apteczkę. Pogrzebała w niej chwilę, a potem odłożyła z powrotem na miejsce. Nalała wody z kranu i podeszła do Marka.
– Masz. Po tym będzie ci się lepiej spało i ból minie – powiedziała, podając mu białą pigułkę i trzymaną w ręce szklankę.
– Co z Klarą? – powiedział przez zaciśnięte usta.
– Nic, poszła spotkać się z koleżanką – odpowiedziała, wsuwając mu do dłoni tabletkę. Wziął ją mimo woli i zadrżał.
– Kłamstwo. On kłamie.
*
Z samego rana Marek zrobił coś, co jemu samemu nie mieściło się w głowie. Poszedł do pracy jak gdyby nigdy nic. Pomimo wszystko musiał pamiętać o jednym. Zostanie ojcem, a dziecko wymaga od niego, aby uzyskiwał dochody. Musi mieć za co je utrzymać. Nie poszedł za to zastąpić matki w sklepie. W stroju roboczym i brudny od tynku, od razu po pracy, pojechał do domu Kasprzaka i zrozumiał, że popełnił największy błąd swojego życia. Siedział pod bramą wjazdową do późnej nocy, aż dotarło do niego, że nikt do niego nie wraca, a dom jest pusty. Kasprzak wyjechał i zabrał ze sobą Klarę oraz ich nienarodzone dziecko. Nie wiedział, co powinien zrobić. Mokre krople popłynęły mu po twarzy, żłobiąc ścieżki na brudnych policzkach. Podciągnął kolana pod brodę i schował w nich twarz. Płakał.
Nastała już noc, gdy otworzył oczy, a żółte światło reflektorów rozjaśniło ciemność wokół niego. Musiał przysnąć albo stracił poczucie czasu, siedząc odrętwiały, ale wydawało mu się, że powinno być jeszcze widno. Spojrzał w kierunku pojazdu, który zatrzymał się obok niego. Przez opuchnięte oczy nie był w stanie rozpoznać, do kogo należy. Miał nadzieję ujrzeć swego oprawcę i ponownie stoczyć z nim walkę o swoje prawo do miłości, ale zamiast niego ujrzał swoją matkę. Wysiadła z białego samochodu dostawczego, którym Marek jeździł po towar i z rękami opartymi na biodrach stanęła naprzeciwko niego.
– Jak ty wyglądasz? Jak włóczęga – rozpoczęła swoje kazanie.
Nie odpowiedział jej. Nie miało to sensu. Ona i tak znała swoje racje.
– Zdajesz sobie sprawę z tego, która jest godzina? Oczywiście, że nie! Bo po co?! Jest 1:00 w nocy, Marek. Dzwoniłam już na policję, ale oni nic nie zrobią przed upływem czterdziestu ośmiu godzin, więc musiałam jeździć po okolicy i zastanawiać się, czy nie znajdę cię martwego w jakimś rowie! Boże!
Skończyła swój monolog i oparła ręce na kolanach jakby to, co mówiła, bardzo ją zmęczyło. Nabrała powietrza do płuc, wypuściła je z cichym świstem, a potem przetarła twarz dłonią i ponownie się wyprostowała.
– Wsiadaj, Marek, do samochodu. Boże! Nawet sobie nie zdajesz sprawy, jak bardzo się o ciebie martwiłam.
Podeszła do drzwi pasażera, otworzyła je, a potem ręką wskazała na fotel, czekając, aż wykona polecenie. Bezradny podźwignął się na kolanach. Nogi miał zdrętwiałe i czuł jak mrowią, gdy się poruszał. Nie podszedł do matki. Sięgnął za klamkę po drugiej stronie samochodu i wczołgał się na tylne siedzenie, aby w pozycji embrionalnej położyć się na kanapie.
Jego matka usiadła za kierownicą i przekręciła lusterko wsteczne, tak by móc go w nim zobaczyć. Patrzył na brązowe oczy, długie, gęste rzęsy i zmarszczone, czarne brwi. Wydawały mu się obce, jakby nie znał kobiety, która była ich właścicielką.
– Co ty, Marek, robisz? Ogarnij się.
Nie słuchał jej. W jego głowie utknął mu obraz, który wyświetlał się przed jego oczami jak kadr z filmu. Klara w czarnej bluzce w wisienki z odsłoniętym brzuchem uśmiechała się w jego objęciach, gdy pierwszy raz rozmawiał z ich dzieckiem. Jeszcze przedwczoraj, a wydawało mu się, jakby to zdarzenie było w zamierzchłej przeszłości, albo jakby wydarzyło się tylko w jego głowie.
– Odnajdę was – wymamrotał pod nosem, nie zdając sobie sprawy z tego, że mówi na głos. – Odnajdę was. Odnajdę...
– I co wtedy zrobisz? Dasz się znowu stłuc? On jest dorosłym mężczyzną, czego się spodziewałeś? Poza tym ja już sobie z nim porozmawiam, o tym na czyje dziecko podnosi rękę... Niech on sobie nie myśli, że ma jakieś prawo...
– Odnajdę was, odnajdę was, odnajdę was, odnajdę was, odnajdęwasodnajdęwas, odnajdęwasodnajdęwasodnajdęwas...
Spojrzała na niego i mocniej zmarszczyła brwi, a potem już nic się nie odezwała.
Zawiozła go do domu. Musiała pomóc mu się wykąpać, bo sam nie był w stanie nic przy sobie zrobić. Skulił się bezradnie w wannie, a ona obmywała jego ciało ciepłą wodą. Wtedy po raz pierwszy powiedział, co czuje do swojej matki.
– Nienawidzę cię – wymamrotał i rozszlochał się jak dziecko.
Jej ręka z gąbką na chwilę zatrzymała się na jego plecach, by po chwili ponownie zacząć go pielęgnować.
– Ja cię kocham, Marek. Jesteś miłością mojego życia.
Przyłożyła głowę do jego ramienia i bardzo ostrożnie pocałowała jego obojczyk. To sprawiło tylko, że bardziej się rozpłakał. Kochał ją. Tak samo mocno, jak był na nią wściekły i jak wiele pogardy do niej żywił.
*
Rano nie popełnił drugi raz tego samego błędu. Nie planował chodzić do pracy i marnować czasu, gdy jego najbliższym mogła dziać się krzywda. Nie mógł myśleć o przyszłości. Liczyła się teraźniejszość, bo przyszłość mogła nigdy nie nadejść. Nie poinformował o swoich decyzjach rodzicielki, więc weszła wpół do 6:00 do jego pokoju i zaczęła go dobudzać.
– Marek, wstawaj, spóźnisz się do pracy. – Zaczęła nim potrząsać, bo chciała, żeby otworzył oczy.
– Zostaw mnie. Nigdzie nie idę – wymamrotał.
Jego matka zatrzymała się na chwilę, ale gdy dotarło do niej znaczenie słów, tylko zaczęła mocniej napierać na jego bark.
– Nie bądź śmieszny. Wstawaj...
– Mówię poważnie. Daj mi się wyspać. Dzisiaj wyjeżdżam.
– O czym ty mówisz? – powiedziała trzęsącym się głosem, a jej ręce zsunęły się z jego ciała.
– Mówiłem już. Odnajdę ich.
– Ale, Marek...
– Wyjdź z mojego pokoju.
Nie usłyszał odpowiedzi, ale nie słyszał też niczego, co by świadczyło o obecność jego matki, dlatego wtulił się w poduszkę i zaczął spać dalej.
Obudził się przed południem. Słońce mocno już grzało przez okno dachowe, a temperatura w pokoju zrobiła się wysoka. Usiadł na łóżku i przetarł twarz. Lewa strona przypomniałam mu o istniejących na niej obrażeniach, gdy poczuł ból w kości policzkowej i pieczenie oka. Spojrzał przed siebie i zobaczył siedzącą na stołku w jego pokoju Danielę.
– Co tu robisz? – zapytał.
– Nie wiem. Czekam, aż się obudzisz. – Wzruszyła ramionami.
– Po co?
– Żeby z tobą porozmawiać.
– Nie ma o czym. Podjąłem już decyzję.
Patrzyła na niego przez chwilę z otwartymi ustami. Wiedziała, że nie żartuje. Zbyt dobrze go znała. Mimo to postanowiła kontynuować, tę zbędną dyskusję.
– Niby za co? Nie masz pieniędzy.
– Mam oszczędności.
– Ile? Pięćdziesiąt złotych? – prychnęła.
– Dziewięćdziesiąt i pojadę rozliczyć się z pracodawcą. Przepracowałem ponad tydzień. Coś mi się należy. Jakieś sto trzydzieści złotych...
Sprawa finansowa na chwilę zamknęła jej usta, ale ona nie planowała ułatwiać mu wyjazdu. Wiedział, że będzie wyszukiwać kolejne problemy tylko po to, by zrezygnował.
– I gdzie niby pojedziesz? – zapytała, a on wzruszył ramionami.
Właściwie, to nie miał pojęcia. Nie przemyślał tego.
– Gdziekolwiek. Pan Czerwiński mówił kiedyś, że jego żona pochodziła z Warszawy. Może dowiem się czegoś od jej dziadków.
– Nawet nie wiesz, jak oni się nazywali...
– Ale ty wiesz i powiesz mi.
Pokręciła głową, chcąc zaprzeczyć. Marek widział w jej twarzy, że zna odpowiedź, ale nie chce mu jej udzielić. Nie planował ustąpić. Świdrował matkę wzrokiem, póki nie zrozumiała, że nie ma wyjścia.
– Jawor. Nazywała się Katarzyna Jawor, ale jakie to ma znaczenie, Marek? Stolica jest ogromna. Możesz nigdy ich nie znaleźć... Nie masz, aż tylu pieniędzy.
– Pojadę tam i zahaczę się gdzieś. Mogę przecież robić wszystko. Znajdę ich. Nawet jeżeli będzie to trwało lata.
– Marek... – zaczęła mówić, ale już jej nie słuchał.
Wstał z łóżka i sięgnął po plecak leżący przy jego łóżku. Otworzył szafę, a potem zaczął wyciągać z niej sukcesywnie ubrania, które mogą mu się przydać. Granatowa bluza, spodnie bojówki, bielizna... Jego matka wstała i chwyciła za ciuchy, które planował zabrać. Z tą samą pasją co on wyciągał ubrania, ona je wkładała z powrotem do szafy. W końcu powstał harmider, którego nikt z nich nie był w stanie opanować.
– Jesteś szurnięta! – krzyknął wściekle i jednym pociągłym ruchem ręki wyrzucił zawartość swojej szafy na podłogę. – Jadę do Kłodzka po pieniądze i jak wrócę, masz się pogodzić z faktem, że wyjeżdżam. Zrozumiałaś?
*
Gdy już jechał do Kłodzka, słońce zaszło za chmury i zaczął wiać nieprzyjemny wiatr. Miał na sobie dresowe spodenki i wygnieciony, biały T-shirt, w którym spał. Na rękach pojawiła mu się gęsia skórka, ale patrząc po ludziach z autobusu, nie był jedyną osobą, która ubrała się nieadekwatnie do pogody.
Gdy wracał, niebo było już czarne, słyszał grzmoty i z nieba spadały pierwsze krople deszczu. Rozpoczynała się burza, która będzie trwać wiele godzin i ochłodzi atmosferę na najbliższych parę dni. Nie bardzo mu się to podobało. Tuż przed furtką do jego domu nastąpiło urwanie chmury i strumień zimnej wody przemoczył go do suchej nitki. Uniósł delikatnie rękę, na którą spadały duże krople i spojrzał w niebo.
– Teraz? Naprawdę? Nie mogłeś zaczekać, aż wejdę do środka? Aż tak bardzo mnie nienawidzisz? – wygłosił przemowę do Boga, w którego i tak już od wielu lat nie wierzył, ale do kogoś musiał mieć o to pretensje.
Wszedł do domu i pokierował się do swojego pokoju. Jego ubrania były na powrót poukładane w szafie. Bardzo starannie, jakby jego matka z wyjątkową nabożnością wygładzała każdą nierówność. Bez sensu – pomyślał – i tak pogniotą się w plecaku. Zaczął wyciągać potrzebne mu rzeczy i układać na łóżku, kiedy weszła jego matka.
– Chyba nie wyjedziesz w taką burzę?
Popatrzył przez okno dachowe, jak niebo rozdziera kolejna błyskawica. Musiał sam przed sobą przyznać, że nie znał odpowiedzi na pytanie matki, dlatego milczał. Jego żołądek jednak postanowił się odezwać. Wydał z siebie głośny burkot sygnalizujący, że jest pusty.
– Zrobię ci coś do jedzenia. Zejdź do kuchni, jak będziesz gotów.
Nie było sensu protestować. Powinien coś zjeść, zanim wyjedzie. To mógł być jego ostatni ciepły posiłek na bardzo długo.
Schodził właśnie po schodach, gdy usłyszał głośne łomotanie do drzwi ich domu. Jego matka przestała mieszać zupę jarzynową i podeszła, żeby otworzyć. Gdy tylko między futryną a drewnianą powierzchnią ukazała się szpara, do środka wtargnął przemoczony Edward Kasprzak. Miał na sobie jeansowe spodnie i bawełnianą bluzkę z długim rękawem, a na to narzucone wiosenne palto. Najwyraźniej wyszedł z domu, gdy trwała już burza.
– Co ty tu robisz? – zapytała zaskoczona Daniela.
– Przyszedłem wyjaśnić sobie parę kwestii z twoim chłopakiem! – powiedział podniesionym głosem nieznającym sprzeciwu i wskazał ręką na Marka.
– Może usiądźmy razem i wspólnie porozmawiajmy sobie... – zaczęła proponować Daniela, ale on jej przerwał.
– O niczym z nim nie będę rozmawiał! – warknął Marek i odwrócił się, aby wrócić na górę.
– Myślisz, że możesz zrobić dziecko mojej córce i teraz tak mnie ignorować? – zawołał za nim Kasprzak.
– O mój Boże! Marek, jakie dziecko? – zapytała przerażona matka.
Przyłożyła ręce do twarzy i potrząsnęła głową, jakby próbując się ocucić. W tym momencie Marek się zatrzymał i spojrzał jej przepraszająco w oczy. Nie przepraszał za to, że Klara była brzemienna, ale za to, że matka dowiedziała się w taki sposób. Był przekonany, że Zbigniew Kapusta poinformował ją również o tym, ale on najwyraźniej sam w to nie uwierzył. Chciał wyjaśnić wszystko dokładniej, tak by zrozumiała, ale Kasprzak zaczął mówić pierwszy.
– Nie pochwalił ci się? – prychnął z pogardą. – On i Klara zmajstrowali bachora, ale nie przejmuj się, już wszystko załatwiłem. Niedługo będzie po problemie.
– Ty pierdolony skurwysynu! Spróbuj tylko zrobić krzywdę mojemu dziecku, a zajebię cię jak psa! – krzyknął i z furią ruszył w stronę mężczyzny o kasztanowych włosach, jednak na jego drodze stanęła matka.
– Nie będziecie bić się w moim domu! – powiedziała stanowczo, wystawiając w jego stronę ręce. Zatrzymał się, ale to nie znaczyło, że nie ponowi ataku.
– Porozmawiajmy – odezwał się Kasprzak. Był widocznie poirytowany. Rozmowa nie przebiegała po jego myśli, do czego nie był przyzwyczajony. Stanął na rozstawionych nogach i jedną ręką potarł nasadę zmarszczonego nosa.
– Chcesz rozmawiać? – krzyczał rozwścieczony Marek. Wcale nie miał ochoty na pertraktacje z mężczyzną, który groził śmiercią jego najbliższym. – To zacznij od powiedzenia, gdzie ich wywiozłeś?!
– Marek... – zaczął spokojnie ojciec Klary, a w jego głosie słychać było politowanie. – Ona nie zrobiła nic wbrew swojej woli. Ona rozumie, że to konieczne. Jak ty niby sobie to wyobrażasz, synu?
Na dźwięk ostatniego słowa w Marku, aż zawrzało. Z dziką furią rzucił się na Edwarda Kasprzaka. Chwycił go za poły płaszcza i popchnął na kuchenną szafkę, która zadrżała pod jego naporem. W oczach mężczyzny przez chwilę pojawił się lęk. Nie wiedział, co się teraz wydarzy.
– Już raz ci mówiłem! Nie jesteś moim ojcem! Więc nie nazywaj mnie tak, do jasnej cholery! I nie kłam mi prosto w twarz. Wiem, że Klara chce tego dziecka równie bardzo jak ja. Nie rób ze mnie idioty, bo nie dam się oszukać! – wrzeszczał jak opętany.
Mimo to Edward Kasprzak przestał się bać. Jego wzrok pełen ognia utkwił się prosto w buzi Marka, a na twarzy zagościł mu uśmiech. Zaczął śmiać się gardłowo tak głośno, że on sam poczuł niepokój. Na chwilę poluzował uścisk, a mężczyzna w kasztanowych włosach to wykorzystał i wyszarpnął się z jego dłoni.
– Skoro lubisz się oszukiwać, proszę bardzo, ale to nic nie zmienia. Czasem mylimy się co do ludzi!
– Znam ją! Wiem, że tego nie zrobi! – oburzył się Marek, wskazując palcem na Kasprzaka.
– Znasz? – zaśmiał się na jego słowa. – Kompletnie jej nie znasz! Nawet ja jej od tej strony nie znałem! Zawsze zachowywała się jak dziwka, ale nie spodziewałem się, że rozłoży nogi... po ilu? Trzech, czterech dniach? Jak zwykła szmata! Najwidoczniej jest zwykłą kur...
Nie dał mu dokończyć. Dość miał słuchania inwektyw kierowanych w stronę jego ukochanej. Może był jej ojcem, ale nawet on nie miał prawa wyrażać się tak w stosunku do niej. Marek skoczył w jego kierunku po raz kolejny, ale on był szybszy. Sięgnął ręką do swoich pleców i spod pazuchy płaszcza wyciągnął pistolet. Wycelował go prosto w jego twarz, tak żeby zrozumiał, że to nie żarty, a Edwardem Kasprzakiem się nie pomiata. Jego matka wydała z siebie okrzyk przerażenia i podbiegła do mężczyzny w kasztanowych włosach. Zaczęła ciągnąć go za rękaw i ze łzami w oczach zaczęła lamentować.
– Proszę cię, odłóż to. Zabierz to z twarzy mojego syna. Na Boga! Błagam cię, odłóż to. Proszę, nie rób mu krzywdy... tylko go mam...
Ojciec Klary ją ignorował. Odruchowo chwycił ją za nadgarstek, żeby móc kontrolować jej ruchy i aby nie wpływały na jego koordynację.
– Odwróć się powoli i idź do salonu. Tylko nic nie kombinuj! – powiedział twardo.
Może widok broni powinien wywrzeć na Marku jakąś reakcję, ale on nie czuł się w żaden sposób zagrożony, a przynajmniej zagrożenie nie wywoływało u niego lęku. Było mu obojętne, czy mężczyzna teraz pociągnie za spust. Równie dobrze mógł go teraz zabić i tak czuł, że już umiera. Ostatkami sił próbował jedynie upewnić się, że Klara i dziecko są bezpieczni, ale ze słów Kasprzaka wynikało, że nie mógł na to liczyć. Jeżeli on zabije jego maleństwo, to jego śmierć sprawi, że podąży za swoim potomkiem. W tej chwili zrozumiał, że jego życie nie znaczyło nic w obliczu bezpieczeństwa jego nienarodzonego dziecka.
– Jak dla mnie możesz strzelić – powiedział zobojętniały.
– Marek, idź, proszę. Błagam cię – mówiła przez łzy jego matka.
Wzruszył więc ramionami i ruszył w stronę salonu. Edward Kasprzak puścił nadgarstek Danieli, a następnie poszedł za nim. Marek opadł ciężko na fotel. Rozłożył szeroko nogi, oparł palec wskazujący na skroni i zaczął delikatnie ją maskować. Nie z powodu bólu, ale z powodu zmęczenia tą sytuacją.
– Dobra. Mów, po co przylazłeś i spierdalaj...
Mężczyzna przed nim opuścił broń i ostrożnie pokazując cały czas swoje dłonie, aby były dobrze widoczne, położył ją na stoliku kawowym, a potem niepewnie usiadł na wersalce.
– Posłuchaj... – zawahał się. Chciał ponownie nazwać go „synkiem", ale się powstrzymał. – ...chłopcze. Powiem ci teraz, co będzie.
Sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza, z której wyciągnął szarą, papierową kopertę. Grubą i wygniecioną od noszenia w ubraniach. Położył ją na stole, a potem niepewnie przesunął w Marka kierunku.
– Tutaj jest dwa i pół tysiąca funtów, to dużo, oraz bilet lotniczy na jutro do Londynu. W jedną stronę. Weźmiesz te pieniądze i znikniesz. Nie wrócisz. Nie pojedziesz jej szukać. I tak byś jej nie znalazł. Nikt poza mną nie wie, gdzie jest. Poradzisz sobie. Masz umiejętności i fach w ręku. Nie będziesz miał tam źle. – Skinął głową, jakby było to już postanowione. – Zrozumiałeś?
– Albo? – zapytał Marek.
– Co „albo"?
– Mówisz, co ja mam zrobić, ale jeszcze nie usłyszałem, co się stanie, gdy cię nie posłucham, bo wiesz... – Zatrzymał palec na skroni i spojrzał wprost na Kasprzaka. – W dupie mam twoje pieniądze i propozycje. Na nic z tobą nie będę się umawiał.
– Czyli wybierasz tę trudniejszą drogę. Jak wolisz. – Rozłożył ręce, jakby to on był bezbronny. – Jeżeli nie wyjedziesz, to jeszcze dzisiaj pojadę do Klary, wywiozę ją do lasu i kropnę jej w łeb. Pozbędę się za jednym zamachem jej i problemu, którego jesteście sprawcami. Tam, gdzie jest, prędzej jej ciało zwierzęta zjedzą, niż ktokolwiek ją znajdzie, więc...
Marek nie pozwolił mu skończyć. Wstał roztrzęsiony słowami Kasprzaka i z całej siły uderzył ręką w stolik kawowy. Był wściekły, nie był w stanie powstrzymać trzęsących się dłoni, więc zacisnął je w pięści.
– Nie zabijesz własnej córki! – krzyknął uniesiony.
Kasprzak wydawał się bardzo spokojny. Pochylił lekko głowę i zaczął mówić słowa, które brzmiały, jakby miał je dobrze przemyślane. Jakby od lat wiedział, co chce powiedzieć.
– Nigdy jej nie kochałem. Zajmowałem się nią tylko z poczucia obowiązku. Zawsze była dla mnie niechcianą konsekwencją chwili słabości. Żałowałem, że się urodziła. Nie powinna była przychodzić na ten świat. To był błąd i jeśli będzie trzeba, to go naprawię...
– Ty nie żartujesz... – powiedział, gdy uzmysłowił sobie, że mężczyzna przed nim mówi śmiertelnie poważnie.
Poczuł lodowaty dreszcz, jaki ogarnął jego ciało. W tym momencie nie negocjował o swoje życie, a o życie swojej ukochanej i swojego dziecka. Stawka była dla niego zbyt wielka, żeby ryzykować, a jego ciało go w tym zdradzało. Oparł się ciężko na stoliku osłabiony wyznaniem Kasprzaka. Wyjedzie. Już wiedział, że wyjedzie. Zrobi wszystko, by ich uratować.
Po chwili jednak dostał nieoczekiwaną szansę od matki na to, by odwrócić sytuację na swoją korzyść.
– Edward, jak możesz tak mówić? – wyszeptała, łapiąc się za serce.
Marek wiedział, że dla jego matki porzucenie dziecka jest czymś, co traktowała jak największy grzech i słysząc takie wyznanie, musiała czuć się okropnie. Ojciec Klary odwrócił się w jej kierunku i przechylił głowę, jakby analizując jej emocje.
– Przykro mi, Daniela – powiedział, prawie tak, jakby była to prawda. – Nie mogę dłużej tego ukrywać. Tak czuję i nie mogę tego zmienić.
Dla Marka nie były ważne jego tłumaczenia. Był to dla niego moment, w którym jego przeciwnik odwrócił wzrok i przestał zwracać na niego uwagę. Ostrożnie wyciągnął rękę i dotknął zimnego uchwytu pistoletu. Wsunął w niego dłoń, położył palec na spuście, a następnie podniósł i wycelował w stronę Kasprzaka. Szybko jednak zorientował się, że broń była zabezpieczona. Przesunął palcem po czarnym przycisku do chwili, w której usłyszał ciche kliknięcie. Pocisk był w komorze.
Mężczyzna przed nim odwrócił głowę i szczęknął niepewnie zębami. Zorientował się, że popełnił błąd. Jednocześnie nie spodziewał się takiego zachowania po Marku. Najwidoczniej uważał, że nie jest wystarczająco silny, by strzelić. Szybko zmienił taktykę, a na jego twarzy pojawił się uśmiech.
– Nie potrafisz się tym nawet obsługiwać, synku – zakpił z niego, ale mimo to wstał z wersalki i stanął naprzeciwko niego.
– Mylisz się, a teraz mów! Gdzie wywiozłeś Klarę?!
– Gówno ci powiem i tak mnie nie zabijesz. Nie masz na to jaj. Poza tym jak do mnie strzelisz, to tym bardziej nie dowiesz się, gdzie ona jest. Jesteś w impasie, synku, a ja podobnie jak ty nie mam nic do stracenia, więc jeśli chcesz, to pociągnij za spust. Zobaczysz, co się stanie – zaśmiał się, a to jeszcze bardziej rozwścieczyło Marka. Kasprzak miał rację. Nie mógł pociągnąć za spust tak samo, jak nie mógł dowiedzieć się, gdzie jest jego ukochana.
– Obiecaj mi, że ona i dziecko będą bezpieczni – powiedział, a z jego oczu popłynęły łzy bezradności.
Czuł się słaby i bezsilny. W tym momencie był tylko głupim dzieckiem i mimo że to on trzymał broń, to kasztanowłosy mężczyzna wciąż miał nad nim przewagę.
– Obiecaj, że wyjedziesz! Że jak mi życie miłe nie wrócisz do Polski – zaśmiał się człowiek przed nim tak, jakby ta cała sytuacja go bawiła.
Stracił resztki poczucia pewności siebie, jakie posiadał.
– Dobra, obiecuję! – powiedział, a z jego piersi wydobył się szloch. Po policzkach spłynęły gęste strumienie, mokrych kropli, a z nosa wydobywa się wilgotna wydzielina. – Obiecuję, że póki żyjesz, nie pokażę się w Polsce...
Marek odruchowo przetarł nos rękawem ręki, w której trzymał pistolet. I tak już przegrał, więc mu nie zależało.
W tej chwili wyskoczył w jego kierunku Edward Kasprzak. Złapał za broń, próbując mu ją wyrwać z ręki. W efekcie jednak tylko powalił siebie i Marka na ziemię. Planował odebrać mu swoją własność, ale on nie planował jej puścić. Ojciec Klary zapomniał o jednym. Marek miał ręce robotnika oraz siłę i desperację, która napędzała go do walki. Z całej siły zaparł się i pomału, ale z sukcesem przekręcił lufę w kierunku mężczyzny, który swoim ciałem przyciskał go do podłogi. Wsunął ją w jego miękki podbródek i stanął przed życiowym wyborem. Pociągnąć za spust i stać się oprawcą, czy wypuścić pistolet i stać się ofiarą oprawcy.
Przed twarzą stanęła mu rozzłoszczona buzia Klary, mówiąca do niego: „Żaden z ciebie morderca, Marek". Jej drobne piąstki uderzające go w piersi, z taką ogromną siłą przekonania, że nie mógł jej zawieść. Nie wybaczyłaby mu tego. Nigdy. Dlatego zwolnił uścisk i wypuścił ręce Kasprzaka, który nie spodziewając się takiej reakcji, ciężko na niego opadł. W tym momencie Marek usłyszał głośny huk, rozdzielający jego czaszkę na kawałki i przestał być aktywnym odbiorcą własnego życia.
Zupełnie bez świadomości obserwował, jak przerażony Kasprzak podźwiga się z jego ciała. Jak po twarzy spływa mu pot o barwie szkarłatu, a z koniuszków palców kapią czerwone krople krwi.
– Daniela, ja nie chciałem... on nie był... nie powinien być...
Słyszał mamrotanie mężczyzny, próbującego usprawiedliwić się przed kobietą, która podbiegła do syna i padła przed nim na kolana, a potem głosem pełnym rozpaczy zaczęła krzyczeć.
– Zabiłeś mojego chłopca, potworze! Wynoś się z mojego domu! Żałuję, że w ogóle cię do niego wpuściłam! Wynoś się!
Nic więcej z tej chwili Marek nie zapamiętał. Przed oczami pojawiła mu się jedynie czerń, a wokół zapanowała cisza.
*
O tym, że nie umarł, uświadomił go brzęk maszynki do strzyżenia koło ucha, a potem piekące ukłucia, które nieznośnie się powtarzały. Dalej czuł się otępiały, ale niekomfortowe doznanie kazało mu się odsunąć.
– Daniela! Przytrzymaj jego głowę. Budzi się, a wtedy może zacząć się szarpać – usłyszał głos mężczyzny, którego nie potrafił zidentyfikować, a jednocześnie wiedział, że go zna.
Poczuł dłonie matki na twarzy. Cicho szeptała mu do ucha:
– Już dobrze, syneczku. Wszystko będzie dobrze...
– Ok. Powinno wystarczyć, a przynajmniej w tych warunkach nie dam rady zrobić nic więcej. Pozszywałem go, ale i tak uważam, że powinnaś zawieźć go do szpitala. No i wezwać policję. Co to było? Włamanie? – mówił znajomy głos.
Marek zaczął uzmysławiać sobie, do kogo należy. Przypomniał sobie niskiego, krępego mężczyznę o mysich włosach i szarych oczach, z gęstym wąsem pod kartoflanym nosem. Tomasz Woźniak. Ojciec Marii. Najlepszy przyjaciel Edwarda Kasprzaka, więc albo to on wezwał go, aby zatuszował jego zbrodnie, albo jego matka zadzwoniła do niego, aby otrzymał jak najszybszą pomoc. Nie było to teraz ważne. Istotne dla Marka stało się to, że miał prawie stuprocentową pewność, że to on podejmie się aborcji zleconej przez ojca Klary, dlatego zmusił się do otwarcia oczu.
Usiłował się podnieść, ale lekarz podbiegł do niego natychmiast i przytrzymał go w pozycji leżącej.
– Nie wstawaj.
Ponownie oparł głowę na poduszce i poczuł przy tym piekący ból z lewej strony, gdzie był ranny. Dopiero teraz rozejrzał się po pokoju. Leżał w salonie na wersalce matki w jej pościeli z kory. Pod głową miał frotowy ręcznik, który nieskutecznie chronił przed poplamieniem krwią. Na podłodze była duża, mokra plama czerwieni, którą jego matka usilnie próbowała zetrzeć, ale tylko rozmazywała ją, przez co powiększyła swój obszar. W odległości kilku kroków przed nim pochylał się doktor Woźniak. Na mankietach białej koszuli miał ślady krwi, a na czole wystąpiły mu kropelki potu.
– Mamo, mogę cię prosić, byś zostawiła nas samych? – wyszeptał Marek zmęczonym głosem.
Jego matka podniosła się z podłogi i spojrzała na niego, ale nie odezwała się ani słowem. Wyszła posłusznie z salonu i udała się schodami na górę do jego pokoju. Dopiero wtedy Marek skoncentrował swoje spojrzenie na doktorze Woźniaku.
– To pan ma pojechać do Klary, prawda? – bardziej stwierdził, niż zapytał.
Pan Tomasz podszedł do niego niepewnie i usiadł na skraju łóżka. Ostrożnie wyciągnął rękę w jego kierunku. Nieśmiało dotknął jego ramienia, a gdy zorientował się, że ma pozwolenie na kontakt, poklepał je po przyjacielsku.
– Nabroiliście w te wakacje – powiedział zatroskanym głosem. – I nie mówię tylko o tobie i Klarze, ale o was wszystkich. – Spuścił wzrok, jakby ze wstydem i dodał przyciszonym głosem. – Marysia również...
– Możliwe – przyznał Marek. – Ale jestem gotowy ponieść konsekwencje, bo nigdy nie będę żałował swoich wyborów. Przynajmniej nie tych. Nie mówię tu o pozbyciu się problemu, a o wzięciu odpowiedzialności. Jeżeli rozumie pan, co mam na myśli.
Doktor Woźniak rozumiał go bardzo dobrze, ale nie oznaczało to, że miał coś pocieszającego do powiedzenia.
– Jesteś dojrzały, Marek. Nie mówisz jak chłopiec, a jak mężczyzna, ale niestety świat nie wygląda tak idealnie i dopóki twoje dziecko nie przyjdzie na świat, nie masz do niego żadnych praw. Niestety nie ty decydujesz, co Klara ma zrobić ze swoim ciałem. Jeżeli podjęła taką decyzję, a ty się z nią nie zgadzasz, to mogę ci tylko współczuć straty.
– Ona jej nie podjęła. Ojciec zrobił to za nią. Dlaczego pan myśli, że Klara tego chce? Rozmawiałem z nią na ten temat. Wspólnie ustaliliśmy, że wychowamy to dziecko – wyjaśnił Marek. Właśnie zrozumiał, że ginekolog został tak samo oszukany, jak wszyscy inni. Została mu przedstawiona wersja wygodna dla Edwarda Kasprzaka. Lekarz mógł Markowi nie uwierzyć. Od lat przyjaźni się z Królem Kostki Brukowej. Marek był tylko chłopakiem z sąsiedztwa.
– Edek mówił... – zaczął, ale zatrzymał się, rozumiejąc, że mógł zostać wmanewrowany. – Mówił, że ona zmieniła zdanie.
– Nie zmieniła. On ją do tego zmusza!
Marek usiłował się podnieść, ale doktor go od tego powstrzymał. Przytrzymał mocniej jego ramię, usiłując wcisnąć je w zakrwawioną pościel.
– Nie wstawaj, Marek. Możesz mieć wstrząśnienie mózgu. Lepiej, żebyś leżał...
– Ale Klara... – próbował tłumaczyć, ale Tomasz Woźniak go powstrzymał.
– Posłuchaj. Może i nie mam najlepszej opinii, ale nigdy nie robiłem nic wbrew osobie, która do mnie przyszła. Te kobiety często są zrozpaczone, ale nie dlatego, że zaszły w ciążę. Są załamane, bo zostały odrzucone przez wszystkich. Jeżeli jest, tak jak mówisz i Klara chce zachować dziecko, to przysięgam ci, że dopilnuję, aby miała możliwość osobiście mi o tym powiedzieć. Jeżeli powie, że tego nie chce, to ja tego nie zrobię. Wystarczy ci, Marek, taka gwarancja?
– Nie mam wyjścia – odparł i opadł na poduszkę. – I tak już tego nie sprawdzę...
– Dlaczego? – zainteresował się lekarz.
– Muszę jutro wyjechać.
– Jutro z pewnością nigdzie nie wyjedziesz – prychnął oburzony doktor. – Nie w twoim stanie. W ogóle najlepiej byłoby, gdybyś zgłosił się do szpitala...
– Nie mogę – przerwał mu Marek. – Jutro muszę wyjechać i nie ma od tego odwrotu.
– Musisz? Dlaczego? To sprawa życia i śmierci? – uniósł się oburzony Tomasz Woźniak. – Nie ma...
– To jest sprawa życia i śmierci. Od tego zależy życie Klary. Nie mam wyjścia.
– Ale możesz umrzeć!
Krępy mężczyzna wstał i przeszedł dwa kroki po salonie, pocierając gęste włosy. Marek wiedział, że obowiązkiem lekarza było zgłosić strzelaninę. Wiedział również, że sprawa dotyczyła jego przyjaciela i gotów był sprawę przemilczeć. W tym momencie jednak nie wiedział, co zrobi lekarz, w takim samym stopniu co sam lekarz.
– Mam do pana jeszcze jedną prośbę – odezwał się Marek, a Tomasz Woźniak zatrzymał się i stanął nad nim. – Na stole leży koperta z pieniędzmi. Ojciec Klary zapłacił mi, żebym wyjechał, ale ja nie robię tego dla pieniędzy, ale by ją ochronić, bo mam nadzieję, że gdy spełnię jego żądania, ona będzie bezpieczna. Rozumie pan?
– Rozumiem. – Skinął głową krępy mężczyzna.
– Dlatego proszę, aby zabrał pan te pieniądze i mu je oddał. Nic od niego nie chcę, a przynajmniej to, czego pragnę, nie ma wartości materialnej.
Pan Tomasz podszedł do stołu. Wyciągnął rękę i sięgnął po szarą kopertę. Uniósł ją, a gdy poczuł jej ciężar, zawahał się na chwilę i nie patrząc w jego stronę, zapytał:
– Zdajesz sobie sprawę z tego, że bez pieniędzy możesz tam nie przetrwać?
– Tak – odpowiedział spokojnie.
– I mimo to, chcesz oddać te pieniądze?
– Tak, jestem pewny.
*
Na dworze było jeszcze ciemno. W całym pomieszczeniu unosił się nieprzyjemny zapach żelaza. Spojrzał na elektroniczny zegarek na nocnym stoliku swojej matki. Była 3:49, a on nie był w stanie spać. Na przemian bolała i piekła go głowa. Rozpuszczalne szwy się ściągały. Doktor Woźniak kazał mu często moczyć ranę, żeby uniknąć takiego efektu.
Z trudem usiadł na wersalce i rozejrzał się dookoła. Na fotelu przed nim spała matka przykryta jedynie cienkim kocem. Ustawiła budzik. On jednak nie chciał, by wstawała. Czuł, że pożegnanie mogłoby być zbyt bolesne, a jednocześnie miał wewnętrzną potrzebę ukarania jej za swój los. Przed oczami miał obraz, jak biernie stoi podczas wczorajszej sytuacji. Nie potrafiła się sprzeciwić nawet wtedy, gdy wyjątkowo potrzebował jej wsparcia. Sięgnął do zegarka i przycisnął czerwony guzik umieszczony z tyłu, a mały symbol budzika zniknął z cyferblatu.
Udał się do łazienki, gdzie pierwszy raz zobaczył się w lustrze. Jego głowa była w jednej czwartej ogolona, a na uchu i szyi miał zakrzepłą krew. Sięgnął do szafki, w której matka trzymała elektryczną maszynkę do włosów i ogolił resztę głowy. Ponownie przejrzał się w lustrze. W tym momencie na myśl przyszło mu tylko jedno skojarzenie – więzień obozu koncentracyjnego. Gdyby dać mu pasiastą koszulę, to doskonale wpasowuje się w klimat Oświęcimia. Musiał doprowadzić się do porządku. Wszedł do wanny i porządnie się w niej wyszorował.
W kuchni znalazł przygotowane dla niego ciuchy oraz spakowany plecak podróżny: nowe, czarne adidasy, które dostał na urodziny; porządne, czarne jeansy ubierane tylko na wyjątkowe okazje; czarny podkoszulek; grafitowa, bawełniana bluzka z długim rękawem i bordowa bluza z kapturem; do tego czarna kurtka bomberka i wiosenna czapka, którą naciągnął na głowę, przykrywając wpierw ranę gazą – to wszystko stanowiło jego outfit. W ten sposób wyglądał prawie tak, jakby za jego wyjazdem nie kryła się żadna tragiczna historia. Turysta.
Stanął w progu salonu i przez chwilę chciał podejść do matki, ucałować ją i powiedzieć jej, że ją kocha. Powstrzymał się. Podszedł jedynie do stolika kawowego i zabrał z niego bilet lotniczy, a następnie odwrócił się na pięcie i wyszedł po cichu z domu.
Na dworze pachniało rosą i kwiatem wrzosu rosnącego u nich w ogródku. Czuć było letnią bryzę poranka. Wokół paliły się latarnie. Panowała niesamowita cisza. W tej chwili Marek zrozumiał, jak bardzo jest przerażony nadchodzącym jutrem, bo gdy zrobi krok do przodu, już nigdy nie będzie mógł się cofnąć.
Już nigdy...
*
Gdy po raz pierwszy stanął na lotnisku w Londynie, uzmysłowił sobie, jak bardzo nie znał wielkiego świata. Jak ogromne potrafią być budynki, jak wielu ludzi potrafi zgromadzić się w jednym miejscu, jak w wielu językach ludzie potrafią mówić i jak bardzo był nieprzygotowany i nieporadny. Odebrał bagaż i nie wiedział, co ma ze sobą zrobić dalej, dlatego usiadł na ławce i czekał na to, co wydarzy się potem. Był przerażony i zdezorientowany, co sprawiło, że poczuł się niezwykle zmęczony, dlatego tylko na chwilę zamknął oczy.
– Hey, you, guy. You can't sleep here.
Obudziło go rytmiczne potrząsanie. Mężczyzna w mundurze strażnika lotniska stał przed nim i patrzył na niego poirytowanym wzrokiem. Miał około czterdziestu paru lat. Ciemne włosy i szare oczy, a do tego przyjemny wyraz twarzy. Marek nie rozumiał, co mówi. Nie znał żadnego obcego języka, dlatego podniósł się z powrotem do pozycji siedzącej i powiedział tylko to, co potrafił powiedzieć.
– Przepraszam.
– Polak? – zainteresował się strażnik i uśmiechnął do niego. – Pierwszy raz przyjechałeś? Uciekłeś z domu?
– Nie, proszę pana. Nie uciekłem – odpowiedział i odetchnął z ulgą, wiedząc, że będzie mógł porozmawiać z kimś, kto go rozumie i dowiedzieć się, jak dostać się do miasta.
– Bezdomny? Nie wyglądasz na bezdomnego – powiedział mężczyzna, siadając obok niego.
– Nie, proszę pana.
– Masz gdzie mieszkać? – zainteresował się strażnik.
– Nie, proszę pana.
– No to jesteś bezdomny, a bezdomnym nie wolno spać na lotnisku.
– Dobrze, przepraszam. Już idę...
Marek niepewnie wstał z ławki. Rozejrzał się dookoła z nadzieją, że być może jakiś głos z nieba powie mu, w którą stronę powinien się udać. Nie dostał jednak żadnego znaku. Za to usłyszał ponownie głos strażnika za nim.
– Zaczekaj. Opowiedz coś o sobie.
Odwrócił się i spojrzał zaskoczony na mężczyznę, który właśnie wyciągnął paczkę papierosów i wsunął jednego z nich do ust.
– Nie ma o czym. Jestem nikim.
Strażnik jednak nie dał się zbyć tak łatwo, prychnął na odpowiedź udzieloną przez Marka, jakby słyszał ją za każdym razem, kiedy zadawał to pytanie.
– Każdy jest kimś – zaśmiał się i wyciągnął w jego kierunku opakowanie czerwonych Marlboro. – Chcesz? – zapytał, a Marek poczuł, że naprawdę potrzebuje zapalić.
Sięgnął ręką do pudełka i wyciągnął biały zwitek tytoniu. Strażnik lotniska pomógł mu go zapalić, a gdy w jego płucach pojawiło się uczucie ciężkości i ciepła, mężczyzna powielił swoją prośbę.
– A teraz opowiedz coś o sobie. No dalej, co tu robisz? Narozrabiałeś i uciekasz? Zrobiłeś coś nielegalnego?
– Nielegalnego? – Marek wzruszył ramionami. – Można tak powiedzieć. Ośmieliłem się zakochać w dziewczynie, w której nie powinienem.
– Czyli jesteś Romeo?
– Oby nie. Oni umierają...
– Nie chciałbyś spektakularnie umrzeć w objęciach ukochanej, jeśli byłby to jedyny sposób byście byli razem? – zaśmiał się mężczyzna i wydmuchał z siebie dużą chmurę dymu papierosowego.
– Musiałbym najpierw ją znaleźć.
– Nie wiesz, gdzie jest?
– Nie, jej ojciec wywiózł ją, gdy tylko dowiedział się, że jest w ciąży.
– Czyli zostaniesz ojcem?
– Tak, ale nigdy nie poznam swojego dziecka...
Gdy tylko wypowiedział te słowa, uświadomił sobie, jak bardzo mu ciążą. Bardzo duży głaz utworzył się mu w żołądku i coraz intensywniej dawał o sobie świadectwo. Marek się nachylił. Jedną ręką oparł o kolano, a drugą przetarł twarz. Potężna siła rozdzielała go na kawałki. Wiedział, że nie może pozwolić sobie na słabość. Nie teraz. Nie w tych warunkach. Musiał być silny, jeżeli chciał przetrwać w tym miejscu, dlatego wyprostował się i pociągnął mocniej nosem. Wtedy poczuł dłoń na ramieniu. Zrozumiał, że stoi za nim strażnik.
– Wszystko się ułoży. – Poklepał go z ojcowską troską. – Zobaczysz, jeszcze będziesz szczęśliwy ze swoją Julią.
Mężczyzna zsunął dłoń z jego pleców i sięgnął pod połę służbowej kurtki. Wyciągnął z niej notes i długopis, w którym coś zapisał, a następnie wydarł z niego małą, białą, papierową kartkę i przysunął ją do niego.
– Co to jest? – zapytał Marek.
– Słuchaj, do domu cię nie zaproszę – powiedział, chowając swoje rzeczy z powrotem do wewnętrznej kieszeni i nawet na niego nie patrząc. – Gdybym okazywał taką pomoc każdemu młodemu chłopakowi w tarapatach, którego tutaj spotykam, to pewnego dnia obudziłbym się z nożem w piersi. Mam nadzieję, że mnie rozumiesz...
– Rozumiem... – przyznał niepewnie, a strażnik lotniska zaczął mówić dalej.
– Jednak napisałem ci adres schroniska i wskazówki jak tam dojechać. Tam dadzą ci nocleg i miskę ciepłej zupy. Niżej masz adres agencji pracy dla imigrantów. Postaraj się szybko załapać jakąś fuchę, byś nie musiał mieszkać na ulicy...
Marek zrozumiał, co właśnie dostaje, pomoc dobrego człowieka i pospiesznie sięgnął po karteczkę.
– Dziękuję – odparł, zakładając plecak na ramiona. – Bardzo, panu dziękuję...
– I naucz się jak najszybciej angielskiego! – zaśmiał się mężczyzna i pomachał mu na pożegnanie.
Marek wkroczył w czerń nocy oświetloną jasnym blaskiem londyńskich latarni. Pomimo tego, że strażnik z lotniska wlał w niego trochę nadziei, to wciąż czuł obawę i lęk przed tym, co przed nim i co go czeka w najbliższej przyszłości. Czuł, że nie przeżyje roku i zdechnie, jak jakiś kundel w rynsztoku, ale był na to gotowy. Pod warunkiem tylko, że Klara i dziecko będą bezpieczni.
*
Uczucie strachu i niepewności towarzyszyło Markowi jeszcze przez dwa lata. Każdy kolejny dzień mógł być jego ostatnim. Czasami płakał w ukryciu z bezradności, tęsknoty i osamotnienia, ale na zewnątrz zawsze był twardy, nieustraszony jak zdobywca nieznanych lądów, aż w końcu przyszło wybawienie. Pracując nielegalnie na budowie, spadł z rusztowania. Właściwie miał wrażenie, że ktoś go popchnął albo wiatr był tak silny, że stracił równowagę. Kierownik budowy wsadził go do samochodu i zawiózł do przychodni w ubogiej dzielnicy, a gdy tylko Marek stanął w jej drzwiach, odjechał z piskiem opon. Zrozumiał, że nie ma już pracy, nie otrzyma wynagrodzenia, ani nie zapłaci za mieszkanie, a to oznaczało kolejny tydzień na ulicy.
Wewnątrz jednak poznał Aiszę, młodą studentkę medycyny, która Ketonal traktowała jak cukierki i gdy zorientowała się, że zjadła ostatnią tabletkę, a dla pacjenta ze złamaną ręką już nic nie zostało, postanowiła zaprosić go do domu na obiad, bo jak stwierdziła, tam ma kilka opakowań. Nawet jeśli okazałaby się wariatką planującą wyciąć mu nerki, to i tak nie miał większego wyboru, jak przystać na jej propozycję. Od tego dnia jego życie przestało być walką o przetrwanie, a stało się wieloletnim planem realizacji marzeń. Marzeń Dawida i Aiszy, ale to nie miało znaczenia, bo oni stali się jego nową rodziną i jeśli nie było mu dane troszczyć się o swoich najbliższych, to mógł zadbać o nich, otrzymując w zamian tyle samo troski i uwagi, a przede wszystkim zyskując najlepszych przyjaciół.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top