Rozdział 17

Każdy z nas, przynajmniej raz w życiu, doświadczył „przeczucia, wizji". Takiego dziwnego, drżącego uczucia w środku, jakby łaskotania w żołądku i mrowienia pod skórą. Można to porównać do ekscytacji małego dziecka w momencie rozrywania kolorowego papieru z gwiazdkowych prezentów, wyobrażającego sobie zawartość opakowania nim rzeczywistość zdąży je zweryfikować. Czasem staramy się je ignorować myśląc sobie „To nic takiego. Zdaje mi się." Jednak to uczucie nas nie opuszcza. Wręcz przeciwnie. Staje się silniejsze aż w końcu w głowie pojawia się jasna i klarowna myśl „Coś się wydarzy". I to coś ważnego. Nie jesteśmy w stanie określić czy to będzie coś dobrego, czy złego, jednak podświadomie zaczynamy na to czekać.

Takie uczucie owładnęło Edwarda jeszcze jak był w gabinecie Kosy, a teraz przed szpitalem jeszcze się nasiliło. Miał wrażenie, że pod skórą zamieszkało stado wiercących się mrówek. Żołądek drgał w dziwnych konwulsjach, chociaż nie odczuwał przy tym mdłości. Ręce delikatnie drżały. Oddech przyspieszył. Całe ciało pokryła gęsia skórka, jądra się skurczyły i schowały w podbrzusze a tętno niebezpiecznie podskoczyło.

W pierwszej chwili był przekonany, że coś złego stało się z Baśką jednak nim do końca sformułował tą myśl napłynęło silne poczucie, że nie chodzi o nią, a przynajmniej nie bezpośrednio.

Wziął kilka głębszych wdechów, poprawił torbę na ramieniu i ruszył. W końcu stanie w miejscu nic nie zmieni.

Nie uszedł więcej niż dwa kroki, kiedy ktoś go potrącił niemal wywracając na chodnik.

- Bardzo pana przepraszam. Nic się panu nie stało...

Edward ściągnął brwi i uniósł głowę. Skądś zna ten głos... Zmrużył oczy przypatrując się uważnie mężczyźnie stojącym przed nim. Czarne włosy niedbale zaczesane do tyłu, lekki zarost, przenikliwe ciemne oczy, chowające się za okularami w grubych rogowych oprawkach. Rozpięty płaszcz i wyciągnięta ze spodni koszula. Nieznajomy również mierzył go wzrokiem jakby w pamięci szukając pasującego do twarzy imienia.

- Edek...?

- Rysiek...?

Wypowiedzieli jednocześnie.

- Edek, szmat czasu! – Ryszard ścisnął wyciągniętą dłoń i poklepał go po ramieniu. – Kto by pomyślał, że tu się spotkamy. Dzwoniłem do ciebie. Co tu w ogóle robisz? Ktoś z rodziny tu leży? I co tam u ciebie? Musimy koniecznie się spotkać i pogadać... A słuchaj! W sumie jak dobrze, że na ciebie wpadłem! Nie mogę złapać Baśki, a koniecznie muszę z nią porozmawiać. Nie wiesz gdzie jej szukać? Byłem u niej, ale... – Gadał jak karabin maszynowy.

- Czekaj... - Edward uniósł rękę chcąc go zatrzymać. – Dlaczego szukasz Baśki?

- Jeśli wiesz gdzie ona jest powiedź mi.

- Leży tu – Edward skinął głową w kierunku wejścia.

- O Boże! Nie mów mi, że próbowała...

- Że próbowała, co? – Edward przyjrzał mu się uważnie, przeczuwał, co chciał powiedzieć, ale szukał potwierdzenia.

- Musimy porozmawiać. Teraz. – Ryszard wyciągnął z kieszeni pomięty list. – To ważne.

Edward wahał się przez chwilę. Z jednej strony chciał iść na oddział i zobaczyć się z przyjaciółką, z drugiej przeczucie podpowiadało mu, że to, co ma mu do powiedzenia Ryszard jest ważniejsze. Tylko gdzie tu można spokojnie porozmawiać?

- Niedaleko jest kawiarnia – Ryszard jakby czytał w jego myślach.

- Nie. Pojedziemy do Baśki – te słowa same się wyrwały nim Edward zdążył pomyśleć. Przeczucie wzięło górę i ono teraz nim kierowało.

- To nawet lepiej. – Przyznał. Nigdy nie był w jej mieszkaniu, to wykraczało poza ich relację, ale tam, z dala od ciekawskich oczu i uszu mogli spokojnie porozmawiać, a może i znaleźć odpowiedzi. – Gdzie masz samochód?

- Przyjechałem taksówką. A ty?

- Chodź – Ryszard ruszył w stronę parkingu.

Jechali w ciszy, choć Edwardowi cisnęło się na usta milion pytań. Ostatni raz rozmawiali jakiś rok temu. Nie wiedział, czego ma się spodziewać, ale tu chodziło o Baśkę, która teraz leżała pogrążona w głębokim śnie i nie wiadomo, co będzie dalej. Może Ryszard rzuci jakieś nowe światło, ale w sumie to, na co liczył? Że Ryszard oznajmi jak wybudzić ją ze śpiączki? Owszem jest on lekarzem Baśki, ale nieco innego typu. Wyciągnął telefon i zaczął przeglądać jego zawartość. Ryszard wspomniał, że do niego dzwonił, ale on nie mógł sobie tego przypomnieć.

- Zastrzegłeś numer? - Spytał odwracając się do niego. Stanęli akurat na światłach.

- Co? O czym ty mówisz? – Ryszard spojrzał na niego nic nie rozumiejąc.

Edward podniósł telefon tak, aby Ryszard go widział. Wśród długiej listy połączeń było kilka z numeru prywatnego. Już wcześniej zastanawiał się, kto to może być, ale przecież nie mógł oddzwonić.

- O cholera! – Zaśmiał się przepraszająco.

Faktycznie zapomniał, że prywatny numer miał od jakiegoś czasu zastrzeżony. No nieźle się wygłupił. Nic dziwnego, że Edward do niego nie oddzwonił, chociaż umawiali się, że będą w stałym kontakcie. To przez ten list... Stracił głowę i całkowicie przestał myśleć, co tak naprawdę jest do niego zupełnie niepodobne. W swoim fachu nie może sobie na to pozwalać, ale Barbara już dawno przestała być tylko jego pacjentką. Stała się kimś więcej. Fascynowała go. Stała się czymś na kształt obsesji, choć w tym pozytywnym aspekcie. Przez te dwa lata odkąd ją poznał zmieniła się nie do poznania. Do tej pory nie mógł zapomnieć ich pierwszego spotkania. Wyglądała jak szmaciana lalka, bez jakiejkolwiek woli życia. Gdyby nie Edward zapewne zostałaby zamknięta w jakiejś klinice i do końca zapadła się w sobie i być może nigdy nie wyszłaby z tej katatonii. Edward był jedyną osobą, na którą reagowała. Przy której jakby budziła się z letargu i na chwilę, choć nie w pełni, wracała do rzeczywistości. Jak się wczoraj okazało, znali wówczas tylko częściowo przyczynę jej stanu. Gdyby wtedy znał całą prawdę, czy mógłby lepiej jej pomóc? Może i nie. Ale z pewnością łatwiej i pełniej mógłby ją zrozumieć i ustrzegłoby go to przed niektórymi wpadkami w późniejszym leczeniu. Chociaż z drugiej strony... Może to nadal nie jest cała prawda o Barbarze Marii Wiewiórskiej.

- Powiedź, dlaczego ona jest w szpitalu? – Ryszard mieszał herbatę. Siedzieli w kuchni, w mieszkaniu Baśki. Czuł się dziwnie, ale przecież miał zadanie do wykonania.

- Miała wylew. Przed operacją pękł jej tętniak i teraz jest w śpiączce. – Edward usiadł naprzeciwko. Od momentu jak przekroczyli próg mieszkania, czuł, że zbliża się apogeum jego przeczucia. Ciało pokryła mu gęsia skórka i ledwo mógł usiedzieć na miejscu. Miał wrażenie, że wnętrzności mu drżą jakby był w zasięgu jakiegoś olbrzymiego kamertonu. – Po co jej szukasz? – Nawet głos mu drżał.

Ryszard odłożył łyżeczkę i zmierzył go wzrokiem. Edward był przez Barbarę upoważniony do otrzymywania wszelkich informacji o jej stanie. Wyjął z kieszeni list i położył go na stole.

- Musiała go zostawić podczas ostatniej sesji, ale znalazłem go dopiero wczoraj. Uważam, że powinieneś go przeczytać.

Edward zmrużył oczy wpatrując się w kopertę. Przypominała tą, którą on sam otrzymał od przyjaciółki. Spojrzał na Ryszarda szukając potwierdzenia czy aby jest na sto procent pewny tej decyzji. Nie wyczytał w jego wzroku wahania.

Edward wyjął kartki i rozprostował papier. Uśmiechnął się smutno na widok dobrze mu znanych, wykaligrafowanych liter. Baśka kochała wieczne pióra, choć najbardziej lubiła pisać samą stalówką. W gabinecie na biurku stał drewniany kałamarz inkrustowany masą perłową wypełniony czarnym jak smoła atramentem, a obok niego na podstawce kilka stalówek różnej grubości. W górnej szufladzie biurka trzymała pęki ptasich, głównie gęsich, piór, po które sięgała w wyjątkowych okazjach. Zawsze go dziwiło jak jej udawało się w ogóle pisać takim reliktem przeszłości. Sam kilka razy próbował, ale skończyło się na kleksach jak w teście Rorschacha. Teraz trzymając jej list w ręku zastanawiał się, jakiego pióra użyła. Oczami duszy widział ją, siedzącą przy swoim masywnym, mahoniowym biurku, które nota bene sam jej podarował na nowe mieszkanie i kreśli te słowa. Jak wyciąga z szuflady gęsie pióro, ostrym nożykiem odcina przypiórko i większość promieni, zostawiając tylko te na samym końcu, aby wygodnie się je trzymało. Następnie przytrzymując dutkę między kciukiem a palcem wskazującym przycina pod odpowiednim kątem. Po latach doszła do takiej wprawy, że już przy pierwszym cięciu osiągała perfekcyjne narzędzie do pisania. Odchyla wieko kałamarza i macza końcówkę w czarnym atramencie a następnie zaczyna pisać, powoli i dokładnie pisząc każdą linię.

Czy te ostatnie listy również skreśliła gęsim piórem? 

- Pójdę zapalić. Nie będę ci przeszkadzać.

Edward zarejestrował to skrajem swojego umysłu nawet nie zdając sobie sprawy, że kiwnął głową na potwierdzenie jego słów. Jeszcze przez chwilę wpatrywał się w leżące na stole kartki zastanawiając się cóż takiego mogą zawierać, skoro Ryszard tak bardzo się tym przejął.

Ryszardzie,

Po tych latach, kiedy walczyłeś o mój zdrowy rozsądek, często robiąc to bez żadnej chęci współpracy z mojej strony stałeś się dla mnie Ryszardem Lwie Serce. Szlachetnym rycerzem pragnącym uratować damę w opałach. Zwalczyć nękające ją demony i uwolnić ją z piekła, w jakim tkwiła od lat. I choć nie było Ci łatwo to jednak nie poddałeś się i zwyciężyłeś. Pokonałeś wroga nawet nie znając jego oblicza, gdyż te skrzętnie przed Tobą ukrywałam. Napracowałeś się i jestem Ci winna wytłumaczenie, a w zasadzie to wyjawienie, jakiego demona pokonałeś.

Nie potrafię o tym mówić i nie wiem czy kiedykolwiek będę w stanie pozwolić, aby te słowa opuściły moje usta, ale miałeś rację, co do pisania. Pozwala uwolnić mi, choć cząstkę tego, co w sobie noszę a uwierz mi na słowo, jest tego bardzo dużo. Patrząc na piętrzące się zapisane zeszyty to stanowczo za dużo.

Nie opowiem Tobie całej historii mojego życia. Nie udźwignąłbyś tego ciężaru jednak czuje się winna wyjaśnienia, co do mojego stanu, kiedy do Ciebie trafiłam, a w zasadzie dopełnienia obrazu, jaki miałeś.

Rozpad mojego małżeństwa to tylko część prawdy. W sumie najmniejsza i najmniej istotna część.

Dariusz Pudełko to Demon w ludzkiej skórze. W świetle dnia miły, uprzejmy można by rzec ideał mężczyzny. W domu, za zamkniętymi drzwiami gdzie nikt postronny go nie widział i nie słyszał stawał się demonem. Nie, nie bił mnie. Przez wszystkie lata małżeństwa podniósł na mnie rękę tylko raz. Na sam koniec. Jeszcze do tego dojdziemy, co nie zmienia faktu, że był demonem i to najgorszego sortu. Niszczył mnie psychicznie. Robił to tak powoli, że nawet nie zauważyłam, kiedy zamknął mnie w klatce. Odsunął od jedynej bliskiej mi osoby. Od Miłobora. Zniszczył żyjącą we mnie pasję tworzenia, ubezwłasnowolnił, spętał tak, że sama zaczęłam wierzyć, że do niczego się nie nadaję. Nawet do sprzątania. Choćbym pucowała mieszkanie od świtu do nocy on wiecznie był niezadowolony. Zawsze było coś nie tak.

Tłumacząc, że dostał lukratywną posadę namówił mnie abyśmy się przeprowadzili na drugi koniec Polski. Kiedy tam byliśmy zrobił wszystko abym nigdzie nie znalazła pracy. Dopiero po latach zrozumiałam, że za wszelkimi odmowami, odwołanymi rozmowami kwalifikacyjnym stał on, Dariusz Demon. Popadłam w rozpacz, czując się jak śmieć a on pocieszał mnie, że przecież jest jeszcze tyle możliwości, żebym się nie poddawała. A ja, głupia mu wierzyłam. Nie słyszałam tego jadu i triumfu w jego głosie. Byłam jak ta żaba w garnku. Wiesz, zgodnie z zasadą. Wrzuć żabę do garnka z wrzątkiem to wyskoczy, ale wsadź ją do garnka z zimną wodą i następnie powoli podgrzewaj to nawet się nie zorientuje, kiedy się żywcem ugotuje. Tak właśnie było ze mną. Gotował mnie na wolnym ogniu, aż stałam się całkiem od niego zależna. Bez własnych dochodów, bez oszczędności, zamknięta w czterech ścianach, bez nikogo bliskiego. I z głupim przeświadczeniem, że Dariusz Demon mnie kocha. Byłam taka naiwna, że teraz jak o tym piszę nie wiem czy się śmiać czy płakać nad własną głupotą.

Wiem, nie ja pierwsza i nie ostatnia byłam więźniem własnej głupoty i zaślepienia. Choć do tej pory nie rozumiem jak udało mu się to osiągnąć? Zawsze byłam silna, mimo że życie nie szczędziło mi razów. Potrafiłam walczyć o swoje i nigdy się nie poddawałam a okazało się, że jest całkiem inaczej. Tak jakbym to nie była naprawdę ja. Jakbym została pozbawiona własnej woli. Jakby moje prawdziwe ja zostało zepchnięte gdzieś w głąb i zastąpione jakąś uległą, głupią istotą. Nie potrafię tego do końca wytłumaczyć, ale czułam się tak jakbym była obserwatorem własnego życia.

Mówi się, że miłość i nienawiść dzieli cienka linia. Zgadza się. Ale nikt nie mówi, co kryje się w tej granicy. To obojętność. Najpaskudniejsze uczucie, jakie istnieje. Pochwyciła mnie w swoje szpony mniej więcej po roku małżeństwa i tak w niej tkwiłam. Obojętność sprawia, że nie tylko jest nam wszystko jedno, co się z nami dzieje. Ona sprowadza na nas obłęd. Bo po co wówczas istniejemy? Co za różnica czy wstanę z łóżka czy nie? Czy się umyję czy nie? Czy coś zjem czy nie? Czy zaczerpnę oddech czy nie? I tak w kółko. Stałam się robotem, żywym cyborgiem pozbawionym wszelkich uczuć, odruchów, myśli. Powtarzającym w kółko „Tak kochanie", „Oczywiście kochanie", „Jak sobie życzysz kochanie" jak jakieś pieprzone nagranie. Kiedy się kochaliśmy, chociaż to nie odpowiednie określenie tego, co robiliśmy, gdyż byłam zdegradowana do gumowej laki leżącej z rozłożonymi nogami i pozwalającej brukać swoje ciało aż on kończył a później... Później była tylko pustka, ciemność, nicość. Choć czasem, w tej ciemności, na ułamek sekundy pojawiało się drżące światełko i myśl, „Co ja tu robię?" Jakby mój zdrowy rozsądek chciał mi coś uświadomić, ale był zbyt słaby, aby się przebić...

Eh, odbiegłam nieco od tematu. Chyba podświadomie próbuję odwlec to, co chcę Tobie przekazać. Boję się. Naprawdę boję się, aby na nowo poruszenie tego tematu nie przywołało stanu, w jakim się u Ciebie znalazłam. Przecież nie tylko ja wówczas przeszłam piekło. Swoim pojawieniem zniszczyłam życie i szczęście Miłobora. On temu zaprzecza, ale ja wiem, że Dawid odszedł od niego z mojej winy. Gdybym wtedy nie przyjechała. Gdybym się u nich nie zatrzymała. Gdybym nie była na granicy utraty zmysłów. Gdybym... Co by było gdyby? Odwieczne pytanie pozostające bez odpowiedzi, ale w tym wypadku wiem, co by było gdyby. Miłobor nadal by miał swojego księcia z bajki i wiódł szczęśliwe życie a ja... Cóż, raczej byśmy się nie poznali i nie trzymałbyś w ręku tego listu. Dlatego właśnie mając na względzie poświęcenie jedynej bliskiej mi osoby w tym całym zimnym i okrutnym wszechświecie zrobię wszystko, aby nie zmarnować kolejnej szansy. Doprowadzę przynajmniej tą rzecz do końca.

Miłobor odłożył list chcąc się nieco uspokoić. Ręka tak silnie mu drżała, że literki skakały nie dając się odczytać. Dreszcze objęły całe ciało i dygotał jak w febrze, ale mimo to wstał i wyszedł na balkon. Musiał się przekonać, że to nie jest żaden sen.

Ryszard się nie odezwał. Stał oparty o barierkę, smagany zimnym wiatrem. Niebo znów przybrało ten paskudny szaro popielaty kolor i zanosiło się na kolejną ulewę. Wrzesień w tym roku był wyjątkowo zimny i paskudny. Edward, choć nigdy w życiu nie palił, wyciągnął rękę do paczki czerwonego Marlboro. Ryszard podsunął mu zapalniczkę. Kiedy gryzący dym dosięgną jego płuc po raz pierwszy mało się nie udusił. Kaszlał aż z oczu popłynęły mu łzy, ale nie zniechęciło go to do kolejnej próby. Nim skończył papierosa, wyglądało jakby palił od zawsze. Zgasił niedopałek na przyniesionym przez Ryszarda spodeczku, w którym tkwiły już trzy inne wypalone przez Ryszarda i bez słowa wrócił do mieszkania.

Nim znowu usiadł do stołu wyciągnął z barku butelkę czystej. Nalał do literatki i wypił dwoma łykami.

Wracając. Nie sądziłam, że z czegoś tak paskudnego, pozbawionego wszelkich emocji może powstać nowe życie. Tak, zaszłam w ciążę. Kiedy się zorientowałam, co się dzieje jakbym obudziła się z letargu. No przynajmniej częściowo. Oczywiście nie poszłam do żadnego lekarza, nawet nie zrobiłam testu ciążowego, za cóż, bowiem miałabym go kupić, nie mówiąc już o tym, że w tamtym czasie już od dobrych dwóch lat nie wychodziłam z domu dalej niż do ogródka, a mimo to wiedziałam. Wiedziałam, że rozwija się we mnie życie. Można to nazwać kobiecym instynktem, choć u mnie trudno by go szukać w tym stanie, a jednak. Łapałam się na tym, że siedzę na skraju łóżka, głaszcze swój brzuch, uśmiecham się a po policzkach płynął mi łzy. Łzy szczęścia a zarazem strachu. Co zrobi Dariusz Demon? Jakie życie chcę podarować mojemu dziecku? Co go czeka? Czy to dobrze, że pragnę je mieć? I to dziecko obudziło we mnie dawne ja. Powoli, lecz skutecznie wracała mi świadomość własnego istnienia. Wracałam z tej obrzydliwej granicy obojętności i stawałam jedna nogą po stronie miłości a drugą nienawiści. Miłości do dziecka, które noszę. Nienawiści do Dariusza Demona za to, co mi zrobił. Miłość i nienawiść to silne uczucia dające ogromną moc zarówno tworzenia jak i niszczenia. Targały mną z siłą huraganu a jednocześnie za kostki trzymał mnie lodowatymi dłońmi strach. To było okropne i nie wiedziałam, co mam zrobić. Uciec? Powiedzieć mu o dziecku? Nic nie robić i czekać na rozwój sytuacji? Byłam z rozterce.

Wszystko potoczyło się szybko i w kierunku, którego w ogóle nie brałam pod uwagę.

W sobotni poranek znalazł mnie w łazience jak wymiotowałam. Do tej pory udawało mi się ukrywać poranne mdłości, ale tym razem...

Nie zdążyłam nawet skończyć, kiedy poderwał mnie do góry ciągnąc za włosy. Krzyknęłam i resztki wymiocin znalazły się na jego podkoszulku. Był wściekły. Chyba zrozumiał, o co chodzi albo zobaczył w moich oczach coś więcej niż pustkę. Wówczas już byłam gotowa bronić tej małej, niewinnej istotki, którą kochałam całym swoim pokaleczonym sercem, nawet kosztem własnego życia. Totalny obłęd.

Nie zależnie od tego, co zobaczył Dariusz Demon, w jednej chwili leżałam na podłodze, opluwając białe kafelki krwią i ledwie trzymając się świadomości, po potężnym ciosie w brzuch. Nie pamiętam czy krzyczałam czy płakałam, czy zrobiłam cokolwiek. Nim straciłam przytomność usłyszałam jeszcze wściekły syk Demona. „Nie zapłacił mi za żadnego bachora!" A może sobie to tylko wymyśliłam. Nie jestem pewna, ale to właśnie słyszę w najgorszych swoich koszmarach. Później ogarnęła mnie ciemność.

Kiedy się ocknęłam, zapadał już wieczór. Dom był cichy i pusty a ja leżałam w kałuży krwi i wiedziałam. Wiedziałam, że oto Dariusz Demon dokonał kolejnego dzieła zniszczenia. Zabił moje dziecko. Odebrał mi ostatnią odrobinę szczęścia. Ostatni okruch mojego zdrowego rozsądku. Ostatnią cząstkę człowieczeństwa.

Jakim cudem udało mi się wyjść z tego domu i dotrzeć do Miłobora jest nawet dla mnie samej zagadką. Mój umysł wymazał ten czas a ostatnie, co pamiętam to, kiedy poczułam ramiona przyjaciela znów zapadłam się w tą obrzydliwą maź zwaną obojętnością, zostawiając jedynie niewielkie przejście zarezerwowane dla jego głosu. Mogę to porównać do oddychania pod wodą przez słomkę do picia. Wystarczające, aby się nie udusić, ale za mało, aby żyć.

Teraz dzięki Miłoborowi oraz Tobie, Ryszardzie Lwie Serce, znów mogę oddychać. Może nie pełną piersią, ale nie jest to już cienka słomka do picia.

Miłobor nic o tym nie wie. Ukrywałam to tak samo jak przed Tobą, moim terapeutą. Pewnie będzie na nie zły, że Tobie powiedziałam, jako pierwszemu, a może to zrozumie? Nie wiem. Może któregoś dnia poproszę Cię abyś mu pokazał ten list gdyż tak jak pisałam wcześniej, nie jestem w stanie o tym mówić a pisanie jeszcze raz tej historii, to tak jakbym świadomie wkładała rękę do ogniska, chociaż już się nauczyłam, że ogień dotkliwie parzy.

I nie poruszaj ze mną tego tematu na żadnej sesji. Opisałam tu wszystko najdokładniej jak tylko potrafiłam.

Już teraz wiesz z jak wielkim, okrutnym i podłym Demonem walczyłeś. I co najważniejsze. Zwyciężyłeś. Dziękuje Ci za to. Dziękuję, że się nie poddałeś. Że znalazłeś sposób, aby dotrzeć do mnie i wyciągnąć z tego bagna. Nigdy Ci tego nie zapomnę. Teraz pozostaje tylko tego nie zmarnować...

Miłobor odłożył list i ponownie napełnił literatkę. Opróżnił jak i poprzednią dwoma łykami. Dopiero, kiedy ją odstawiał spostrzegł, że obok stoi jeszcze jedna szklaneczka. Nawet nie zauważył, kiedy Ryszard wrócił. Nie zamieniając ze sobą słowa opróżnili butelkę do końca.

- Muszą być tam – to Edward w końcu przerwał milczenie wskazując stare drewniane drzwi.

- Powinniśmy je przeczytać? – Ryszard zawahał się odgadując myśli Edwarda.

- O tak! – Oczy Edwarda zalśniły dziwnym blaskiem aż Ryszardowi przebiegł po plecach zimny dreszcz. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top