Damian: rozdział 32 - Chwilowe zapomnienie, całkowite zaćmienie (cz.1)
Kontrolował to. Był przekonany, że to kontroluje. Palił tylko wieczorami, żeby się zrelaksować po pracy i studiach. Pomagało mu to zasnąć w spokoju i zapomnieć, jak kiepski był dzień w jego niesatysfakcjonującym życiu. Rutyna. To ona pozwalała mu funkcjonować. Wykonywał te same czynności, a następnie siadał na kanapie ze skrętem w ręku i relaksował się przy nudnym filmie, przy irytującej komedii romantycznej, która oszukiwała naiwnych mężczyzn i tworzyła fałszywy obraz miłości. Teraz był pewny tego bardziej niż kiedykolwiek. Miłość była do dupy. Chciałby wrócić do dawnego podejścia. W piątkowy wieczór wyjść samotnie na łowy albo z kumplami do klubu i przyprowadzić do mieszkania dziewczynę, której podziękowałby chwilę po akcie seksualnym i czuł się gentlemanem, zamawiając jej taksówkę do domu. Już tak nie potrafił. Nie miał ochoty. Żadna nie była jak ona. Nie była nią, a więc była nieatrakcyjna. Może i ładna, ale nie ekscytowała. Poza tym, w jego mieszkaniu było tyle pamiątek po niej, że w każdym zakamarku ją widział. Jej zdjęcie ukryte w zagłówku kanapy, które wyciągał, gdy chciał jej powiedzieć, jaką jest podłą kobietą; wieczne pióro od niej leżało w ozdobnym etui na honorowym miejscu na biurku; jego szkicownik był pełny portretów i aktów, w komputerze miał pełno ich wspólnych zdjęć; łosoś nie smakował tak samo, bo był zbyt dobrze przyprawiony i nie był wysuszony, a ryż był zawsze dogotowany. Nikt nie był w stanie zrozumieć, jak bardzo chciał wrócić do domu i zobaczyć ją, jak stawiała mu przed nosem coś niejadalnego i wpatruje się z nadzieją, że pierwszy raz będzie mu to smakować. Brak tego odbierał mu apetyt, więc niewiele jadł. Przestał biegać i chyba popadł w marazm, bo nic już nie miało sensu. Nawet teraz, siedząc na parapecie, wpatrywał się w szamocącego się gołębia, który naiwnie wbił się w metalowy stelaż. Kto tworzył takie rzeczy? Kto pomyślał, że ptak nie wypróżni się i będzie czysto na oknie, jeśli zostanie zadźgany przez sześć metalowych prętów? Powinien go uratować... albo zabić. Powinien już dawno obciąć to ustrojstwo, ale mimo to patrzył na zmagania zwierzęcia, które nawet nie miało pojęcia, jak bardzo podziela jego uczucie opresji.
Pociągnął buch nikotyny wymieszanej z marihuaną i... tak, kontrolował to. Tylko wieczorami. Teraz był po prostu wyjątek. Musiał przetrwać cholerny bal dobroczynny i być pieprzoną pacynką. Złotym dzieckiem architektury, które pojawi się jako stypendysta, by zaszczycić swoją osobą i przemówić przygotowane mu z góry podziękowania za ogromną szansę, którą otrzymał. Był to wielki pic na wodę. Nie musiał tam iść, ale Marek chciał, by byli wszyscy razem. Wielka, szczęśliwa rodzina. Wielkie, wierutne kłamstwo. Poprawił czarną marynarkę i pomachał ręką, aby zapach narkotyków ulotnił się z mieszkania. Ocenił swój stan, było dobrze. Nie czuł w sobie substancji psychoaktywnych. Nie czuł tylko napięcia, które towarzyszyło mu od rana.
Zaczął już zbierać swoją torbę, gdy usłyszał pukanie. Nie był pewny, kogo może się spodziewać, więc z wahaniem pociągnął za klamkę. Po drugiej stronie stała Samanta i być może powinien potraktować ją oschle, w końcu od czasu feralnego stosunku na kuchennym stole jej nie widział. Umyślnie, po prostu jej unikał. Teraz nie potrafił oderwać od niej wzroku. Stała przed nim w złotej sukni do kostek wyszywanej cekinami, której dekolt wycięty był aż do pępka, zasłonięty jedynie cienką siateczką i narzuconym na nią futrem ze sztucznych norek. Wiedział, że było sztuczne. Samanta była przeciwniczką naturalnych futer, ale mimo to futra kochała. Jej włosy były ułożone na bok i przypięte złotą spinką w kształcie kwiatów, ale to, co przede wszystkim go w niej zauroczyło to delikatny łańcuszek na szyi z niewielkim serduszkiem, który jej podarował na początku ich związku. Jakby w wyniku magnetyzmu poczuł ciepło na swojej szyi, gdzie spoczywał krzyżyk jego matki i pierścionek zaręczynowy, który mu oddała.
Damian otworzył usta, żeby zapytać o cel jej przybycia, ale go wepchnęła do środka i wyciągnęła zza pleców papierową torbę ze sklepu z logiem marki Eton. Nie był to sklep, w którym zaopatrywał się Marek, był znacznie tańszy, więc musiała kupić to po drodze, albo dość spontanicznie, nie planując wcześniej wydatku rzędu kilku tysięcy. Na tę galanterię wydała góra kilkaset funtów.
– Co to jest? – zapytał, wskazując na torbę, ale nie uzyskał odpowiedzi. Samanta chwyciła go za krawat i zaczęła mu go rozwiązywać. – Co robisz?
Próbował się od niej uwolnić, ale zachowywała się tak, jakby nic się nie działo, a on nie usiłował się odsunąć.
– Kupiłam ci złoty krawat i nowe spinki, żeby...
Chwycił ją za nadgarstki i oderwał jej dłonie od swojego ciała. Dopiero wtedy spojrzała na niego pełnym zakłopotania wzrokiem. Lekko drżała na ciele, jakby bała się jego odrzucenia.
– Co ty robisz? Nie założę złotego krawatu!
– Chciałam, żebyś do mnie pasował... – Jej głos był cichy i piskliwy, co sprawiło, że bardzo chciał ją pocieszyć. Nie mógł sobie pozwolić na słabość względem niej, nie po tym, jak się z niego śmiała.
– Dlaczego?
– Alexis idzie z Javierem, jej ojciec z Abigail, tata przyjdzie z mamą... – Pochyliła głowę i wyszeptała prawie bezgłośnie. – Każdy kogoś ma... Nie chcę iść sama...
– Mogłaś iść z Benem – rzucił natychmiast, czując coś natarczywego w żołądku. Przebaczył przyjacielowi pocałunek z jego dziewczyną, a jednak dręczyła go zazdrość, której nie umiał się wyzbyć i wstyd, że zawsze jej to wypominał.
Samanta zrobiła zaskoczoną minę.
– Będzie Ben...? – zapytała niepewnie, a szpilka wbita w jego serce zakuła mocniej.
– Idzie z rodzicami, kazali mu...
– Och...
Co za "och"? Wybrałaby go, gdyby wiedziała, że Benjamin Montgomery też przyjdzie? Przez chwilę widział ją, jak idzie z przyjacielem pod rękę, dumnym niczym paw, prezentując swoją zdobycz dla uciechy i poklasku wszystkich zgromadzonych na sali balowej. Zdławił tę myśl. Jeśli będzie dłużej o tym myślał, obraz nie zniknie mu sprzed oczu i będzie dręczył go przez cały bal charytatywny.
– Och... – mruknął w odpowiedzi, bo nie wiedział, jak powinien zareagować.
– Nie chcę iść z Benem!
Słowa dziewczyny były zbyt nerwowe i zbyt niepewne, żeby mogły być w pełni szczere. Wypowiedziała je po krótkiej przerwie i nieco zbyt głośno, ale i tak skinął głową. Nie był pewny, na co się godzi. Ona odczytała to jako przyzwolenie. Spokojnie zsunęła mu czarny krawat z szyi i przewiązała nowy, w odcieniu podobnym do sukienki. Nieco męczyła się ze spinkami do mankietów, więc pomógł jej je nałożyć. Nawet ładne. Złote z czarnym oczkiem. Nie były to jego ulubione – onyksowe, ale tamte podejrzewał, że Samanta przetrzymywała, nie chcąc mu ich oddać. Nie upominał się o nie, bo były prezentem od niej, jedną z wielu rzeczy, które mu kupiła.
W końcu stał w swoim salonie w czarnym garniturze ze złotymi dodatkami i wyglądali tak, jak za czasów, gdy byli razem. On nie do końca zachwycony doborem kolorystyki, ona zadowolona ze swojego efektu poprawiała mu grzywkę opadającą na oczy i głaszcząc jego policzek z zadowoleniem. Samanta zatrzymała złoty paznokieć na ustach Damiana i wpatrzona w jego oczy, delikatnie uniosła podbródek. Czy liczyła na pocałunek? On, z pewnością, bardzo chciał ją w tym momencie pocałować, zedrzeć z niej sukienkę i odsłonić nagi biust. Chwycić ją w pasie i zanieść do swojej niewielkiej sypialni, ale nie zrobił nic. Odsunął ostrożnie usta od jej palca i szepnął ciszej, niż planował.
– Chodźmy, bo się spóźnimy...
*
Oficjalna strona balu była szczegółowo zaplanowana i nie było mowy o odstępstwach. Limuzyna zatrzymała się o wyznaczonej godzinie pod wejściem do wynajętej sali bankietowej w hotelu Corinthia i wysiedli, trzymając się za ręce. Na szczycie dywanu przywitał ich Marek z żoną. U nich również kolorem przewodnim okazał się złoty. Klara miała na sobie rozkloszowaną suknię, której gorset był mocno wycięty w serduszko i ukazywał pokaźnych rozmiarów mleczny biust kobiety. Materiał był w białym kolorze z czarno-złotymi spiralami na jego powierzchni. Jej włosy, zazwyczaj upięte w luźnego koka na czubku głowy, teraz były gładko zaczesane do tyłu i błyszczały się od nałożonych na nie olejków. Doskonale pasowała do eleganckiego smokingu jej męża ze złotym pasem, a jego pełen pożądania wzrok, ujawniał, że również on dostrzega atuty sukienki i – jak zwykle – ignorancki uśmiech sprawiał, że każdy widział jego butę i dumę z tej sytuacji, choć Klara nie wydawała się szczególnie czuć komfortowo i nerwowo trzymała go za rękę. Gdy tylko do nich podeszli, poczuł silną dłoń Marka na ramieniu, a wokół rozbłysnęły się flesze aparatów, które czekały na najlepsze ujęcie. Odwrócili się i zaczekali na kolejną limuzynę, z którejwysiadł Dawid z Aiszą. W stosunku do nich małżeństwo wyglądało skromnie. On miał klasyczny smoking, a ona czarną, ołówkową sukienkę do kolan ze złotymi pasami podkreślającymi linię talii, w ręku trzymała torebkę kopertową i uśmiechała się niewinnie na jego widok. Brakowało mu kontaktu z Aiszą. W tym momencie uświadomił sobie, że bardzo ją lubił, a od dawna z nią nawet nie rozmawiał. Stanęła obok niego i usłyszał jej perlisty głos obok ucha.
– Wszystko będzie dobrze... – szepnęła, a następnie rozległ się kolejny błysk białego światła i kliknięcia samowyzwalaczy, które serią strzelały zdjęcia, jak z karabinu automatycznego i dopiero wtedy mogli wejść do środka.
Gdy tylko zabrano od Samanty jej ciężkie futro z norek, zorientował się, że musiała nie mieć na sobie bielizny. Dekolt na plecach sięgał do samego rowka pupy i ukazywał polanę pełną kwiatów na jej doskonałym ciele. Nie mogła mieć na sobie majtek, był tego pewny; wystawałyby. Z pewnością była na komandosa. Przez chwilę wpatrywał się w zagięcie na jej plecach, tuż nad pośladkami, aż usłyszał rozbawiony głos Dawida.
– Uważaj, bo ci stanie...
Jakkolwiek był to żart, jego szef miał rację. Musiał się opanować, jeśli nie planował zaliczyć nieprzyjemnej wpadki na balu charytatywnym. Przełknął głośno ślinę i ruszył z nieświadomą sytuacji Samantą, choć od tego momentu obawiał się położyć jej dłoń na nagich plecach. Tym bardziej że dotyk jej skóry, która była miękka i delikatna jak aksamit, przypominał mu zaskoczenie, jakie poczuł kilka lat wcześniej, gdy przez przypadek w chatce w lesie wsunął jej palec pod bluzkę i pierwszy raz doznał szoku z ekscytacji dotykania jej.
Odczytał swoje podziękowania. Swoje mowy wygłosili również Klara, założycielka fundacji, jej mąż jako główny sponsor i przedstawiciel firmy D&M oraz prezes Banku Centralnego w Anglii i ojciec jego przyjaciela Benedict Montgomery. Damian widział go po raz pierwszy i musiał przyznać, że inaczej go sobie wyobrażał z opisów Benjamina. Zawsze wydawało mu się, że będzie otyły i nieco obleśny w swoich zachowaniach, zbyt porywczy i z przejawami agresywności. Damian zdawał sobie sprawę z tego, że jego syn nie raz nosił znamiona jego alkoholowych wybryków i żal do ojca, którego nie potrafił opanować. Jednak prezes największego banku w kraju okazał się wysokim i postawnym mężczyzną, o przyjaznej i uśmiechniętej twarzy, bardzo przystojny. Można by nawet posilić się o stwierdzenie, że bardziej elegancki i reprezentatywny od swojego syna który, mimo iż miał na sobie wzorcowy smoking i ułożone na wosk włosy, to podpierał filar kominka i ciągle przeglądał coś na telefonie. Przemówienia męża, w przeciwności do syna, wysłuchiwała z prezencją godną damy kobieta w srebrnej sukience i blond włosach. Damian przyjrzał jej się i także nie potrafił dostrzec opisu Bena, który wykształcił się po opowiadaniach przyjaciela. Mimo że jej biust był sztuczny, to nie widział w niej kobiety skoncentrowanej jedynie na wyglądzie, która ponad wszystko liczy się z opinią towarzystwa. Była piękna, ale nie wywoływała emocji. Nie wyglądała na czyjąkolwiek matkę, ale na szyi było widać oznaki starości. Robiła ewidentnie dobrą minę, ukrywając zachowanie syna i starając się wesprzeć męża.
W części już nieoficjalnej rozpoczął się bal. Orkiestra zaczęła grać, a mężczyźni poszli ze swoimi partnerkami na parkiet. Samanta stała na balkonie ze swoim ojcem, który rozparł ręce na barierkach jak wielki przywódca i patrzyła tęsknie w kierunku Damiana. Udawał, że tego nie widzi, obawiał się tańca z nią, choć wiedział, że w końcu powinien ją poprosić. Odwrócił jednak głowę i ruszył w kierunku Bena, ale ten nie zauważył go, wpatrzony w ekran telefonu, odwrócił się i skręcił w stronę wyjścia na hol. Stanął zdezorientowany przy kominku, do którego zmierzał i spojrzał na tańczący tłum. Wtedy wyrósł przed nim znajomy mu Meksykanin z angielskim akcentem.
– Ola! – zaśmiał się Javier, poprawiając czerwoną muchę na szyi. Jego ciemnobrązowy garnitur i łososiowa koszula były skrojone na miarę, ale to i tak nie powodowało, że chłopak wyglądał w swoich ubraniach jak rasowy bogacz. Za to blasku dodawała mu partnerka. Alexis była w błyszczącej, czerwonej sukience. Jej sylwetka nieco zeszczuplała, ale wciąż była zaokrąglona, co wyglądało u niej bardzo korzystnie, a ona najwyraźniej bardzo dobrze czuła się w swoim ciele. Krótkie włosy miała elegancko natapirowane, a z uszu zwisały jej masywne, zdobione złotem kolczyki.
– Zatańcz ze mną! – zaświergotała, swoim głosem nieznoszącym sprzeciwu, gdy zazwyczaj coś kombinowała. – Javier się wzbrania, a ja tak bardzo chcę zatańczyć na balu.
Zdawał sobie sprawę, że jest to podstęp, ale i tak uległ namowie. Podał jej rękę i ruszył na parkiet.
Dziewczyna od razu ustawiła się tak, aby prowadzić w tańcu i nie planowała zmienić pozycji. Samancie pewnie by uległ, ale prawda była taka, że ona nie potrafiła tańczyć towarzysko, a Alexis była uczona etykiety od dziecka. Coś w jego wnętrzu sprzeciwiło się nadęciu panny Carrington. Chwycił ją w pasie i za ramię, a ona momentalnie dopasowała się do jego ruchów i struchlała w jego objęciach.
– Nie wiedziałam, że umiesz tańczyć... – zaśmiała się ze swojego początkowego zachowania. Chciał jej odpowiedzieć "wielu rzeczy o mnie nie wiesz", ale ugryzł się w język i przytaknął.
– Ciocia Daniela uważa, że to ważne, więc mnie nauczyła...
– Javier też się uczy, chodzimy razem na kurs, ale póki, co wstydzi się tańczyć publicznie. Mówi, że nie czuje się w tym pewnie...
– Nic dziwnego skoro prowadzisz.
Ktoś szturchnął go w ramie. Zaskoczony odwrócił się i spojrzał na Bena, który prowadził na parkiecie lekko onieśmieloną Samantę. Jego przyjaciel był doskonałym tancerzem, prawdopodobieństwo zderzenia było znikome, toteż wiedział, że było umyślne. Benjamin skinął głową, a Alexis delikatnie odsunęła się, dając mu do zrozumienia, że skończyła z nim tańczyć.
– Javier wygląda na zagubionego... – szepnęła, zaglądając za chłopakiem z zatroskaną miną.
Ben zaś złapał się za nogawkę spodni, w której trzymał telefon komórkowy i burknął z niezadowoleniem w tonacji głosu.
– Wybaczcie, dostałem wiadomość... To ważne...
Chciał go zapytać o powód zmartwień, ale ten już się odwrócił na pięcie i ruszył przez salę z telefonem przytkniętym do ucha, szukając spokojnego miejsca.
– Też już pójdę...
Alexis była mniej subtelna w swoim kłamstwie, ale za to dużo grzeczniejsza. Dygnęła nawet lekko, zanim odeszła. Damian uśmiechnął się pod nosem i wystawił rękę do Samanty, zapraszając ją tym samym do tańca. Wyraźnie ją tym rozweselił i rozluźnił, bo szybko znalazła się w jego ramionach, wtulona delikatnie w jego bark. Ułożył sobie jej dłoń w swojej, a drugą położył ostrożnie między jej łopatkami. We wnętrzu jego głowywy buchła supernowa. Jego opuszki palców jakby się naelektryzowały, bo czuł mrowienie na ich powierzchni. Jakby dotykał jedwabiu. Lekko wilgotnego, ale wciąż powabnego i wprawiającego w osłupienie swoją doskonałością. Kochał ją dotykać. Wiedział to od zawsze i nie potrafił odnaleźć tego doznania u kogokolwiek innego. Zatopił twarz w jej włosach i spokojnie przełknął ślinę, żeby się opanować.
– Przepraszam... Nie planowałam tego...
– Oni to zaplanowali! – zaśmiał się, a Samanta spojrzała wielkimi, naiwnymi i ciemnymi jak nocne niebo oczami. – To było aż nadto widoczne. Alexis nie martwiła się Javim, a Ben nie dostał SMS-a.
– Nie wiem, zatańczyłam z Benem tylko dlatego, że tata mi kazał...
Jej słowa przez chwilę brzmiały jak usprawiedliwienie, ale po chwili ponownie oparła ze spokojem policzek na jego obojczyku. – ...ale on przez cały czas próbuje się gdzieś dodzwonić... jakby dziewczyna z nim zerwała...
– Niemożliwe! – zaśmiał się beztrosko. – On nigdy nie przejmował się dziewczynami... i to on je zostawiał...
– Alexis mówi, że przeleciał wszystkie dziewczyny z towarzystwa i za to go nieznoszą. Ma opinię kobieciarza i drania... ale ona mówi, że on przede wszystkim jest kłamcą. Podobno widziała kiedyś na wspólnym wyjeździe na narty, jak płaci dziewczynie za to, że z nim tam przyjechała...
– Alex musiało się przewidzieć... On naprawdę ma wzięcie u dziewczyn, po co miałby jakiejś płacić?
– Nie wiem...
Samanta zamilkła. Słyszał jej cicho świszczący oddech, jakby zasnęła. Oczy też miała lekko przymknięte, kołysała delikatnie biodrami w takt muzyki, pozwalając mu się poprowadzić. Nie wymagała wiele, w zasadzie chciała się jedynie bujać w jego ramionach, a on mógł jej to dać.
Nie był pewny, ile tak tańczyli wtuleni w siebie, ale gdy na chwilę muzyka ucichła, a prowadzący ogłaszał jakiś komunikat o nadchodzącej licytacji i zbiórce pieniędzy, podziękował jej za tą przyjemność i powiedział, że musi się przewietrzyć. Nie protestowała. Uśmiechnęła się ze smutkiem i odeszła w kierunku wyjścia na korytarz.
Udał się na taras na dachu budynku, gdzie roztaczał się cudowny widok na Londyn nocą, a w oddali z wolna zataczał kręgi, rozświetlony niczym choinka, diabelski młyn. Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki paczkę papierosów i wsunął jednego do ust. Jakaś kobieca dłoń delikatnie dotknęła jego ramienia. Przez chwilę miał ochotę ujrzeć dziewczynę w złotej sukience, której ciało wciąż czuł na swoim, ale okazało się, że jest to Alexis.
– Poczęstujesz mnie? – zapytała, wskazując na paczkę w jego dłoni.
– Palisz? – zaskoczył się, bo nigdy nie widział jej z papierosem.
– Nie... – zaprzeczyła nieco zawstydzona.
– To nie zaczynaj.
Pstryknął czerwoną zapaliczką i odpalił tytoń na końcówce papierosa, a następnie schował wszystko ponownie do wewnętrznej kieszeni marynarki. Blondynka u jego boku tylko pokiwała głową, jakby na zgodę i wpatrzyła się w widok, na który on również cały czas spoglądał, aż w końcu nabrała głęboki wdech i znowu podjęła rozmowę:
– Jak się czujesz?
Nie musiał pytać, o co jej chodzi. Zaraz po zakończonym tańca odszedł z Samantą w przeciwne strony, a teraz stał, samotnie paląc papierosy, które miał już dawno rzucić.
– Rozdarty... i skołowany. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego wszystko się zjebało.
– Ona mówi, że to przez kłamstwa, ale to też jest kłamstwo. Nikt nie zrozumie, co ona czuje, póki ona sama tego nie zrozumie, a jak na razie nie rozumie...
– Jesteśmy dla siebie toksyczni. Byłaś kiedyś nieszczęśliwie zakochana?
Nie był pewny, dlaczego nagle się przed nią otworzył. Być może miała w sobie coś ciepłego, matczynego lub siostrzanego, co sprawiło, że nagle dostrzegł w niej przyjaciółkę.
– Toksyczni jak w "After"?
– Słucham? – Nie zrozumiał jej sugestii.
– To taka książka o toksycznie zakochanych nastolatkach – wyjaśniła.
– Ach... – mruknął. – Jak się kończy?
– Dobrze, ale dopiero gdy dorośli do swojego związku.
– Więc znasz to tylko z książek?
Westchnęła i założyła ręce na piersi. Chwilę się wahała, aż w końcu wyznała prawdę.
– Wykorzystał mnie... – Uśmiechnęła się blado, ale po chwili się rozweseliła. – ...ale to nie ważne, bo teraz jest Javier. Z nim wszystko jest proste. To właśnie w nim kocham najmocniej. Jest szczery we wszystkim, co robi...
– Chciałbym, żeby to było takie proste...
– Z wami nigdy nie będzie prosto. Ona jest wojowniczką, a ty jesteś mroczny...
– Nie nazywaj mnie tak – przewał jej wypowiedź i przez chwilę poczuł, że znowu się z niego naśmiewa.
– Jak? Mroczny? – zapytała zdezorientowana.
– Nienawidzę, gdy mnie tak nazywasz...
– Uważasz to za krzywdzące? – zaśmiała się lekko nienaturalnie, jakby ją zawstydził. Objęła się ramieniem i spojrzała w przestrzeń przed sobą, gdzie światła nocnego miasta wciąż nie gasły. – Jako dziecko uwielbiałam pewien serial o wampirze, który walczył z potworami nocy i zakochał się w łowczyni imieniem Buffy...
– "Angel" – przypomniał jej tytuł, a ona spojrzała na niego zaskoczona.
– Oglądałeś go?
– Widziałem... – odparł niepewnie, bo nie chciał się przyznać, że lubił ten serial oglądać z dziadkiem w nocy, gdy babcia już zasypiała. – Co on ma wspólnego ze mną?
– Kochałam się w Angelusie... Podobał mi się jego mrok, był tajemniczy i przez to seksowny...
Damian uniósł brew i spojrzał na Alexis badawczo.
– Chcesz mi powiedzieć, że się we mnie kochasz?
– Nie! – zaśmiała się perliście i spontanicznie, jakby powiedział zabawny dowcip. – Jesteś narzeczonym mojej przyjaciółki!
– Byłem... – mrukną, a ona kłapnęła lekko ustami i przytaknęła.
– Chcę ci powiedzieć, że zawsze uważałam, że jesteś seksownie tajemniczy i mroczny, jak Angelus...
– Ale jesteś z Javierem i kochasz go za to, że właśnie taki nie jest... – zauważył.
– Nie zawsze nas uszczęśliwia, to co nas podnieca...
– Co chcesz mi przez to powiedzieć?
– Ty i Samanta jesteście jak Angelus i Buffy... Możecie się kochać... i możecie ze sobą walczyć. Od was zależy, co wybierzecie...
– Ona walczy...
– Jest wojowniczką. Musisz ją pokonać, żeby ci uległa...
– To nie jest miłość...
– Nie wiesz, jeśli się nie przekonasz...
Nie wiedział, o jakiej walce właściwie mówiła Alexis. Czego pragnęła Samanta, też nie miał pojęcia. Rozumiał jedynie, że potrzebuje czasu, by odkryć siebie samą. Czy będą jedną z tych par, które zbyt mocno się kochały za młodu i wypaliły swój związek do gołej ziemi, czy może chodziło o próbę, która sprawiała, że musieli dojrzeć do tego, by być w końcu ze sobą szczęśliwi?
Ponownie poczuł dłoń Alexis na ramieniu i delikatnie odwrócił w jej stronę, nie spodziewał się poczuć jej ust na policzku i w kąciku ust. Ona też nie spodziewała się, że zmieni pozycję. Nieco skrępowany sytuacją pochylił głowę.
– Dbaj o siebie... – szepnęła mu do ucha i ruszyła w stronę wyjścia.
Przez ułamek sekundy chciał ją zatrzymać i kontynułować pocałunek, ale gdy za nią spojrzał, dostrzegł stojącego w progu Javiera z kieliszkiem whiskey w dłoni. Wyglądał na opanowanego. Spokojnego, ale bacznie wszystko obserwującego. Alexis przeszła obok niego i przesunęła dłonią po jego ramieniu swojego chłopaka.
– Nie jestem tym, co cię podnieca...? – zapytał z nutą opryskliwości w głosie.
– Jest już późno... wracajmy do domu... – odpowiedziała mu lekko rozbawiona jego zazdrością. – Tam ci pokażę wszystko to, co mnie podnieca...
Javier mruknął z zadowoleniem, jakby ta odpowiedź mu w zupełności wystarczyła i ruszył za dziewczyną, która wystawiła w jego stronę rękę, a gdy tylko ją ujął, wtuliła się w jego pierś, szukając w niej bezpieczeństwa. Damian patrzył przez chwilę za nimi, aż nie zrozumiał, że wciąż nie znalazł tego, po co tu przyszedł. Odosobnienia.
Może kolejny wybór był aż nadto banalny, ale udał się do łazienki, gdzie nikogo nie było. Ostrożnie zamknął drzwi kabiny i siadając na zamkniętym sedesie, podciągnął nogi do góry. Wsunął głowę między kolana i zamknął oczy, ale zamiast ciszy, znów ujrzał ją... W jego głowie wciąż tańczyli, a świat zatrzymał się w miejscu, dając im możliwość przebywania ze sobą w tej pozycji już do końca wszystkiego. Potem nie było nikogo przy nich. Goście balu się rozmyli w powietrzu, a ona opuszczała długie rękawy sukni i ukazywała mu swój nagi biust, następnie brzuch i biodra...
Ktoś wszedł do łazienki, a jego fantazja prysła. Spojrzał w dół i patrzył, jak nogi w czarnych eleganckich butach przechadzają się wzdłuż kabin. Czy gdyby teraz opuścił stopy na podłogę, to wyglądałoby to dziwnie? Nie przyszedł tu się ukrywać, a chwilę pobyć samemu. Ostrożnie obniżył kolana i stanął wyprostowany. Poprawił poła marynarki i wyszedł.
Przy umywalce stał Brandon Howard i wpatrywał się w lustro. Na jego widok zrobił niezadowolony wyraz twarzy i nerwowo wsunął dłoń do kieszeni. Musiał być bardzo nieuważny, bo przedmiot, zamiast wylądować w spodniach, wysunął mu się z palców i potoczył po kafelkach wstronę Damiana. Schylił się, aby mu to podać. Była to pomarańczowa fiolka leków, na których widniała nazwa produktu i substancja czynna – enzalutamid. Nie wiedział, czym była i do czego służyła, ale poznał odpowiedź w twarzy mężczyzny przed sobą. Nie raz widział ten wzrok na sobie. Strach przed poznaniem tajemnicy i próba udawania, że obawa nie istnieje. To był wzrok jego matki. Lęk przed śmiercią i ujawnieniem skrywanego sekretu.
– To rak? – zapytał, praktycznie znając odpowiedź.
Brandon Howard opuścił maskę, jego ramiona opadły i skinął lekko głową.
– To istna kpina z mojego życia. Straciłem rodzinę przez mojego fiuta... a teraz moja rodzina straci mnie przez tego samego... fiuta.
– Przykro mi – powiedział i oddał flakonik ojcu Alexis. – Czy one wiedzą?
– Abby wie, powiedziałem jej tego samego dnia, w którym do siebie wróciliśmy. Gdyby nie to, że zostało mi tak niewiele czasu, pewnie dalej by się na mnie boczyła, ale Alex nic nie wie.
– Ile ci zostało?
– Góra pół roku...
Odpowiedział mu ze wzruszeniem ramion, ale nie udało mu się ukryć, jak ciężko mu przyszło wypowiedzieć te słowa bez żalu.
– Musisz jej powiedzieć – skwitował Damian.
Pamiętał, jak siedział w szpitalnej poczekalni z prezentem świątecznym dla mamy, a jego ojciec był na rozmowie z lekarzem. Po tym wyszli ze szpitala, a on nie mógł odwiedzić mamy. Jego ojciec wziął od niego zdobne pudełko i zniknął w korytarzu, mówiąc, że je dostarczy, bo "Dziś mamusia nie czuje się najlepiej". Przez najbliższe trzy dni spał u dziadków, aż czwartego babcia ubrała go w garnitur i zaprowadziła na cmentarz. Nawet wtedy nikt mu nie chciał nic wytłumaczyć. Dopiero tabliczka na krzyżu uzmysłowiła mu, że tamtego dnia zmarła mama, a i tak od tej pory nikt nie wypowiedział przy nim słów prawdy. Musiał się domyślić, był zbyt mały na szczerość. Mimo to pamiętał, jak wszystkich za to nienawidził. Nienawidził ojca, że nie pozwolił mu się pożegnać i nienawidził dziadków, że go okłamywali, ale najmocniej nienawidził siebie, bo był tylko dzieckiem i nikt nie traktował jego uczuć poważnie. Alexis na to nie zasługiwała. Wyprostował się i stanął na rozstawionych nogach, gotowy do ataku.
– Musisz jej powiedzieć – powiedział z naciskiem, ale Brandon Howard prychnął z pogardą i na powrót stał się sobą. Jego maska znów była włożona na twarz.
– Nie będziesz mi mówił, co mam robić!
– Ona zasługuje, by wiedzieć.
– To moje dziecko i nie zamierzam jej nic mówić, a jeśli ty jej cokolwiek piśniesz...
– Pierdolone kłamstwa! – wrzasnął, bo zrozumiał właśnie swoje uczucia. – Pierdolę wasze sekrety! Nie będę niczego przed nikim ukrywał. Alex to wspaniała, młoda kobieta, która jest na tyle dojrzała i inteligenta, że ma prawo mieć szansę spędzić z tobą czas i wiedzieć, że są to wasze ostatnie chwile. Ma prawo do cholernego pożegnania! Jeśli ty tego nie zrobisz, to przysięgam, że dowie się ode mnie!
– To szantaż?! – Ojciec Alexis nadymał się i przybrał wojowniczą pozę. – O co ci chodzi, gówniarzu?!
– O twoją córkę, pierdolony tchórzu!
Mimo że nie planował go bić, ani wdawać się w bójkę to podszedł do niego i popchnął go w ramię. Mężczyzna zaskoczył się i z mienił postawę na bardziej potulną.
– Dlaczego? – zapytał przez zaciśnięte zęby, żeby nie okazywać słabości.
– Bo mi nikt nie dał tej pierdolonej szansy...! – wrzasnął i z trzaśnięciem drzwi wyszedł na korytarz. Poprawił tam włosy i ponownie wyprostował poły marynarki, tylko po to, by wciąż nie wiedzieć, gdzie chce odnaleźć spokój. Chciał wrócić do domu i uznał, że będzie to najlepsze rozwiązanie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top