6. Zaprosił mnie na randkę
Czy powinnam zacząć się bać? To niedorzeczne. Irracjonalne. A jednak prawdziwe w odczuciu. Bo nie powinnam, ale się boję. A może powinnam, ale głos ojca zabrania mi się bać.
Nigdy nie widziałam kota bez głowy. Krew, która wypływała z jeszcze świeżej rany, nie pomagała. Ten smród również.
— Decyzja. — Usłyszałam stanowczy głos Marcusa.
Otrząsnęłam się i spojrzałam na niego pytająco.
— Musisz podjąć decyzję. Albo mówisz ojcu, albo idę do lasu to zakopać. — Kiwnął głową w stronę paczki.
— Oczywiście, że mówi ojcu! Wiedziałam, że czekanie na ich kolejny krok przyniesie ofiary. Z mafią nie ma przelewek. Jeśli raz się tobą zainteresowali, będą drążyć temat, aż coś znajdą — warknęła Ariana, od razu odpowiadając, a raczej podejmując za mnie decyzję.
— Ariana ma rację. Wiem, że nie lubisz działać pochopnie, ale... Sama widzisz. Oni mają jakiś plan. I widocznie wcale nie wyjechali do innego stanu. — Westchnęła Nicole, która zwykle nie zgadzała się z porywczością Ariany, ale w tym przypadku chyba musiała zrobić wyjątek.
— Zostaw. — Kiwałam głową, nie patrząc na chłopaka, a wbijając pusty wzrok w panele podłogowe.
Przez całą noc nie zmrużyłam oka. Byłam wrakiem człowieka. Nie ze względu na widok martwego zwierzęcia, czy nawet imitację pogróżki. Martwiłam się tym, jak rozwinie się ta sytuacja. Bo niewątpliwie nabierze tempa.
Ojciec od razu zaangażował się w pomoc. Choć nie był szczególnie zaskoczony tym wydarzeniem, nakazał mi bardziej się pilnować. Przynajmniej na jakiś czas. Naturalna ochrona w postaci przyjaciół. Miałam nie odstępować ich na krok. Mieli ze mną wychodzić z domu i do niego wracać. Szczęście w nieszczęściu, że nie stanowiło to dla nich problemu. Tak jak w tej chwili, gdy po mojej prawej spała Ariana, wtulona w białą poduszkę. Zdawała się odprężona i spokojna. Bezpieczna. Niesamowite.
Bo ja nie mogłam tego czuć. Znowu odebrano mi wolność. Gdy już udało mi się nawet wyjść na imprezę z przyjaciółmi. Znowu będę kontrolowana. Śledzona, przepytywana.
Koło szóstej stwierdziłam, że nie ma sensu leżeć w łóżku. Musiałam dużo się nagimnastykować, żeby wygrzebać się spod kołdry i nie obudzić przy tym Ariany. Zeszłam do kuchni, robiąc powolne kroki, gdyż nie słyszałam żadnych rozmów i chciałam, aby tak pozostało. W końcu cisza w domu przy obecności czterech dorosłych osób to coś niespotykanego. Zwłaszcza ze strony dziadków, dla których tak wczesna pora zapewne była codziennością do pobudki, ale tym razem nikogo nie było.
Na szybko zrobiłam płatki z mlekiem. Usiadłam na parapecie przy oknie i patrzyłam, jak pani Suzanne Diaz pieliła ogródek. Ona teraz nie spała. Może nawet wstała o piątej, wypiła świeżo wyciśnięty sok ze swoich truskawek, a następnie, pełna wigoru ruszyła do swojego ogrodu. Niesamowita kobieta. Osoba, która tak jak my, niechętnie zmienia miejsce swojego zamieszkania. Osoba, która zajmowała się mną przez większość mojego dzieciństwa. Była tą, która jako pierwsza słuchała moich rozterek z przedszkola. Potem dawała mi talerz pełen świeżych owoców, a następnie zabierała na spacer po plaży. Czułam się wtedy wolna. Czułam się tak, jakby za horyzontem czekało na mnie coś wielkiego. Ona o to dbała. Zasadziła we mnie takie podejście. Pewność, że coś tam jest. Coś wyjątkowego. Więc do tego dążyłam. Wszystkie lata szkolne z szóstkami na świadectwach. Dumna, że chwytam byka za rogi. I co mi z tego? Jestem coraz bliżej horyzontu i dalej nic nie widzę. Bo każde z marzeń odebrał mi ojciec. Bo chciałam być policjantką, a w zamian za to mam psychologię.
Rok temu zmarł mąż pani Suzanne. Z nim nie miałam tak dobrego kontaktu, gdyż mężczyzna pracował w wojsku i rzadko gościł w domu. Nie zmieniało to jednak faktu, że jego utrata odbiła się zarówno na pani Diaz, jak i na mnie. Gdy patrzyłam, jak w jej oku zgasła jedna z iskierek, w które tak kochałam się wpatrywać.
Jej siwe włosy upięte w kok zasłaniały pomarszczoną twarz. Mimo że miała siedemdziesiąt lat na karku, jej szczupłe ciało dość energicznie schylało się i wstawało.
Potrafiła cały dzień spędzać na upale, w swoim ulubionym żółtym kapeluszu z czerwoną różą upiętą na boku, podlewając słoneczniki, petunie, bratki. Pieliła róże, drzewka owocowe, tuje. Czyściła rabaty. A wieczorem robiła sobie herbatę o smaku pomarańczy i siadała w fotelu na werandzie. Włączała radio na stacji ze starymi piosenkami i wpatrywała się w swój dobytek.
Miała wiedzę bez dna. Mój tata mieszkał w tym mieście od urodzenia. Tu poznał moją mamę. Zbudował dom i na świat przyszłam ja. Mało tego, jego rodzinny dom znajduje się jedną przecznicę dalej. Pani Susanne była najlepszą przyjaciółką mamy mojego ojca. Tylko że zwykle Roger był w pobliżu, kiedy miałam ochotę podpytać sąsiadkę o wydarzenia z przeszłości. Ona z resztą nie była zbyt chętna do wylewności, zwłaszcza w jego towarzystwie.
Przez chwilę przeszło mi przez myśl, aby iść do staruszki i jak za dawnych lat opowiedzieć jej, co mnie trapi. Ta myśl jednak szybko minęła, gdy usłyszałam kroki. Do salonu weszła Ariana, ziewając głośno.
— Co tam dobrego jesz grubasie? — Zaczepiła mnie, otwierając lodówkę i wyjmując z niej produkty potrzebne do zrobienia jajecznicy.
— Jakoś nie mam ochoty. — Westchnęłam, grzebiąc łyżką w misce.
Różowowłosej ramiona opadły. Przechyliła głowę, robiąc przy tym skrzywioną minę. Zamknęła lodówkę i podeszła do mnie, siadając obok. Chwilę obserwowała sąsiadkę zza okna, po czym wróciła do mnie spojrzeniem.
— Naprawdę aż tak się stresujesz? Oni nic ci nie zrobią. — Patrzyła na mnie intensywnie.
— Mam ich w dupie, rozumiesz? Chociaż nie. W sumie to obwiniam ich za odebranie mi wolności, którą niedawno co odzyskałam. Znowu będę żyła od uczelni do pracy, nie widząc żadnych szerszych perspektyw na życie.
Ariana zerkała na mnie tak, jakbym powiedziała coś, co zupełnie nie miało sensu. Może nie miało? Pewnie zaraz i tak dowiem się, że przesadzam.
— Jeśli będziemy współpracować z twoim ojcem, szybko się ich pozbędziemy i wtedy wszystko wróci do normalności.
— Co ty pieprzysz? Oni znają moje miejsce zamieszkania. Ojciec pewnie zastanawia się, jak to wszystko ukryć przed dziadkami, jednocześnie gwarantując nam bezpieczeństwo.
— Może zakończymy ten temat. Ogarnijmy się i chodźmy na zajęcia. Powrót do normalności i obowiązków dobrze nam zrobi. — Odezwała się po chwili ciszy, uśmiechając się do mnie szeroko i klepiąc mnie po udzie.
Odprowadziłam ją do kuchni ze zdziwionym spojrzeniem. I tak nic nie mogłam zrobić. Pozostało brnąć w to dalej do momentu, aż nie znajdę furtki. Wtedy nią ucieknę.
Tak minął nam poranek. Starałyśmy się nie wracać do tego tematu. Przynajmniej na głos. Bo nie wiem jak ona, ale ja cały czas myślałam tylko o jednym. Na moment tylko moje myśli powędrowały w inną stronę, gdy zawiał silny i zimny wiatr. Szczęka mimowolnie zaczęła mi drżeć, gdyż chłód przeszył moje nagie ramiona. Dziwne. Trwa wiosna, a jest zimno, jakby był środek jesieni. Nie miałam się czym okryć, więc przetarłam ramiona równie zimnymi dłońmi.
Gdy weszłyśmy do budynku, w którym odbywały się dzisiejsze zajęcia, na głównym korytarzu czekała na nas Nicole. Przebiegła po naszych sylwetkach zmartwionym wzrokiem, a następnie od razu zamknęła mnie w pocieszającym uścisku. Ariana musiała nas zostawić, gdyż zaskoczył ją telefon od pana Moore.
— I jak spędziłyście noc? — zapytała z szerokim uśmiechem czerwonowłosa.
— Fatalnie. — Usiadłam na ławce i westchnęłam głośno.
Obserwowałam czujnie reakcję dziewczyny. Najpierw otworzyła szeroko oczy, a następnie spojrzała na mnie ze współczuciem wymalowanym na twarzy. Usiadła obok i złapała moją dłoń.
— To nic...
— A daj spokój. — Przerwałam jej, uwalniając się z uścisku.
— Dzisiaj nie mogę być na dyżurze. — Usłyszałam głos Ariany. — Ojciec się rozchorował i muszę zostać z nim na noc. — Wyjaśniła oschle.
— To ja dzisiaj z tobą zostanę. — Uśmiechnęła się Nicole.
Powinnam się cieszyć, że otaczają mnie takie osoby, jak one. Wiedziały, że jestem na celowniku dość niebezpiecznych osób, a mimo to nie miały żadnego problemu z tym, aby mi w tym wszystkim towarzyszyć. To bardzo budujące. Jednak z tyłu głowy miałam też inną myśl. To naiwne. Nieodpowiedzialne.
Jej wyraz twarzy prześladował mnie przez kolejne godziny. Spędziłam je sama. Z wyboru, ale też ze względu na to, że tego dnia mało moich zajęć pokrywało się z przedmiotami będącymi w spisie Ariany, czy reszty przyjaciół. Dopiero na godzinnej przerwie, gdy jadłam pączka ze sklepiku, siedząc na ławce przed uczelnią, usiadł obok mnie Louis. Zamarłam, kątem oka rozpoznając jego sylwetkę. Przełknęłam powoli nadzienie i spojrzałam na chłopaka, lekko się uśmiechając.
— Co tam? — zapytałam, tłumiąc w sobie niezadowolenie z jego wizyty.
— Chciałem cię przeprosić za tą imprezę. No wiesz, trochę się upiłem i może zachowywałem się dość...
— Niestosowanie. — Dokończyłam, biorąc kolejnego gryza.
— Tak. — Westchnął, patrząc na swoje dłonie.
— Nic się nie stało. Fajnie mi się z tobą tańczyło. — Wzruszyłam ramionami.
Czułam się niezręcznie. Co ja mogłam mu powiedzieć? Po co go w ogóle okłamywałam? Robiłam mu nadzieję. O ile ją miał w stosunku do mnie. Sama bym sobie odpuściła. Szkoda czasu.
— Bardzo się cieszę, że rozumiesz. Może pozwolisz mi zatrzeć te złe wrażenie? — zapytał lekko zdenerwowany.
Oblizałam usta z lukru, zakrywając dłonią twarz, aby chłopak nie patrzył na brak umiejętności w schludnym jedzeniu. Na szczęście sam był na tyle zawstydzony, że nawet mu się nie śniło, aby złapać ze mną kontakt wzrokowy. Zrobiło mi się go szkoda. Może serio żałował i wcale nie miał złych intencji? W końcu nie ocenia się książki po okładce.
— Pewnie — zaśmiałam się, wewnętrznie zdziwiona swoją reakcją.
— Co powiesz na koncert w sobotę? Przyjeżdża Alice Merton.
— O. Bardzo lubię jej piosenki.
— Super. To w piątek podam ci dokładną godzinę. I jeszcze za tydzień w czwartek jest mecz footballu. Nie wiem, czy wiesz, ale dostałem się do drużyny Marcusa — wyszczerzył się.
Chłopak chyba nie wiedział, na co się pisał. Ta drużyna już dawno przestała być zwykłym hobby dzieciaków z uczelni. Stała się obozem koncentracyjnym, na którego czele stał zielonowłosy, nieustannie rywalizując ze swoją dawną paczką kumpli o terytorium.
— To fantastycznie! — Udawałam uśmiech, choć Louis nawet tego nie zauważył.
— Chciałem cię zaprosić — mruknął.
— I tak pewnie przyszłabym z Nicole i Arianą, ale bardzo dziękuję i tobie też będziemy kibicować.
Bzdura. Nigdy nie chodziłyśmy na mecze Marcusa, gdyż chłopak uważał, że go rozpraszamy. Głównie Nicole, która zwykle strasznie się ekscytowała. Spodziewałam się, że Louis będzie próbował ciągnąć jakiś temat. Ten jednak tylko kiwnął głową z delikatnym uśmiechem i zostawił mnie samą. Tak po prostu. Nie rozumiem tego człowieka.
Wiedziałam, że zachowałam się dość dziwnie, ale to, że chłopak był zestresowany i zawstydzony, nie pomagało. Należałam do osób, które nie mają zbyt wielu przyjaciół. Mają zaufanych, których znają długi czas, a nowi znajomi to wyzwanie, któremu bardzo rzadko byłam w stanie podołać. Co innego taka Nicole, która na jeden z projektów studenckich do współpracy zachęciła praktycznie wszystkie roczniki. Ignorując tym samym fakt, że niektórych z nich widziała pierwszy raz na oczy.
Po zajęciach umówiłam się z Marcusem i Nicole na powrót do domu. Ariana skończyła wcześniej i od razu udała się do ojca, gdyż podobno mu się pogorszyło. Współczułam dziewczynie. Była jedynaczką, a jej matka dawno temu wyjechała do Kanady z innym facetem. Co prawda miała trochę lepszą sytuację od czerwonowłosej, gdyż pan Moore nie pozwalał, aby jego córka zrezygnowała z własnego życia na rzecz opieki nad domem. Jednak gdy coś się działo, było na głowie Ariany. I tego nie dało się przeskoczyć.
Gdy przyjaciele do mnie dołączyli, wsiedliśmy do samochodu Marcusa i ruszyliśmy w stronę mojej ulicy. Nicole od razu zaczęła opowiadać o chłopakach, którzy podglądali ją i jej koleżanki w łazience. Marcus chwalił się, że trener kolejny raz go wyróżniał na tle drużyny i dodał, że Louis do niej dołączył.
— Przynajmniej pozna kilku kolegów. Nie będzie taki osamotniony. — Stwierdziła czerwonowłosa.
— A tobie się przypadkiem Louis nie podobał? — Wtrąciłam się w ich rozmowę, gdyż przypomniała mi się niedawna wymiana zdań z Marcusem, podczas biegania w lesie.
— Na początku, ale chyba byśmy się nie dogadali. Jest zbyt spokojny dla mnie. — Wzruszyła ramionami, nie przykładając jakiejś szczególnej wagi do swoich słów.
— Przepraszał mnie dziś za sobotę.
— O... — Nicole spojrzała na mnie z szerokim uśmiechem. — I co? — Jej głos sugerował, że nie mogło skończyć się na zwykłych przeprosinach.
— Zaprosił mnie na randkę. — Westchnęłam.
— Naprawdę? Gdzie? — Zaciekawiła się dziewczyna, wsłuchując się w wypowiadane przeze mnie słowa.
— Na koncert. Był przy tym taki zestresowany — zaśmiałam się.
— Tylko nie oddawaj mu się tak od razu w pełni. — Pouczył mnie Marcus, a ja spojrzałam na niego, marszcząc brwi.
— Widziałeś, żebym się kiedyś komuś oddała?
— Ty tak mówisz, ale ja wiem, że cicha woda brzegi rwie. — Pogroził mi palcem.
— Taki mądry jesteś? Zaprosił mnie też na wasz mecz w czwartek, więc przygotuj się na przegraną. — Wyszczerzyłam się.
— Powiem trenerowi, żeby was nie wpuścił na trybuny i po problemie. — Zgromiłam go wzrokiem.
Potem tematy znowu rozeszły się na wszystkie strony, a ja czułam się w takiej relacji najlepiej. Nie musiałam się niczym martwić. Marcus zaczął opowiadać o tym, jak Louis nieumiejętnie próbował dostać się ich drużyny. Jednak przyjaciel nie mógł mu odmówić umiejętności. Głównie właśnie ze względu na ich obecność trener przyjął bruneta. Inaczej byłoby ciężko.
W końcu dotarliśmy pod dom. Niczego nieświadoma wyszłam z samochodu i ruszyłam podjazdem, zatrzymując się gwałtownie, gdy zobaczyłam identyczny karton, jak wczoraj. Stał przed drzwiami. Marcus i Nicole momentalnie stanęli obok mnie. Westchnęłam głośno.
— Niech zgadnę! — krzyknęłam wściekła. — To pewnie głowa naszego kotka!
Chodnikiem przechadzała się jakaś kobieta. Gdy usłyszała moje słowa, zwolniła kroku i bacznie mi się przyglądała. Szybko zaczęła uciekać, gdy rozerwałam karton i przechyliłam go do góry dnem, a po schodach sturlała się czarna głowa martwego kota.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top