Samanta: rozdział 30 - Pięć światów Samanty (cz.6)
Piąty świat Samanty: Morderca.
Z całej siły zaparł się i pomału, ale z sukcesem przekręcił lufę w kierunku mężczyzny, który swoim ciałem przyciskał go do podłogi. Wsunął ją w miękki podbródek i stanął przed życiowym wyborem. Pociągnąć za spust i stać się oprawcą, czy wypuścić pistolet i stać się ofiarą oprawcy.
Przed twarzą stanęła mu rozzłoszczona buzia Klary, mówiąca do niego: "Żaden z ciebie morderca, Marek". Jej drobne piąstki uderzające go w piersi, z taką ogromną siłą przekonania, że nie mógł jej zawieść. Nie wybaczyłaby mu tego. Nigdy, a mimo to tylko tak mógł się od niego uwolnić. Znajdzie sposób, by znaleźć ją i dziecko. Choćby miał spędzić resztę życia w ukryciu. Nie widział innego wyboru. Nacisnął spust i zamknął oczy.
Głośny wystrzał na chwilę go ogłuszył i wokoło zapanowała bezkresna cisza. Na nim leżało martwe truchło Kasprzaka, a z jego głowy zionęła dziura. Pospiesznie strzepnął je z siebie i usiadł na drewnianej podłodze. Przed nim stała jego matka. Z zaskoczeniem wypisanym na twarzy. Usta miała lekko rozchylone, a jej dłonie spoczywały na brzuchu. Nie rozumiał, co robi do momentu, gdy spomiędzy jej palców zaczęła wypływać krew, a ona sama osunęła się na kolana.
– Mamo! Nie!
Zdążył ją złapać w ostatniej chwili. Zrozumiał, co się stało. Kula przeszła na wylot i trafiła ją w brzuch. Popełnił błąd. Ta decyzja była okropnym błędem.
Daniela uniosła rękę i dotknęła jego policzka, zostawiając na nim mokry ślad szkarłatu. Po jego twarzy popłynęły łzy. Przytulił matkę mocniej i chciał powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, ale ona otworzyła usta, z których wypłynęła stróżka krwi i przyciągnęła delikatnie jego głowę do swoich warg.
– Uciekaj... – wyszeptała.
– Nie! Zadzwonię po karetkę, uratują cię... – zaprotestował.
– Uciekaj... – powtórzyła. – Ja już nie żyję... uciekaj...
Nie pamiętał, jak do tego doszło, że biegł w brudnej od krwi koszulce, a strumień wody lejącej się z nieba zalewał mu twarz i zmywał z niego dowody zbrodni, którą popełnił. Absurdem było myśleć, że uda mu się uciec w tym stanie. Uwierzyć, że nikt nie usłyszał wystrzału i nie wezwał policji. Dlatego, gdy otoczyły go dwa radiowozy z włączonymi syrenami, a z nich wysiedli mundurowi z wycelowaną w niego bronią, uniósł ręce w górę i uklęknął.
Zderzenie z twardym betonem bolało, tak samo, jak ucisk zimnej stali na nadgarstkach, ale nie tak jak uczucie pustki i rezygnacji, gdy usiadł w pustej celi aresztu i uzmysłowił sobie, że w więzieniu spędzi resztę swojego życia i nawet matka go już nigdy nie odwiedzi. Nikt go nie odwiedzi. Cztery ściany celi staną się jego rzeczywistością, a współlokator jedyną rodziną. Wręcz fizycznie czuł, jak pęka mu serce. Został sam...
Nie miał dobrego prawnika, wcale go nie miał, więc na rozprawę czekał w celi więziennej. Nikt mu nie przyniesie garnituru, więc do sądu zostanie odprowadzony w spodniach i bluzie dresowej, którą przydzielili mu na komisariacie. Nie miało to znaczenia. Nic już nie miało znaczenia, dlatego zdziwił się, gdy przyszedł do niego strażnik więzienny i oznajmił mu:
– Zbieraj się, Modliszka, masz gościa.
Gdy zobaczył Klarę, siedzącą na metalowej ławce przy okrągłym stoliku wizytowym, aż serce podskoczyło mu do gardła. Uśmiechnął się i ruszył na spotkanie, ale ona nie odwzajemniła entuzjazmu. Miała minę poważną i srogą.
– Jak dobrze cię zobaczyć... – Usiadł i chciał dotknąć jej dłoni położonej na chłodnym metalowym blacie, ale momentalnie zabrała rękę, a strażnik go pouczył, żeby nie dotykał wizytatorów.
– Jak mogłeś to zrobić? – zapytała i spojrzała na niego przez mokre oczy.
– Chciał cię skrzywdzić...
– Więc byłeś szybszy od niego i dokładnie taki sam...
– Nie, ja...
– Zabiłeś ich. Był moim ojcem, a ona twoją matką, a ty ich zabiłeś...
– Klara...
– Marek... – Przetarła dużą łzę z policzka i ponownie na niego spojrzała. – To pożegnanie, Marek. Nie zobaczysz mnie już nigdy więcej. Ani mnie, ani dziecka...
– Klara... proszę... Nawet nie wiem, gdzie byłaś...
– Wywiózł mnie na Podlasie, do mojej ciotki. Nie zrobił mi krzywdy, nigdy by mi nie zrobił krzywdy...
– Nie rozumiesz, to co mówił... że pozbędzie się problemu, że cię nie kocha... Chciał cię zabić...
– Chciał cię wystraszyć...
– Co się z tobą działo? Co teraz się stanie...?
– Policja mnie znalazła. Powiadomiła o tym, co zrobiłeś i sprowadziła z powrotem. Muszę przejąć jego firmę, nie wiem, jak sobie z tym poradzę, nie jestem w stanie zarządzać tak dużą działalnością... fabryka, kopalnie... i jeszcze dziecko... Zniszczyłeś mi życie, Marek...
– Przepraszam...
Klara wstała bez słowa. Jej twarz spowijała zasłona żalu i chłodu, jaki do niego czuła. Odeszłaby bez słowa, gdyby za nią nie zawołał.
– A dziecko?
– Powiadomię cię, jak się urodzi... ale cię nie pozna...
Jego serce pękało znowu. Znowu ją stracił, ale teraz nikt mu jej nie zabrał. Sam zniszczył to, co między nimi było. Patrzył, jak odchodzi, jak jej kasztanowe włosy powiewały delikatnie, choć w pomieszczeniu nie było nawet klimatyzacji. Znikała, już na zawsze znikała z jego życia. Skulił się na ławce i zaczął płakać. Podszedł do niego strażnik więzienny i kazał mu wstać. Nie wykonał polecenia. Spodziewał się ciosu, ale poczuł tylko jego rękę na plecach.
– Dziecko, co? Chodź, nie możesz tu zostać. Musisz się ogarnąć i wrócić do celi. Przykro mi...
Pokiwał głową i przetarł łzy.
Resztę pobytu spędził w izolatce. Wpadł w szał i pociął swoją rękę, chcąc urzeczywistnić swój ból. Sprawić, by stał się namacalnyi przykryć go innym, takim, który się goi i pozostawia po sobietylko blizny. Zaledwie wspomnienie cierpienia. Leżąc w skrzydle szpitalnym, odwiedził go mężczyzna. Przedstawił się jako Waldemar Sawicki i oświadczył, że będzie go reprezentował. Nie był to prawnik z urzędu, miał zbyt drogi garnitur. Powiedział, że to sprawa pro bono, ale domyślił się, że to nieprawda. Osoba zlecająca jego zatrudnienie nie chciała się ujawniać, ale i tak wiedział, kim była. Tego dnia zaczął postrzegać swoje życie inaczej, być może była nadzieja. Nie na wspólne szczęśliwe życie, ale na przebaczenie. Przebaczenie błędu, który popełnił. Decyzji, którą podjął i której nie mógł już cofnąć.
Groziło mu dożywocie, ale otrzymał dwadzieścia pięć lat pozbawienia wolności. Z możliwością zwolnienia warunkowego po dwudziestu. Z więzienia wyjdzie, mając czterdzieści cztery lata. Nie wiedział,czy powinien się cieszyć z wyroku spowodowania śmierci dwóch osób. Miał jakąś szansę, a to było więcej, niż miał jeszcze dzień wcześniej.
*
Jego ramię potrząsał współlokator. Trochę zbyt nerwowo i z zezbyt dużym entuzjazmem. Szymon. Siedział dożywocie za potrójne morderstwo i w więzieniu stworzył swój raj. Załatwiał różne sprawy, od fałszywych dokumentów, po zwykłe przemyty kokainy wewnątrz więzienne. Sam czasem trochę wciągał, ale nigdy nie pozwolił, by Marek w to wszedł. Trafił pod jego skrzydła, mając niecałe dwadzieścia lat i było to dla niego istne wybawienie. Szymon miał skłonności homoseksualne i lubił zabawiać się z innymi więźniami, nawet bez ich zgody. Marka nigdy nie dotknął, a Marek nauczył się zamykać oczy i nie widzieć tego, czego widzieć nie powinien. Im mniej wiedział, tym był szczęśliwszy. Im bliżej Szymona się trzymał, tym był bezpieczniejszy. Po dwudziestu pięciu latach Marek zapomniał, jak wygląda świat na zewnątrz i dzisiaj też nigdzie mu nie było spieszno. Nawet nie starał się o wcześniejsze zwolnienie. Nie miał gdzie wracać, a więzienie było mu najbliższym i najbezpieczniejszym schronieniem.
– Synek! Wstawaj, synek! – Szarpał go Szymon, nie pozwalając mu dokończyć snu. – Dziś jest twój wielki dzień, synek! Wstawaj!
Marek otworzył oczy i je przetarł. Pierwsza rzecz, na jaką spojrzał, było zdjęcie jego dziecka, które wisiało nad łóżkiem. Samanta, jego córka. Miała już dwadzieścia cztery lata i zapewne piękną przyszłość przed sobą. Być może sama miała już męża, a on być może był już dziadkiem. Fajnie, by było być dziadkiem. Dać małemu człowiekowi to, czego nie miał i być przy nim, jak nie mógł być przy córce. Była to mrzonka. Jego dziecko go nie znało, więc dlaczego miałby poznać wnuki? Mimo to uśmiechnął się na tę myśl.
– Wstawaj!
– Wstaję...
Życie na zewnątrz nie było łatwe. Łatwiej było w więzieniu. Więzienie znał, więzienie rozumiał. A teraz nie znał życia i nie rozumiał niczego, co go otaczało. Wyszedł jesienią. Miał na sobie podkoszulek i koszulę hawajską oraz za duże spodnie przewiązanes parciałym paskiem. Wszystko dostał z biura rzeczy, których nikt nigdy nie odebrał. Garnitur, który przyniósł mu prawnik na rozprawę, był o wiele za mały, bo w więzieniu dnie spędzał na podnoszeniu ciężarów i jego pierś się poszerzyła, a od pełnowęglowodanowego jedzenia przybrał jeszcze na wadze. Trudno. Musi sobie jakoś radzić, choć pierwsze, co poczuł, to chłód zbliżającej się zimy.
Miał przy sobie tylko dwie wartościowe rzeczy. Zdjęcie córki, gdy była niemowlęciem w szpitalu i krótki list od Klary, w którym wyjaśniała, kiedy urodziło się ich dziecko, jakiej jest płci, jak ma na imię, ile ważyła i mierzyła oraz to, czego nie potrafiła mu powiedzieć w oczy, że żałuje, iż tak potoczyło się ich życie, ale dla dobra wszystkich, a przede wszystkim Samanty, najlepiej będzie, jak nie dowie się, że jej ojciec jest mordercą. Tylko ten list i zdjęcie cenił, mimo że w portfelu miał pieniądze, to doskonale wiedział, że są mu bardzo potrzebne na wynajem, choćby pokoju, bo mróz zaczynał doskwierać, a bezdomność w zimie to śmierć.
Zawahał się, gdy zobaczył ciepły płaszcz na kontenerze śmietnika. Miał prawdopodobnie więcej lat od niego, ale i tak wydawał się zbawieniem. Ostrożnie wszedł na teren podwórka, gdzie znajdował się kontener i, rozglądając się, czy nikt nie widzi, zabrał ciepłe ubranie. Płaszcz pachniał starością i wilgocią, miał dziury w kieszeniach i brakowało mu guzika, ale ciepło, które dawał, wydawało mu się wręcz boskie.
Nie wiedział, gdzie powinien iść; wiedział, że iść powinien. Dostał kartkę z informacją, gdzie ma się zgłosić. Instytucją, która pomagała takim jak on. Był to adres MOPS-u, może później się do niego przejdzie. Teraz obrał sobie inny cel. Cmentarz w Bożkowie. To tylko trzynaście kilometrów od Kłodzka, a być może uda mu się znaleźć to, czego szukał.
Nogi go bolały, gdy dotarł na miejsce. Dawno już tyle nie chodził. Płuca również mu doskwierały, ostre powietrze mu nie służyło. Chodził między grobami i szukał konkretnego nagrobka, aż znalazł. Piękny marmurowy pomnik, obok drugiego, bardzo podobnego. Na pierwszym napis Katarzyna Kasprzak, na drugim widniały dwa nazwiska Edward Kasprzak, a pod nim Daniela Modliszka. Nietypowe zestawienie, które z pewnością wzbudziło podejrzliwość i plotki ludzi. Nie planował wracać do Gorzuchowa, więc nie powinien się tym przejmować, ale jak z tym radziła sobie Klara? Jak w ogóle wyglądała Klara?
"Nie myśl", skarcił się w duchu. Uklęknął na kamiennej ścieżce i pomodlił się za matkę. Pozwoliło mu to na uspokojenie duszy, która szarpała się w nim przez ostatnich dwadzieścia pięć lat, gdy tylko pozwolił sobie na wspomnienie o kasztanowłosej dziewczynie. Jednak, gdy uniósł głowę, usłyszał za sobą jakiś głos. Dziecko wołało coś do drugiej osoby. Do tej pory na cmentarzu był sam i obawiał się kontaktu z innymi ludźmi, więc odruchowo wstał i ukrył się za drzewami, żeby go nikt nie zobaczył.
Schowany, obserwował kobietę, która przyszła z małą dziewczynką i z zapartym tchem uświadamiał sobie, kim były. Klara praktycznie nic się nie zmienia. Jej biodra się poszerzyły, a wokół oczu pojawiły się zmarszczki, ale wciąż była zjawiskowo piękna. Wyglądała dość skromnie w brązowym pikowanym płaszczu, za to dziewczynka roztaczała wokół siebie czar. Bordowy płaszczyk podkreślał jej bladą cerę, a miodowożółta czapka pasowała do jej brązowych oczu. Niestety nie mógł dostrzec, jakie miała włosy, bo skrzętnie je ukryła pod nakryciem głowy.
Nie podeszły do grobów, przy których był przed chwilą, ale weszły w głąb cmentarza i stanęły pod topolą, z której opadały suche liście i przykrywały marmurowe płyty. Klara pochyliła się nad jednym z nich i zaczęła ścierać mokre liście, które ukazały biały kamień. Do przytwierdzonego wazonu wsadziła bukiet z białej eustomy i lawendy, bardziej przypominający ślubny niż pogrzebowy, a następnie zapaliła znicz ze złotym aniołkiem. Z tej odległości Marek nie widział imienia na nagrobku, ale bardziej pochłaniał go widok dziewczynki, która ciągle wpatrywała się w ekran czarnego urządzenia w złotym etui. Coś w jego wnętrzu, aż trąbiło mu, że to jego wnuczka, ale nie wydawała się zainteresowana pracą babci, więc uznał, że pochowana osoba nie jest dla niej kimś ważnym. Klara wstała i powiedziała coś do dziewczynki, wyciągnęła z kieszeni kurtki kluczyki samochodowe i podała dziecku. Ta zrobiła znak krzyża i ruszyła do auta. Spoglądał za nią. Jej ruchy były nieco skoczne, jakby nawet radosne, co nie wskazywało, żeby wizytana grobach ją zasmucała. Dziewczynka, wychodząc za bramę, na chwilę mu zniknęła z widoku. Podszedł bliżej muru okalającego cmentarz i wtedy ujrzał ją ponownie. Nie wsiadła do samochodu. Stała i machała w czyjąś stronę. Popatrzył, kto się do niej zbliża i zamrugał zaskoczony. Nie znał człowieka, nigdy go nie widział. Drobny, niski mężczyzna szedł w czarnej ramonesce z przykrótkimi rękawami i powłóczył nogami. Miał bladą, zniszczoną twarz pokrytą szaro-czarnym zarostem, a na karku spoczywał mu przetłuszczony kucyk. Jego skronie były oprószone siwizną, ale nie sprawiały, że był przez to elegancki, jak amant z harlequinów, wręcz przeciwnie, wyglądał staro. Na chwilę w jego ponurych oczach coś zamigotało i uśmiechnął się do dziewczynki, szeroko rozciągając wąskie wargi. Marek był gotowy przeskoczyć przez mur i pójść dziecku na ratunek, ale nie było takiej potrzeby. Mężczyzna stanął naprzeciwko niej, a po krótkiej wymianie zdań dziewczynka wyciągnęła coś z kieszeni i podałamu. Drobne, kilka monet, które może złożyły się na nie więcej niż pięć złotych.
"Żebrak", pomyślał.
Nie zdążył nic powiedzieć, bo mężczyzna nieco za szybszym krokiem oddalił się od dziecka. Odwrócił się i zorientował, że Klara stoi odwrócona od grobu i wpatruje się w jego stronę. Nie był pewny, czy go widzi. Konar drzewa i gęsty, dziki krzak róży, który obrósł opuszczony dziecięcy grobek, dość skutecznie go zasłaniał.
– Możesz wyjść z ukrycia – powiedziała spokojnie.
Widziała go, więc niepewnie zrobił krok w jej stronę. W sercu poczuł ukłucie. Bał się, już dawno tak się nie bał. Czuł się sparaliżowany, a jednak było to spełnienie jego najśmielszych marzeń. Będzie mógł z nią porozmawiać. Nadzieja. Szansa na nadzieję i nadzieja na szansę sprawiły, że poczuł w sobie radość. Wyszedł z ukrycia i stanął obok Klary, tak blisko niej, że gdyby wysunął rękę, to opuszkami palców mógłby jej dotknąć i stałaby się materialna, przestałaby być jedynie jego wyobraźnią.
"Nie myśl", skarcił się w duchu.
– Przepraszam... – wyszeptał zawstydzony.
Nie wyglądał dobrze. Wiedział o tym. Był nieco jak bezdomny, który podszedł do dziewczynki, tyle że stanowczo dużo bardziej trzeźwy. Jej wzrok mierzył go od dołu do góry, oceniając i widział to w jej oczach. Ona też widziała w nim obdartusa, którym się stał w tej chwili.
– Kiedy wyszedłeś? – zapytała bez emocji w głosie.
– Dzisiaj – odpowiedział, licząc na jej reakcję. Jakąkolwiek. Cokolwiek było lepsze od obojętności.
– Hmm... – mruknęła w odpowiedzi i nie zapowiadało się, by miała powiedzieć coś więcej.
– Kim ona jest? – szepnął.
Nie wskazał w kierunku dziewczynki, ale oboje doskonale wiedzieli, o kogo pyta. Przez chwilę zastanawiała się, czy mu powiedzieć, aż w końcu odchrząknęła ślinę i mruknęła ponowne "hmm".
– To Eliza, moja wnuczka.
Jej. Oczywiście, że jej. Obiecała mu wiele lat temu, że ich dziecko będzie tylko jej, więc i wnuczka była tylko jej. Poczuł ponowne ukłucie w sercu, ale udał, że nie ma w nim żalu.
– Ma piękne imię – zauważył.
– Jej ojciec je wymyślił, było to dla niego ważne, więc ją tak ochrzciłam, ale na chrzcie już się nie pokazał...
Co miała na myśli? Nie miał pojęcia i nie chciał teraz o to pytać, nie od razu, gdy istnieje tak silne napięcie między nimi. Nie zacznie mu od razu ufać i opowiadać o problemach. Musiał być ostrożny.
– Co miała w ręce? To jakaś gra? – zapytał z lekkim uśmiechem, tylko po to, by mieć możliwość z nią wciąż podtrzymywać rozmowę.
– Gra? – zdziwiła się, ale po chwili namysłu odpowiedziała. – To telefon, ale grała na nim w grę...
– Telefon? Nie miał klawiatury...
Obawiał się, że mówi coś głupiego. Klara uniosła brew, potwierdzając jego obawy, ale po chwili wyciągnęła podobne urządzenie ze swojej kieszeni. To był płaski czarny ekran, nic więcej.
– To smartphone jak ten.
Pokazała mu urządzenie. Delikatnie wysunął rękę w jej kierunku, chcąc dotknąć jej dłoni, ale ostatecznie tylko musnął czarny ekran, który pozostał równie niewzruszony, co ona.
– Nie ma klawiatury...
– Jest dotykowy.
Wciąż jej słowa były bardzo niezrozumiałe. Nie wiedział, jak działa urządzenie przed nim i nie miał pojęcia, jak je włączyć. Rozumiał, że jest to współczesny telefon, ale wydawało mu się bardzo abstrakcyjne. Nigdy nie miał telefonu komórkowego, a ten nie przypominał tych z jego czasów. Był jakby z innego wymiaru, kosmicznego. Nie podzielił się z nią swoimi przemyśleniami. Nie chciał, by widziała w nim idiotę, jakim czuł się w tym momencie, ale w szaleństwie być może była metoda, więc zaryzykował.
– Dasz mi swój numer?
– Nie – odpowiedziała chłodno i momentalnie schowała telefon do kieszeni.
Na jego plecach pojawił się ciężar upokorzenia, który go zgarbił. Stał tak przez chwilę i nie wiedział, jak dalej powinien się zachować. Mimo to Klara wciąż pozostawała w tym samym miejscu. Nie uraził jej swoim pytaniem i nie zachęcił do odejścia. Ośmieszył się, ale nie odstraszył jej. Mógł dalej z nią rozmawiać.
– Eliza... śliczna jest...
Wyprostował się i wsunął dłonie w dziurawe kieszenie, jakby coś w nich nosił.
– Po mamie... – szepnęła Klara, jakby te słowa nagle to ją zgarbiły.
– Ile ona ma? Jest wysoka... jak na... – zawahał się, zastanawiając się nad wiekiem dziewczynki. – Trzylatka?
Klara wpatrywała się w niego, pojedynczo mrugając oczami. Analizowała go, aż w końcu głośno wypuściła powietrze z płuc i przeniosła ciężar ciała z nogi na nogę.
– Boże! Marek... Ty nic nie wiesz... – Wsunęła obydwie dłonie we włosy i odwróciła się do niego plecami. Chciał coś powiedzieć, ale gdy tylko otworzył usta, zrozumiał, że ona go teraz nie słucha. – No, tak. Skąd masz wiedzieć...
– O czym?
Myślał, że nie usłyszała pytania, ale ona się zatrzymała i zaczęła wpatrywać przed siebie.
– Nie poradziłam sobie, Marek. To wszystko mnie przerosło...
– Z pewnością byłaś wspaniałą matką – powiedział to, o czym był wręcz przekonany. Znał ją, nie była słabą kobietą. Potrafiła przenosić góry jedynie swoją wolą. Była Klarą Kasprzak, była doskonała.
Spojrzała na niego zaskoczonymi oczami i prychnęła z pogardą, a następnie znowu zapatrzyła się przed siebie, milcząc przez chwilę i zbierając się na wyznanie.
– Miałam zaledwie dziewiętnaście lat, byłam w ciąży i mierzyłam się nie tylko z plotkami ludzi, ale także sprawą spadkową. Nagle stałam się za wszystko odpowiedzialna, choć nie miałam do tego najmniejszego przygotowania. Starałam się utrzymać firmę, więc przedłożyłam ją nad macierzyństwo. Myślałam, że kiedyś zrekompensuję to Samancie, ale nigdy się tak nie stało. Walczyłam ze spadkiem obrotów, nauką zarządzania, a ona była sama... aż pewnego dnia przestała być samotna. Szkoda, że właśnie przy nim to się stało. Jego ojciec przeprowadził się do Gorzuchowa po śmierci żony i nie radził sobie, ale gdy w ich życiu pojawiła się Samanta, świetnie się dogadali. Razem pili, a potem ćpali, aż w końcu mając siedemnaście lat, nasza córka zaszła w ciążę i ostatecznie z nimi zamieszkała. W szóstym miesiącu ciąży poszła na odwyk, choć jej ręce były tak pokłute przez igły, że aż czarne od skrzepów w żyłach. W ósmym miesiącu zapukała do moich drzwi i obiecała, że z tym skończy, jeśli nie każę jej tam wracać. Nie wiem, czy nie ćpała. Miała się z nim nie zadawać, ale i tak zakradał się do niej, gdy mnie nie było w pobliżu. Wyglądało to wszystko w miarę dobrze, ona spędzała dni przed telewizorem, objadając się chipsami, on wydawał się trzymać w miarę prosto. Potem Samanta urodziła. Eliza została przypisana do mnie, z racji jej stanu i problemów. Tak było zresztą najlepiej dla wszystkich. Chciałam, by Samanta z nami została. Byłam gotowa nawet mu pozwolić je odwiedzać, ale poszła jednego wieczoru, gdy jej córeczka miała zaledwie tydzień do niego i już nigdy więcej jej nie zobaczyłam...
Stała wyprostowana, ale widział jej łzy spływające po policzku. Chciał ją przytulić, ale wiedział, że nie mógł. Zrobi wszystko, by pomóc swojemu dziecku, choćby miał ją wykopać spod ziemi.
– Gdzie ona teraz jest? – zapytał, by wiedzieć, od czego zacząć.
Klara wskazała palcem na nagrobek. Pierwszy raz spojrzał na kamienną płytę z uwagą. Pierwszy raz odważył się dostrzec, co miał przed czubkiem własnego nosa. Na białym marmurze widniały złote litery układające się w imię jego córki: "Samanta Kasprzak, urodzona 6 kwietnia 1996 roku, zmarła 23 kwietnia 2014 roku" i na końcu napis: "Spokój jej duszy". Serce mu pękło, a kolana ugięły się pod nim. Dotknął zimnego kamienia i zrozumiał, że już nigdy jej nie zobaczy, swojej córeczki. Zdjęcie ukryte na jego piersi było jedynym, co go do niej przybliżało. Już nigdy jej nie pozna, nie zamieni słowa, nie usłyszy jej śmiechu.
– To moja wina – usłyszał zaskakująco spokojny głos Klary. – Zrozumiałam za późno, gdzie ustawione są moje priorytety. Rok później w fabryce zginął człowiek, Patryk. Przeze mnie, przez moje zaniedbanie... Wtedy dopiero zrozumiałam, co muszę zrobić. Sprzedałam fabrykę, obydwie kopalnie i wypłaciłam odszkodowania. Za to, co mi zostało, otworzyłam mały sklep odzieżowy i kupiłam mieszkanie w Kłodzku. Przy Elizie nie popełnię błędów, które zrobiłam przy Samancie. Przy wnuczce będę, wychowam ją... Przepraszam, Marek, za to co nam zrobiłam...
Poczuł jej chłodną od zimna dłoń na karku. Dotykała go. Naprawdę go pogłaskała po szyi, aż przeszedł go dreszcz po kręgosłupie. Położył swoją dłoń na jej dłoni, a wtedy się mu ponownie wymknęła i już ruszyła w stronę wyjścia, nie obdarzając go spojrzeniem. Patrzył na jej plecy i wtedy zrozumiał jej słowa. Ich córka naprawdę nie żyła, a ona się za to winiła. Siebie, nie go.
– To nie twoja wina, tylko moja...! – zawołał za nią słabym głosem, ale się nie odwróciła.
Stanęła na chwilę nasłuchując. Potem ruszyła dalej, jakby był jedynie szelestem liści na wietrze.
Oparł głowę na zimnym kamieniu i starał się pogodzić z tym, co było oczywiste. Musiał żyć i być dla Klary i Elizy, ale teraz chciał pobyć chwilę z tą, której nigdy nie poznał, z własną córką. Wysunął dłoń i przesunął palce po śliskim kamieniu, przypominając sobie jasną skórę na brzuchu Klary.
– Witaj, kochanie... Jestem twoim ojcem... Będę cię kochał już na zawsze... – szepnął, a z jego oczu popłynęły łzy. Zacisnął je mocno, chcąc się powstrzymać od szlochu, ale mu nie wyszło i z gardła wydobył się cichy jęk rozpaczy, a potem poczuł ostry i bardzo fizyczny ból głowy.
Uniósł ją ostrożnie i spojrzał przed siebie oszołomiony. Poczuł, jak po karku spływa mu stróżka czegoś ciepłego. Dotknął ręką karku, a potem spojrzał na swoją dłoń. Była na niej świeża, lepka krew. Coś rozcięło mu skórę. Po chwili znowu poczuł uderzenie, tym razem w ramię, a na marmurową płytę spadł spory kamień. Spojrzał w kierunku, z którego przyleciał i zobaczył znowu tego mężczyznę. Szedł, zataczając się, a w ręku trzymał butelkę taniego wina. W oczach miał furię i właśnie sięgał po trzeci kamień.
– Wypierdalaj, obleśny śmierdzielu z grobu mojej żony! – wrzasnął na całe gardło. – Sobie, bezdomny obszczymurek, nie będzie z niego łóżka robił! Wynoś się, fajfusie zasrany!
Wstał z miejsca zaszokowany zachowaniem mężczyzny i odsunął się o kilka kroków od grobu. To mu wystarczyło. Mężczyzna w przykrótkiej ramonesce nie robił mu więcej wyrzutów, tylko podszedł chwiejnym krokiem, kompletnie pijany i zwalił się jak długi, bezwładnie na nagrobek jego córki. Marek patrzył na niego i słuchał bełkotliwej mowy, jak witał się i opowiadał o spotkaniu z córką.
– Widziałem naszą Elizkę... – mruczał. – Ma twoje oczy...Chcesz się napić, Kwiatuszku...?
Mężczyzna przechylił butelkę z winem i wylał krwistoczerwony trunek na biały marmur, nie zważając na to, że oblewa siebie przy okazji. Był żałosny, a jednocześnie wzbudzał tyle żalu. W Marku buzowały przeróżne uczucia, od złości po smutek. Jednocześnie nienawidził mężczyzny, bo zabił jego córeczkę i niezwykle mu zazdrościł, bo mógł ją poznać, mógł ją przytulić i nawet teraz wijąc się na nagrobku, miał większe prawa do niej od niego. Zrobił krok naprzód, nie wiedząc, co właściwie planuje powiedzieć. Czy przedstawić mu się i wyjawić kim jest, czy może przegonić go, tak samo, jak on to wcześniej uczynił z nim? Gdy tylko przesunął stopę bliżej, mężczyzna dość świadomie uniósł głowę i spojrzał na niego agresywnie.
– Miałeś stąd wypierdalać, brudasie! Zostaw mnie z moją żoną w spokoju!
Wtedy zrozumiał, że nie chce go poznawać, nie chce mieć z nim nic do czynienia, nie chce z nim rozmawiać. Odwrócił się i szybkim krokiem udał się w stronę wyjściowej bramy. Zatrzymał się tylko na ułamek sekundy, by upewnić się, czy postąpił słusznie. Mężczyzna kulił się, leżąc na marmurowej płycie, a jego ramiona drgały spazmatycznie. Płakał. Zbyt słaby, by umrzeć – zbyt słaby by żyć... Poddał się i pogrążył w swoim zrujnowanym życiu. Nie miał Samanty, więc porzucił nadzieję. W głowie Marka pojawiła się pojedyncza myśl.
"Nie chcę być taki", zabrzmiało mu wprost pod czaszką. Wróci na grób córki, ale będzie silniejszy. Zaopiekuje się kobietami, które mu pozostały. Nawet jeśli one tego nie dostrzegą, on będzie dla nich. Na tym polegała miłość. By trwać i być, nawet gdy nie jest się mile widzianym. Zaopiekuje się nimi.
***
Samanta musiała przyznać, że czuła się jak ryba w wodzie w tym ciele. Nie czuła się biernym obserwatorem jak w przypadku swojego ojca. Obserwując oczami Elizy, była jakby we własnym ciele. Miała wręcz wrażenie, że może na nie wpływać. Emocje gromadziły się w niej jak w gejzerze, a może była to tylko kwestia nastoletnich hormonów? Nie ważne, po prostu musiała wpleść ten fakt w swoją opowieść. Dlatego od tego zaczęła.
***
Eliza wbiegła do mieszkania, wściekła na swojego ojca. Znowu siedząc na ławce wśród swoich kolegów, innych bezdomnych narkomanów i alkoholików, uśmiechał się do niej i machał. Wioletta śmiała się z niej przez to i nazywała go "jej amantem". Czy naprawdę nie zdawał sobie sprawy z tego, jak ją tym upokarzał?
– Zakochał się śmieć w tobie! – żartowała z niej, a ona nie miała odwagi powiedzieć: "Nie, to mój ojciec". Przecież mówiła wszystkim, że jej ojciec nie żyje, że zaćpał się razem z jej matką. Wszyscy o tym wiedzieli, nie mogła tego ukrywać i mimo że Mateusz zawsze był dla niej życzliwy, to nie mogła znieść współczucia w jego oczach, dlatego mu odmówiła, gdy próbował ją pocałować. Nie chce miłości z litości. Kiedyś udowodni całemu światu, że jest ponad to wszystko. Gdy skończy studia, wyjedzie do Wrocławia i będzie kimś. Musiała w to wierzyć, nawet jeśli sklepik babci plajtował, bo ludzie woleli kupować ciuchy w sieciówkach za mniejsze pieniądze. Mimo uśmiechu babci, która wyciągała pieniądze odłożone na swoją emeryturę, aby załatać dziury budżetowe i wpłacić na jej fundusz. Wiedziała, że nie mają pieniędzy, ale musiała walczyć o to, by nie być córką narkomanów, która będzie prowadzić nudne i smutne życie w mieście, które już ją osądziło. Studia to było jej marzenie i nie zrezygnuje z niego. Babcia jej na to nie pozwoli. Poświęciła dla niej życie i poświęci jeszcze więcej. Była jej najbliższą przyjaciółką. Mogła mieć koleżanki i adoratorów, ale babcia była najważniejszą osobą w życiu Elizy. Studia były nie tylko dla niej. Gdy osiągnie sukces, zaopiekuje się babcią, tak jak ona zaopiekowała się nią.
Teraz poprawiła seledynową czapkę na głowie, żeby ukryć odrosty i poprawiła wyprostowane starannie długie, blond włosy, kontrastujące intensywnie z jej czarnymi brwiami i brązowymi oczami. Wcale nie przypominała matki, nic a nic! Ha! Już ona się o to postarała. Na koniec ściągnęła torbę na ramię i białe adidasy i wbiegła do kuchni, gdzie najczęściej przesiadywała babcia. Rozejrzała się po pustym pomieszczeniu i zaskoczyła ciszą, jaka wokół panowała. Powoli, na paluszkach zakradła się do salonu i do niego zajrzała. Babcia siedziała na wersalce, nad czymś bardzo zamyślona i wpatrywała się w kartonowe pudełko przed sobą. Z początku chciała ją wystraszyć. Wbiec do pokoju z głośnym "buu!", ale szybko się rozmyśliła, bo zauważyła łzę, na babcinym policzku. Bez słowa podeszła na niej i usiadła naprzeciwko.
– Co się stało? – zapytała zmartwiona.
Babcia szybko się otrząsnęła, przetarła mokry policzek i uśmiechnęła do niej swoim stałym uśmiechem, który mówił "Nic się nie martw, o wszystko zadbam".
– Kupiłam ci farbę do włosów – oznajmiła, chcąc wyglądać naturalnie.
– Co się stało? – powtórzyła z naciskiem, dotykając ramienia babci.
– Och, nic... – próbowała ukryć swoje zakłopotanie. – Po prostu dostałam smutne wieści, ktoś z mojej przeszłości zmarł...
– Dziadek? – bardziej stwierdziła, niż zapytała.
Nie miała pojęcia, skąd wiedziała, ale był pierwszą osobą, jaka przyszła jej na myśl. Babcia nigdy o nim nie wspominała. Obiecywała, że kiedyś jej o nim opowie, a gdy próbowała pytać, zawsze całowała ją w czoło i mówiła "nie teraz". Eliza rozumiała, że babcia bardzo go kochała, bo miała smutny głos, ilekroć o nim próbowała rozmawiać i wiedziała, że wiąże się z tym jakaś tragiczna historia. Miała już szesnaście lat i potrafiła dodać dwa do dwóch. Pradziadek pochowany został z matką jej dziadka, domyśliła się, że mieli romans, nie była głupią trzpiotką. A skoro zostali rozdzieleni, gdy babcia zaszła w ciążę i pradziadek tak się wściekł, to musiał być również ojcem jej dziadka. Mama musiała być dzieckiem ze związku kazirodczego i dlatego babcia tak niewiele o nim mówiła. Trzymała ten sekret w sobie, by chronić ich wszystkich. Tata kiedyś wspomniał przy niej, że dziadek jest w więzieniu i mimo że babcia zaprzeczyła, to nigdy nie potrafiła kłamać. Nie obchodziło to wszystko Elizy. Znała babcię, nigdy nie związałaby się ze złym mężczyzną, więc wszystko musiało być po prostu wielką rodzinną tragedią, którą na swoich barkach dźwigała samotnie. Strapiona, starsza kobieta.
Babcia spojrzała na nią zaskoczona, ale szybko zrozumiała, że ona wie, więc skinęła głową.
– Zadzwonili do mnie wczoraj wieczorem i poprosili, bym przyjechała zidentyfikować zwłoki. Powiedzieli, że jakiś mężczyzna miał tylko mój numer na karteczce w portfelu. Miał zawał i nie wiedzieli, z kim się skontaktować, więc zadzwonili do mnie.
– On był w twoim wieku, prawda? – zapytała, bo nagle uzmysłowiła sobie, że to wcale nie tak dużo.
– Tak, miał pięćdziesiąt cztery lata, ale wychodzi na to, że nie był z nikim i nikt nie zawiadomił karetki, gdy to się stało, więc... umarł samotnie...
Na policzku babci pojawiła się pojedyncza łza, a to było naprawdę dużo jak na osobę, która nigdy nie płacze. Tak naprawdę, Eliza nie mogła sobie przypomnieć, by babcia kiedykolwiek płakała wspominając jej mamę, więc ten widok tym bardziej ją ranił.
– Czujesz się winna? Niepotrzebnie... – próbowała pocieszyć babcię, ale ta parsknęła i przerwała jej wypowiedź.
Zawsze tak parskała, ilekroć czyjaś wypowiedź wydała jej się wyjątkowo nierozważna. Eliza nie była pewna, czy parsknięcie dotyczyło pytania, jakie zadała czy też odpowiedzi, którą za nią udzieliła. Nie musiała pytać, babcia sama rozwiała wszelkie niejasności.
– Tak wiele złych rzeczy uchodzi mi na sucho i każdy mówi, że nie ma w tym mojej winy. Zaniedbałam córkę, ale to nie moja wina, że tak skończyła. Zrujnowałam firmę, ale to nie moja wina, że byłam młoda i niedoświadczona. Zapomniałam zrobić przegląd maszyn, ale to nie z mojej winy umarł człowiek. Nic nie jest moją winą... ale, gdybym choć raz wzięła odpowiedzialność za swoje czyny, to wszystko potoczyłoby się inaczej...
– O czym ty mówisz, babciu?
– Och, o niczym... – zreflektowała się kobieta przed nią i spojrzała bardziej przytomnie, ale Eliza wiedziała, że to kolejny fortel, mający na celu uchronić ją przed prawdą. – Chodzi o to, skarbie, że się winię. Poszłam do tej kostnicy i to był on. Niewiarygodne chudy i zaniedbany, ale to był on... Leżał tam martwy, a gdy dotknęłam jego dłoni, ona się zamknęła, jakby nie chciał mnie wypuścić. Patolog powiedział, że to zwykły skurcz i chciał mu złamać rękę, ale poprosiłam go, żeby tego nie robił. Sama ją wyciągnęłam. Po prostu się z nim pożegnałam i obiecałam, że kiedyś mu to wynagrodzę, że kiedyś będziemy razem... Wtedy jego ręka się rozluźniła... Czy to brzmi jak szaleństwo? – zapytała, patrząc jej prosto w oczy, więc Eliza pokiwała przecząco głową.
Naprawdę wierzyła, że w jakiś sposób dziadek usłyszał babcię. Chciała w to wierzyć, chciała też wierzyć, że kiedyś spotka swoją matkę, a ta zdoła ją przeprosić. Była to jakaś pociecha, która nie skreślała rodzicielki całkowicie z jej serca.
– Masz jakieś jego zdjęcie? – zapytała zaciekawiona, rozumiejąc, że poprzedniego tematu już nie będą kontynuować.
– Nie – zaprzeczyła babcia, ale sięgnęła ręką do pudełka. – Ale on miał jedno nasze zdjęcie. Nie wiem, skąd je wziął... Było zrobione w wakacje, gdy zaszłam w ciążę z twoją mamą.
Wręczyła jej fotografię. Starodawną, zrobioną w 1995 roku. Błyszcząca powierzchnia z początku odbiła światło tak, że twarze osób przedstawionych na zdjęciu były niewidoczne, ale gdy tylko Eliza podniosła je wyżej zobaczyła młodą twarz babci, a obok niej mężczyznę z parku.
– Znam go – wyrwało jej się z ust.
– Jak to? – zapytała zaskoczona babcia.
– Często przychodzi do parku i siada na ławce w pobliżu tej, na którą idę na przerwie z koleżankami. Raz nawet mnie obronił przed chłopakiem, który się mi naprzykrzał... Wioletta mówi, że to pedofil, który chodzi podglądać dziewczyny przy szkole, ale Wioletta zawsze gada dużo głupot... Zawsze jest miły, nigdy z nikim nie rozmawia. Po prostu siedzi i czasem je kanapkę. Myślałam, że pracuje w pobliżu i też przychodzi na przerwie do parku...
– Cóż... Wioletta może już być spokojna... – mruknęła babcia.
Eliza uświadomiła sobie, że mogła sobie darować słowa o pedofilu, bo uraziły one jej opiekunkę.
– Właścicielka mieszkania, które wynajmował, mówiła mi, że pracował na budowie i dobrze zarabiał. Pozwoliła mi wejść do jego mieszkania i zabrać rzeczy, które zostawił w nim dla mnie... To znaczy to pudełko...
Babcia wysunęła w jej stronę karton i pozwoliła jej zajrzeć do środka. Wewnątrz było kilka drobiazgów. Zupełnie bez wartości. Stary breloczek ze słonikiem, który myślała, że zgubiła. Kilka zdjęć, w tym to, które trzymała w ręce. Zdjęcie jej mamy zrobione zaraz po narodzinach oraz jej, jak siedziała na ławce z koleżankami, zrobione z naprawdę słabego jakościowo telefonu. Wewnątrz były trzy koperty. Jedna stara, rozdarta z listem od jej babci, a dwie nowe, zaklejone. Na jednej było napisane imię babci, odręcznie i starannie – Klara. Na drugim, tym samym pismem jej imię – Eliza.
– Co w nich jest?
– Nie wiem, bałam się przeczytać...
Eliza bez namysłu sięgnęła po swoją kopertę i otworzyła ją. Wewnątrz znajdowały się dwie kartki. Pierwsza była krótkim listem. Zaskakująco krótkim. Rozczarowujący.
Najdroższa Elizo, zdajęsobie sprawę, że nie wiesz, kim dla Ciebie jestem. Nie wiem, czy mam prawo Ci o tym powiedzieć. Jeśli jednak twoja babcia się na to zgodzi, to wyznam Ci, że jestem twoim dziadkiem. Niewiele mogę Ci powiedzieć, prócz tego, że żałuję. Niemożność poznania Cię osobiście to jedno z największych porażek mojego życia, do których doprowadziłem swoją młodzieńczą głupotą i porywczością. Mimo że nie było dane nam poznać się, to pragnę, byś wiedziała, że zawsze będę Cię kochał i zadbam, by twoje marzenia się spełniły, dlatego moją ostatnią wolą jest to, abyś otrzymała pieniądze, które dla Ciebie uzbierałem. Wybacz, że tak mało... Zawsze pozostaniesz w mym sercu, Dziadek Marek.
Przeczytała list na głos i podała babci, a następnie obejrzała drugą kartkę. Była dokumentem. Okazało się, że dziadek założył jej konto oszczędnościowe. Eliza zainstalowała program bankowy na swój telefon i wpisała numer identyfikacyjny klienta. Hasło miała zapisane na rogu strony dokumentu. Po zalogowaniu zobaczyła kwotę 92 tysięcy złotych. Odebrało jej na chwilę mowę. Nigdy nie widziała takich pieniędzy na oczy. Nie, przeznaczonych tylko dla niej. Pokazała zszokowana telefon babci, a ta skinęła głową, jakby wszystko rozumiała.
– Nie jadł... – szepnęła. – Gdy weszłam do jego mieszkania, było bardzo czysto, ale niezwykle skromnie. W szafie wciąż wisiałata straszna kurtka, w której był, gdy go ostatni raz widziałam, w lodówce miał tylko mleko i pasztet, a chleb był podzielony na kromki, w pojemnikach z dniami tygodnia i tylko pół zupki chińskiej. Myślałam, że nie miał pieniędzy... Właścicielka mówiła, że dobrze zarabiał i płacił wszystko na czas... ale wnętrze jego mieszkania o tym nie świadczyło. Odkładał... dla ciebie...
– Przepraszam... – szepnęła, czując teraz ciężar odpowiedzialności, ale babcia spojrzała na nią zaskoczona. Zrozumiała, że mówiła na głos, choć jej ostatnie słowa widocznie nie były dla niej przeznaczone.
– Nie obwiniaj się. Taki już był, poświęcał się dla tych, których kochał. Skoro chciał ci dać te pieniądze, to ci je dał. Tak chciał...
– Babciu?
Eliza poczuła, że nagle pragnęła o coś zapytać, ale nie była pewna, czy wypada.
– Tak?
– Dlaczego z nami nie zamieszkał? Przecież go kochałaś i on kochał cię... Wiem, że był w więzieniu, ale czy nie mogłaś mu wybaczyć?
Babcia wpatrywała się w nią zaskoczona, ale w końcu skinęła głową.
– Tak naprawdę to sobie nie mogłam wybaczyć. Był kolejną osobą, która pokutowała za moje winy. Poza tym są rzeczy, o których nie wiesz...
– Wiem, że był twoim bratem...
Eliza spojrzała na kobietę przed sobą, a ta zamrugała kilkakrotnie i początkowo, najwyraźniej w odruchu przyzwyczajenia, chciała zaprzeczyć, ale się powstrzymała.
– Skąd...? – wyszeptała słabym głosem i opuściła wzrok ze wstydem.
– Babciu... Rozumiem, że nie wiedziałaś. Rozumiem, że gdy byłaś młoda, to cię przerosło... ale dlaczego nie pozwoliłaś sobie na szczęście potem? Czasy się zmieniają. O starych plotkach już nikt nie rozmawia. Mogliśmy wyjechać, choćby do Wrocławia. Nikt by nie wiedział. Mogliście być ze sobą razem... Dlaczego więc z niego zrezygnowałaś?
Kobieta przed nią przyglądała jej się swoimi ciemnymi jak nocne niebo oczami i nie potrafiła odpowiedzieć. Po jej twarzy pociekły łzy, aż w końcu rozszlochała się jak małe dziecko. Odsunęła pudełko przed sobą i ujęła ją mocno, wpadając jej w ramiona.
– Babciu... – szepnęła Eliza, odwzajemniając uścisk.
– Eliza... Dlaczego nie byłam taka mądra i odważna jak ty?! Wybacz mi... Wybacz mi, że cię opuściłam...
Ostatnie słowa najwyraźniej nie były kierowane do niej, ale i tak na nie odpowiedziała. Pomyślała o spokoju, jaki epatował od mężczyzny na ławce i zastanowiła się, co on by mógł powiedzieć.
– To nie twoja wina... Już zawsze będę cię kochać...
***
Damian – To właśnie dlatego... – Samanta odetchnęła z ulgą, kończąc ostatnią opowieść i uśmiechając się szeroko do rodziców, którzy trzymali się mocno w objęciach. – Właśnie patrząc przez oczy Elizy, zrozumiałam, że dla niej to nie było takie straszne. Te wszystkie historie, alternatywne wydarzenia pozwoliły mi zrozumieć, że jesteście dla siebie stworzeni i nie ma dla was szczęścia większego niż bycie razem. Zrozumiałam to i jestem gotowa wam wybaczyć.
Dziewczyna wstała z kanapy, a jej ojciec ruszyła w jej ślady. Nie musiała nic mówić. Marek wziął ją w ramiona i zapewniał, że niepotrzebne są słowa. Już wszystko jest dobrze.
"Dobrze"? To słowo dźwięczało w głowie Damiana jak świerszcz cykający w trawie. Dobrze? Czy było już dobrze? Wciąż myślał o tym, kim się stał bez Samanty i co jej zrobił. Podał jej skręta przy chatce zakochanych, chcąc jej zaimponować, dał jej narkotyki. On, nie ktoś inny. To on odpowiadał za to, że poczuła się wtedy niedobrze. Zawsze to robił. Doprowadzał do jej destrukcji. Zabił ją. Czy ona tego nie widziała? W tej wersji ich życia on ją zabił. Myśl o tym, że mogłaby być martwa, aż go zemdliła. Wstał z kanapy, zaskakując wszystkich wkoło.
– Muszę wyjść... Muszę zapalić... – powiedział niespójnie, zbierając swoje rzeczy.
– Musisz mnie odwieźć do domu! – zaśmiała się Samanta, bagatelizując jego słowa.
Zignorował ją i bez pożegnania wybiegł z domu, ale gdy dotarł do samochodu, zrozumiał, że naprawdę musi ją odwieźć do domu. Byli jej samochodem, jego stał pod bramą wejściową kamienicy przy skrzyżowaniu Paradise Walk i Dilke Street. Wsiadł do matowoczarnego Forda Mustanga i zamknął się w nim. Sięgnął po paczkę papierosów i trzęsącymi się dłońmi odpalił jednego z nich. Smak nikotyny jednocześnie go mdlił i uspokajał. W oczach poczuł nieprzyjemne pieczenie. Łzy cisnęły mu się z kącików i chciały się uwolnić, ale pospiesznie zamrugał oczami, by się uspokoić. Pociągnął kolejny buch dymu i zaczął myśleć o tym, o czym mówiła Samanta. Czy istniał świat, w którym byli dla siebie przeznaczeni? Czy ich dziecko miało szansę się narodzić w tej rzeczywistości? Jednocześnie pragnął mieć z nią rodzinę i zastanawiał, czy nie byłoby lepiej, gdyby zniknął z jej życia.
Drzwi się otworzyły i ktoś usiadł na miejscu pasażera. Myślał, że to Samanta, ale nie była nią. Klara uchyliła lekko drzwi samochodu i przystawiła twarz do otworu, bo zapach papierosów wywoływał u niej odruch wymiotny.
– Sam rozmawia jeszcze z Markiem. On chce się nią trochę nacieszyć... – powiedziała, jakby było to wyjaśnienie jej obecności.
– Ty nie chcesz? – zapytał, chcąc zrozumieć jej słowa.
– Chciałam porozmawiać z tobą.
– O czym?
– O tym, jak się czujesz?
– W porządku, po prostu długo nie paliłem i...
Wzruszył ramionami i zaciągnął się dymem papierosowym, żeby go powoli wydmuchać. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nie wygląda to naturalnie, nie potrafił sam siebie oszukać, że tak właśnie się czuje, a co dopiero innych. Jego kłamstwo było wyłożone na tacy jak ciasteczka na popołudniową herbatkę, a i tak się go trzymał. Klara pochyliła głowę, nie wierzyła mu, a mimo to nie wyraziła swojej opinii. Na dłuższą chwilę zapanowała między nimi cisza, aż w końcu skończył mu się papieros i musiał zgasić niedopałek. Wtedy usłyszał ciężkie westchnienie kasztanowłosej kobiety obok siebie.
– Wiem, jak się czujesz. Wiem też, dlaczego Klara z ostatniej opowieści Samanty się obwiniała i wiem, co czuła... bo widzisz, mój ojciec nigdy nie wsadził pocisku w komorę tego pistoletu. Poszedł tam z pustym magazynkiem. Nigdy nie chciał nikogo skrzywdzić... tak naprawdę...
– Nie rozumiem, jak możesz tak mówić, po tym wszystkim, co ci zrobił?
– A ty jak możesz kochać swojego ojca, po tym wszystkim, co ci zrobił? – Dotarły do niego jej słowa. Pokiwał głową i zapatrzył się przez przednią szybę. – Ja go wsadziłam... pocisk...
Spojrzałna nią zaskoczony, nie rozumiejąc dokładnie jej słów. "Po co?", tłukło się po jego głowie, ale nie zadał tego pytania.
– Byłam młoda i wściekła. Chciałam, żeby sam się zabił i przestał straszyć tym mnie.
– Marek wie?
– Tak, wie i tak jak wszyscy wkoło powtarzają, uważa, że to nie jest moja wina... ale to jest moja wina i tamta Klara też wiedziała, że to była jej wina i ty też winisz się za to, co zrobiłeś, choć nie chciałeś nikogo skrzywdzić. Dobrze wiesz, że Samanta i bez twojej pomocy potrafi podejmować naprawdę głupie i destrukcyjne decyzje. Nie ty ją zabiłeś, choć jej w tym pomogłeś...
– To boli tak samo mocno... Myśl, że mógłbym ją stracić... Choć już nie należy do mnie...
– Ona czuje tak samo, dlatego była taka wściekła, gdy to ty odebrałeś sobie życie...
– Czy to, że wam wybaczyła, znaczy, że i mi wybaczy?
– Mam nadzieję...
– Chciałbym, by to dziecko się urodziło.
– Może tak się stanie.
Na chwilę na twarzy Klary pojawił się uśmiech, ale zniknął, gdy w szybę otwartych drzwi zadudniła pięść Samanty. Podskoczyła zdenerwowana i wysiadła z samochodu. Patrzył, jak się przytulają na pożegnanie. Jakby nigdy nie było między nimi konfliktu. Tak wszystko łatwo zostało zażegnane, urazy zostały głęboko zakopane i pozostała jedynie miłość matki do dziecka i córki do matki, a potem Samanta wsiadła do auta i położyła mu dłoń na udzie. Jej palce zacisnęły się, a w jego żołądku zapłonęło pożądanie. Spojrzał na nią zaskoczony. Jej oczy błyszczały od szczęścia, jakby była to zwykła rodzinna wizyta.
– Jedźmy! – zaświergotała radośnie i odwróciła się, żeby pomachać do Klary.
Damian w lusterku wstecznym zobaczył, jak Marek podchodzi do żony i obejmuje ją w pasie. Uświadomił sobie, że wybiegł z ich domu bez słowa, więc uniósł dłoń w geście pożegnania i obserwował, jak mężczyzna unosi swoją. Czuł się przy tym nieswojo, bo nie był pewny czy jest to kłamstwo, czy naprawdę był to sposób Samanty na naprawę wszystkiego i teraz będzie jak dawniej. Tym bardziej, że jej dłoń nie znikała z jego uda, a jedynie zelżyła uścisk i zaczęła go delikatnie głaskać. Samanta w drodze powrotnej włączyła muzykę, więc nie zamienili ani jednego słowa. On czuł nieznośne parcie na rozporek, gdy jej dłoń wciąż go pieściła po nodze. Mimo to patrzyli przed siebie zasłuchani w dźwięki lecącej z radia melodii.
– Chcesz wpaść na kawę? – zapytała kokieteryjnie, gdy zaparkował samochód w nadziemnym parkingu i wyłączył silnik. Jej dłoń zacisnęła się i przesunęła wyżej po udzie. Był to jasny sygnał, że nie proponowała mu kawy.
– Lepiej nie...
Nie wiedział, dlaczego jej odmówił. Był to głos rozsądku, który zwalczył jego pożądanie do niej. Ona to zrozumiała. Zabrała rękę i skinęła głowę.
– Dobrze, w takim razie odprowadzę cię do twojego samochodu.
Nie zaprotestował, nie miało to sensu, i tak musieli przejść tę samą trasę. Czuł jej spojrzenie na swojej twarzy, gdy szli przez Paradise Walk w stronę kamienicy. Zatrzymał się dopiero przy swoim aucie i odwrócił, by się z nią pożegnać.
– To na tyle.
Uśmiechnął się i wyciągnął kluczyki do Forda Mustanga z kieszeni, żeby jej je oddać. Zrobiła niepewny krok do przodu i w tej samej chwili zachwiała się, choć nie było żadnej przeszkody na drodze. Wyglądało to trochę tak, jakby potknęła się o własną nogę. Wpadła wprost w jego ramiona i zachichotała z onieśmieleniem. Złapał ją, mimo że wiedział, że nie było to przypadkowe. Spojrzała na niego swoimi wielkimi oczami i oparła dłonie na jego piersi. Czuł jej bliskość, czuł zapach unoszący się z jej szyi i pulsujące nerwowo serce w jej piersi. Czuł także, jak bardzo jego ciało reaguje na tę bliskość. Pragnął jej, to nie było tajemnicą i nie potrafił przed nią niczego ukryć, czuła swoją miednicą twardość w jego spodniach, gdy wciskała ją między jego nogi. On też nie puszczał jej z objęć, chwytając w pięści brzegi jej bluzki. Na chwilę zrobiła lekkiego zeza i znowu zachichotała. Uniosła dłoń i dotknęła jego włosów na grzywce.
– Masz tu siwego włosa...
Miał siwego włosa na grzywce. Wiedział o nim. Jego włosy nieznośnie zmieniały kolor na szary, teraz już nawet u góry głowy.Pierwszego wyrwał, ale ból był tak nieznośny, że drugiego już się nie zdecydował. Przyglądał się wyrazowi twarzy Samanty, gdy go oglądała. Taki niewinny i słodki. Jej usta się lekko rozchyliły. Pragnął pocałunku, więc gdy spojrzała mu ponownie w oczy i dotknęła swoimi ustami jego ust, to się nie powstrzymał. Całował ją długo i namiętnie, korzystając z każdej namiętności, jaką mu okazywała i dając jej w zamian drugie tyle. Czuł, jak jej ręka spoczywa na jego rozporku, głaszcząc go przez spodnie. On również wsunął swoją dłoń pod jej bluzkę i dotykał jej aksamitnej skóry, wyszukując łukowatego zgrubienia w miejscu blizn. Chciał zedrzeć z niej ubrania i ponownie ujrzeć ją nagą, ale stali na środku chodnika, stanowczo pozwalając sobie na zbyt wiele w miejscu publicznym.
– Nie możemy tak... – szepnął jej do ucha i przyciągnął ją z powrotem do siebie, żeby nie przestawała go całować po szyi.
– Chodźmy na górę...
Wiedział, że to zły pomysł, ale było już za późno. Już się nie powstrzymywał, teraz skończą to, co zaczęli. Szli po schodach wtuleni w siebie, dotykając się i nie pozwalając uczuciu zgasnąć, a gdy tylko przekroczyli próg mieszkania, przywarł lędźwiami do jej pośladków i zaczął odpinać guzik spodni Samanty. Wyrwała mu się delikatnie i zsunęła z siebie jeansy razem z bielizną. Pragnął mieć ją od razu, ale pobiegła w stronę kuchni. Zapewne chciała dotrzeć przez nią do salonu, ale dogonił ją i chwycił w pasie, sadzając na kuchennym stole. Bez oporów rozłożyła dla niego nogi, ukazując mu swoje wnętrze. Zaczął rozpinać rozporek spodni i uświadomił sobie, że nie ma prezerwatyw. Nie były mu potrzebne. Zignorował tę myśl. I tak ją posiądzie. Najwyżej będą mieli dziecko i tak mieli mieć dzieci. Chciał mieć z nią dzieci... Wysunął członka ze spodni i wszedł w nią. Nie protestowała, ona też zdawała się na los. Czuł w tym momencie wszystko. Radość, szczęście, euforię... ulgę. Nie, ulgi jeszcze nie chciał poczuć, ale już poczuł. Jęknął i się zatrzymał, pozostając w niej jeszcze na chwilę, nim jego penis sam postanowi odmówić posłuszeństwa. Może, gdy się zbierze w sobie, zrobi to drugi raz.
– Tęskniłam za tym! – zaśmiała się Samanta, lekko go od siebie odsuwając i rozumiejąc, że to już koniec.
Odszedł dwa kroki i spojrzał między jej nogi. Jego nasienie delikatnie po niej spływało. Wciągnął spodnie i znowu poczuł ekscytację. Dziecko. Naprawdę pozwoliła mu skończyć w sobie bez zabezpieczenia.
– Nie wierzę, że kochaliśmy się bez gumy... – wyszeptał, nie wiedząc, czy powinni o tym porozmawiać.
– A jak byś chciał? Zawsze się kochaliśmy bez gumy! – Ponownie się zaśmiała i wciąż nie składała nóg, jakby w oczekiwaniu na kontynuację.
– Ale brałaś tabletki.
– Dalej biorę.
– Po co? Z kim jeszcze sypiasz?!
Nie wiedział, dlaczego to powiedział na głos, ale to była pierwsza myśl, jaka przyszła mu do głowy. Po co brała tabletki, skoro z nim się nie kochała? W odpowiedzi poczuł uderzenie na twarzy. Piekący ból na policzku i widok jej oburzonej twarzy.
– Myślałem, że chcesz dziecka... a nie się pieprzyć...
Wybuchła śmiechem. Poczuł kropelki jej śliny na twarzy i z nabierającą w nim wściekłością spojrzał, jak z niego drwiła.
– Dziecko?! Myślałeś, że chcę mieć z tobą dziecko, bo w innych światach je mieliśmy?! Pomyśl, Damian. Popełniłeś samobójstwo i doprowadziłam cię na samo dno! A ty się uczepiłeś tylko dziecka? Będziesz miał swoje dziecko, ale nie ze mną. Widziałam to, jakaś pieprzona ruda kurwa mi cię odbierze, więc mogę cię jedynie pieprzyć!
Jej śmiech poniósł się po całym mieszkaniu. Śmiała się histerycznie i mówiła brednie. Pokonała go. Uwiodła i ponownie złamała mu serce.
– Wal się, pieprzona kurwo! Idź się rżnąć do Bena! Z pewnością skorzysta jak na każdej chętnej dupie!
– Pójdę!
Śmiała się i nie przestawała. Po co ją wyzywał i dlaczego znowu wciągnął w to Bena, skoro już się pogodzili? Po co stał jak kołek w jej mieszkaniu, gdy tak bardzo jej w tym momencie nie znosił? Mógł do niej podejść, a wtedy znowu by ją zaatakował, albo odejść. Więc zrobił krok do tyłu i jak dziecko uciekł z mieszkania. Przebiegł po schodach kamienicy i czym prędzej odjechał, a w jego oczach nabierały wielkie jak ziarna grochu krople.
Na klatce schodowej poczuł intensywny zapach marihuany. Weedy miał świeży i mocny towar. Zagwarantuje mu zapomnienie. Zapukał do jego drzwi, a on widząc go, od razu wiedział czego mu potrzeba.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top