Rozdział 1.

— Jessie! Pięć razy whisky z lodem do drugiego stolika!

— Mam się rozdwoić?! Walczę z popsutym nalewakiem do piwa i zobacz jaką mam kolejkę przy barze!

— Zostaw to cholerstwo. I idź do dwójki.

— Szlag...

— Nie marudź, Mała, bo to dobry stolik. Dałam ci właśnie szansę na spore napiwki.

Przewróciłam oczami, wycierając dłonie o papierowy ręcznik.

— Co za szczęście...

— Dzisiaj spory ruch i jak dobrze się zakręcisz, to wyrwiesz drugą pensję.

— Och, przecież już z pierwszą nie wiem, co mam zrobić... — Cisnęłam papierem do kosza. — Daj to.

Ironia. Czysta, pieprzona ironia.

Te marne grosze, które udaje mi się zarobić w co drugą sobotę miesiąca, ledwo wystarczają na życie, a czasami nawet i nie, gdy tylko wpadnie grubszy wydatek. Także, wielkie "dzięki" dla Ivy, bo gdyby nie ona i jej bezkresna dobroć w ratowaniu mojego domowego budżetu drobnymi pożyczkami, to już dawno, tydzień przed wypłatą, gryzłabym tynk ze ścian, albo poszła mieszkać do najbliższego kontenera. Dlatego pełna uśmiechu chwyciłam nadarzające się szczęście i pognałam do stolika, gdzie siedziało pięciu, dobrze już podchmielonych, harleyowców w średnim wieku.

Praca marzeń normalnie...

Wspięłam się po stopniach do loży.

— Zamówienie dla panów. — Pochyliłam się i wyłożyłam szklanki na mahoniowy balat. — Pięć razy whisky z lodem — poinformowałam, gdy jeden z nich odchylił się i wbił wzrok w mój tyłek. Czułam go.

Pieprzony, stary zboczeniec.

Dwa stu dolarowe banknoty wylądowały za koronkowym fragmentem mojego stanika, który wystawał ze zbyt dużego dekoltu skórzanej kamizelki.

Pieprzony, nadziany, stary zboczeniec.

— Och, dziękuję, panu...

Zebrałam resztę pustych szklanek na tacę i zgrabnie się wyprostowałam.

— Nie dostałaś tego za darmo, laluniu. Liczę na coś więcej po twojej pracy... — Przetarł wąs.

— Naturalnie... – odpowiedziałam i poczęstowałam tego a'la Hulka Hogana na redukcyjnej diecie oszukańczo miłym uśmieszkiem.

Przytrzymałam tacę i zeszłam po schodkach. Przecisnęłam się pomiędzy stolikami, gdzie gwar pijackich rozmów mieszał się z rockową muzyką dochodzącą z sceny, na której produkował dźwięki mało utalentowany i brodaty wokalista.

Odłożyłam szklanki do zmywaka i polałam je płynem, po czym zerknęłam na wystające ze stanika banknoty, a później na gapiącego się na mnie starego grzyba i delikatnie się uśmiechnęłam.

Naiwny palant.

Wyjęłam dolarówki i wcisnęłam do kieszeni jeansowej spódniczki. Ponoć pieniądze szczęścia nie dają, ale chętnie przekonam się o tym na własnej skórze.

— A nie mówiłam? — Ivy szturchnęła mnie łokciem, przez co, o mały włos, nie wypuściłam z dłoni umytego szkła.

— Hej, uważaj! Zaraz to potłukę i tyle z tych stów będę widzieć. A tak poza tym to kiedy Rees naprawi tę zasraną zmywarkę?

— Nie wiem, ale potłuc, sprzątnąć i zapomnieć. — Wzrusza ramionami. — Złota zasada. No chyba, że chcesz płacić, to z wielką pokorą zgłaszasz to szefowi.

— Wyglądam na idiotkę?

Wybuchła śmiechem.

— Jak my wszystkie, skarbie.

Dołączyłam się do jej euforii.

— Kilka kursów do dwójki i ustawię się na cały miesiąc.

— Zapomnij! — Usłyszałam za plecami.

— Jezu, Julie! Nie wydzieraj mi się do ucha. I niby dlaczego mam zapomnieć?

Prysnęła pianą na moje cycki.

– Hej! No co robisz?

— Bo następny kurs jest mój.

— Nie prawda... – zaprzeczyłam, wycierając pianę z dekoltu. – Odczep się.

— Właśnie, Julie, to ty dzisiaj stoisz na zmywaku. — Upomniała ją Ivy.

— Ja? — Założyła ręce pod piersiami i wbiła we mnie wzrok. — To ona jest tutaj najkrócej i powinna ogarniać zmywak cały czas.

— Julie, ja rządzę za barem, więc...

— Daj spokój — przerywam Ivy. — Będę zmywać i obsłużę tutaj. Nie mam z tym problemu.

— Widzisz, Ivy? I po co te nerwy? — zaszczebiotała Julie i chwyciła za tacę.

Śledziłam ją wzrokiem, jak korzystając z odstąpionej przeze mnie okazji, pognała do upragnionego stolika, kręcąc tyłkiem tak, że mogłaby nim zamiatać podłogę. Nadawała się do tej roboty jak żadna z nas, a ja pozostając przy kopciuszkowym zmywaku, odłożyłam czyste kufle obok na blat i przykucnęłam po ręczniczki, by wytrzeć szkło na idealny błysk.

— Cholera....

Zaklęłam pod nosem, gdy to krótkie coś, co miałam na tyłku, zsunęło się do takiej długości, że widać mi było chyba całe majtki. Zabrałam leżący na półce ręcznik i zasłoniłam nim kino, słysząc przy tym śmiech Ivy:

— Gustowne, czerwone stringi!

— Musisz się tak wydzierać?

— Wyluzuj, twój tyłek to chyba największy atut tego miejsca.

Nie skomentowałam tego, bo po prostu nie było warto. Przewróciłam dłonią kilka pudełek z rupieciami i wyciągnęłam poszukiwany skarb. Mam! Zwycięstwo! Odrzuciłam z tyłka trzymany ręcznik i ostrożnie wstałam z klęczek.

— Te ciuchy, to jakaś pomyłka, Ivy. Jesteśmy kelnerkami, a nie dziwkami. To chyba różnica?

Mówiąc to, skierowałam wzrok na rozbawioną kelnereczkę obsługującą pięcioosobowy stolik. Absolutnie nie przeszkadzały jej przy pracy macanie jej tyłka i sprośne epitety, bo co chwila za jej bluzką, lądowali prezydenci Stanów. Papierek za papierkiem i pewnie pożałowała już, że nie założyła luźniejszego stanika. Pomieściłaby wtedy o wiele więcej.

Ivy podeszła do mnie i odpaliła cienkiego papierosa o miętowym aromacie.

— Dla tych tutaj? — Kiwnęła podbródkiem w kierunku stolików. — Wątpię.

Cóż, miała rację. Patrząc na to miejsce, w którym Ivy załatwiła mi dorywczą pracę, póki nie znajdę nic innego, nie można było spodziewać się luksusów, czy dobrej muzyki. Zapruty już do granic możliwości wokalista myśli, że jest chyba samym Freddiem Mercurym.

— Zdecydowanie to chyba nie jest jego dzień — zażartowałam.

— Mówisz o Kościstym Harrym? — Ivy wskazała na pokrytą w tytoniowym dymie scenę, którą rozświetla kontra czerwonych świateł, co sprawia, że zmęczony życiem rockowiec, wygląda jak upiór, wyłaniający się z piekielnych czeluści.

— Ta... Dobrana ksywa. — Zaśmiałam się, bo faktycznie trafiona w dziesiątkę. Typek był tak chudy, że gdyby nie wystające żebra, to te znoszone jeansy, spadłyby mu do samych kostek.

— Gdy się za dużo nawciąga, to nie trafia w żadne dźwięki, a mimo to, wydaje mu się, że jest bogiem rocka.

— Zauważyłam — przytaknęłam rozbawiona i podeszłam do mężczyzny czekającego na obsługę. — Co podać?

— Dwa szoty z czystej i limonki.

— Dwanaście dolarów. — Przejęłam zamówienie i zapłatę, a gdy klient odszedł od baru, zabrałam się za czyszczenie blatu z rozlanego piwa.

— Jess! — Podniosłam wzrok na Ivy. — Lecę na przerwę, zastąp mnie. — Pchnęła w moją stronę puste kufle.

— Pewnie!

— I czwarty stolik się zmienia, przyjmij zamówienie — poinstruowała mnie, znikając za ruchomymi skrzydłami wejścia na zaplecze. Zostawiła mnie samą z obsługą baru, czwartego stolika, zbieraniem szkła i wysłuchiwaniem gorzkich żali klientów, że znowu nie było czegoś do wypicia, co powinno być, bo widniało jak byk w menu. Ale oczywiście szefa gówno to obchodzi, bo i tak świecić oczami za braki i głupio się uśmiechać, będzie kto?

Ja. Jessica Jones.

— Boże! Znowu pełno?! — usłyszałam Julie, gdy lamentowała nad zmywakiem.

— Nie płacz, tylko działaj.

— A od kiedy to ty mówisz mi, co mam robić?

— Od kiedy Ivy jest na przerwie!

Chwyciłam za tacę i pospieszyłam do czwartego stolika, ale w połowie drogi zatrzymałam się, bo zauważyłam tam nieciekawą akcję. Odwróciłam wzrok w kierunku wejścia, aby sprawdzić, czy ochroniarz jest na tyle blisko, by móc zareagować. W porządku, jest gdzie trzeba, ale tak jakby... nie zwraca uwagi na to zajście, gdzie czterech facetów, około trzydziestki, obstawia zajęty wcześniej stolik, a gesty ich rąk mówią jednoznacznie do siedzących tam osób, że mają szybko spieprzać. Wyglądało na to, że robiło się zamieszanie, więc zdecydowałam się posprzątać syf ze stolika później, a w między czasie obudzić z letargu naszego ochroniarza.

Podeszłam do niego od tyłu i potrząsnęłam za ramię.

— Hej!

Odwrócił się.

— Co jest? – warknął.

— Śpisz, czy co? Czwórka — wskazałam tacą — zaraz zrobi się tam dym, miej na to oko.

Ochroniarz przekręcił łysą głowę w pokazywanym kierunku, popatrzył przez chwilę i ponownie wrócił do obserwacji baru, gdzie było naprawdę spokojnie i gapienie się tam, mijało się z celem. Wychyliłam się za jego umięśnioną łapę, chcąc sama skontrolować sytuację, która wcale się nie zmieniała. Stali tam nadal i bezczelnie próbowali wykurzyć ludzi. Co za chamstwo.

— Nie mój interes.

— Jak nie twój interes? A za co ci płacą, co?

Pochylił się do mnie i omiótł wściekłym wzrokiem.

— A tobie za co? Bo chyba nie za pierdolenie do mnie, co mam robić? Zajmij się, kurwa, swoją robotą.

— Burak. Łysy, burak! — krzyknęłam w jego kierunku, gdy szturchnął mnie barkiem podczas mijania.

Podniosłam z podłogi wytrąconą mi z rąk tacę i ponownie zerknęłam w kierunku stolika, gdzie siedziało już czterech terrorystów. Jeden z nich zbierał puste szklanki po poprzedniej ekipie i przesunął na koniec stolika, kiwając na mnie ręką, abym to zabrała.

Pff... Sam sobie posprzątaj.

Wróciłam za bar w momencie, gdy Ivy skończyła przerwę.

— Klienci z czwórki ci się zmienili — poinformowałam, przekazując jej pustą tacę.

— Posprzątałaś ten stolik? — spytała, podając mi dwa kufle. — Nalej ciemne piwo i podaj tamtemu kolesiowi.

— Nie zdążyłam...

— Nie ważne... Ogarnę — szepnęła mi do ucha. — Tylko błagam, skróć mi kolejkę po zamówienia. To, co się dzisiaj dzieje, to jakieś apogeum.

— Zrobię co w mojej mocy. — Uśmiechnęłam się, patrząc jak gruba na dwa palce pianka piwa sięgnęła już brzegów szklanki. Odeszłam od cudem działającego już nalewaka i podałam piwo wskazanemu mężczyźnie. Wytarłam wilgotne dłonie w ręcznik i przeszłam na lewą stronę baru. Odruchowo poprawiłam dziwkarski dekolt, by odsłaniał jak najmniej. Wzięłam notes, długopis, złapałam głęboki oddech i wydusiłam z siebie po raz setny:

— Co podać? — spytałam, podnosząc leniwie wzrok na kolejnego klienta.

— Butelkę Burbon Blantons i kilka czystych szklanek do czwartego stolika.

Zabiję ją, albo siebie, bo wolę czyścić kible niż obsługiwać tego kolesia.

— Koleżanka już posprzątała — odpowiedziałam chłodno, widząc ją wracającą za bar — i za chwilę doniesie czyste szkło — dokończyłam, unikając wzrokowego kontaktu. Gapiłam się na Kościstego Harry'ego, który dogorywał, podpierając się o mikrofon.

— Prosiłem jeszcze o butelkę Burbona.

To, o co prosisz, powinno mnie mało interesować, ale że stoję za tym cholernym barem, w tych cholernych ciuszkach, jak jakaś głupia dziunia, to niestety, ale jak na razie musi. Odwróciłam spojrzenie na alkoholową zastawę i błądziłam oczami po butelkach. Kilka razy w tę i z powrotem, od lewa do prawa, z góry i na dół. Skrzywiłam się i zmarszczyłam brwi: no standardowo, jak zwykle...

— Niestety, ale nie ma... — poinformowałam z grymasem, ponownie wpatrując się w rozkosznego Harry'ego.

— Too... — przeciągał, i pomimo tego, że jego głos miał niską i ciepłą barwę, działał mi zwyczajnie na nerwy, a wszystko przez sytuację, której byłam świadkiem.

— Too?

— Too...

— Gościu... Streszczaj się, blokujesz kolejkę — fuknęłam, nie zmieniając kierunku swojego wzroku. Pijany Harry spadł ze sceny, kończąc tym samym karmienie moich uszu swoimi jękami.

— Coś z Barrel Bourbon. — Odpalił papierosa. — I najlepiej schłodzone.

Ponownie odwróciłam się w poszukiwaniu tego czegoś, co zamówił i ponownie powtórka z rozrywki.

— Nie mamy...

— Tequila Blanco?

Sranko.

— Nie ma.

— Reposado?

— Nie ma...

Zgrzytnęłam zębami z nerwów, bo jeszcze jedno jego durne zamówienie, a wyszłabym z siebie.

— Absy...

— Nie ma! — krzyknęłam, wbijając wzrok w jego, o kurczę... to muszę przyznać, że naprawdę ładne, brązowe oczy.— Człowieku, pytasz o alkohole, które kosztują kilkaset dolców za butelkę. Chcesz luksusu, to spadaj do Sheraton. W Vinton go nie dostaniesz.

Nie wytrzymałam i zrugałam go. Zebrałam się w sobie po raz ostatni i opanowałam siedzącego we mnie diabła. Spojrzałam na wkurzającego mnie gościa o krótko ściętych blond włosach. W oczy rzucały się również ogniste tatuaże, które rozciągały się od samych nadgarstków aż chyba po barki. Z przerażającą precyzją wymalowana była czaszka, której zęby zdawały się szydzić z każdego, kto odważył się spojrzeć. Wężowe łańcuchy oplatały ten motyw, jakby chciały utrzymać w ryzach to, co próbowało wyrwać się spod skóry. Między splątanymi czarno-czerwonymi kształtami widać było kolejne demoniczne twarze wyłaniające się z cieni, każda bardziej złowroga od poprzedniej. Niesamowite dzieło, uwielbiałam tatuaże, a ten zrobił na mnie ogromne wrażenie... Ciekawiło mnie, co poprzez niego zadeklarował?

— Co w takim razie podać? — Wyszczerzyłam się uprzejmie. Chłopak przyglądał mi się, lecz nie odpowiadał. Uśmiechnął się łobuzersko, czym wkurzył mnie jeszcze bardziej, więc kolejne pytanie wycedziłam:

— Co mam ci, do cholery, podać?

Zaciągnął się ponownie i wypuścił dym. Zgasił peta w szklance sąsiedniego gościa, którego pewnie nawet nie zna. Co za kultura, pierwsza klasa.

— Siebie.

O, nie! Dosyć!

Chwyciłam Ivy za ramię, gdy przechodziła obok.

— Obsłuż go... — Syknęłam przez zęby. — Błagam.

— Słyszałam wszystko. Ktoś tu chce tyłeczka....

— No właśnie — puściłam jej oczko — obsłuż.

— No wiesz?! – oburzyła się.

No wiem, wiem i żartuję przecież. Znam cię, wiem że taka nie jesteś i ja też, ale mam dość upierdliwca, który myśli, że wyrwie mnie na wygórowane ceny alkoholu.

Zrzuciłam szpilki pod bar, przez co wyglądałam za nim jak krasnoludek i przykucnęłam, by rozmasować obolałe stopy.

A mama mówiła: ucz się.

Wgniatałam kciuki w nabrzmiałe łydki, choć niewiele to pomagało po czterogodzinnym zmęczeniu mięśni na cholernych obcasach. Relaks nie trwał też długo, bo usłyszałam barowy dzwonek, więc wcisnęłam opuchnięte stopy w buty i wystrzeliłam spod baru, jak pajac z wgranym automatycznym tekstem:

— Co podać?

Zagryzłam zęby.

Co za cholera...

Założyłam nerwowo włosy za ucho i wbiłam swoje równie ciemne oczy w jego. Przyglądał mi się uważnie, co jakiś czas przekrzywiając głowę, to w lewo, to w prawo. No psychiczny jakiś...

— Wybacz, nie dało się go utrzymać... — Ivy poinformowała mnie cicho, bazgrząc coś w notesie.

— Spoko. — Prychnęłam. — I tak nie jest w moim typie! — Dodałam głośniej, na co blondas wybuchł śmiechem i odpalił kolejną fajkę.

Stwierdziłam, że jest cholernie uzależniony, co tym bardziej punktuje go w dół.

Ivy szturchnęła mnie łokciem i podsunęła karteczkę z zapisanym na niej zdaniem: Nie pyskuj mu... Nakręcasz go tym jeszcze bardziej. Nie dziękuj mi, Twoja Ivy :*;*:*

W sumie?

Uśmiechnęłam się do niej porozumiewawczo i ponownie spojrzałam na chłopaka. Zatrzepotałam szybko rzęskami i przygotowałam się do zapisania kolejnego wyimaginowanego zamówienia, na które zareaguję stoickim spokojem.

— Nie zostałem obsłużony — oznajmił, uderzając tlącym się papierosem o kant popielniczki.

— Uważam, że wręcz przeciwnie.

— W takim razie moje ostatnie zamówienie nie zostało zrealizowane.

— Brak tej pozycji w menu.

— O pozycjach, to możemy dopiero porozmawiać.

Zadarłam głowę do góry i pociągnęłam nosem.

— Nie sądzę.

Zerknęłam ponownie na kartę i to, co zapisała na niej Ivy. Można było je o kant tyłka potłuc, te jej rady. Mimo wszystko spróbowałam się ich trzymać, choć, ja pierniczę, myślałam, że zaraz mnie rozniesie!

— W takim razie składam reklamację — powiedział, siadając na hokerze. Oparł się łokciem o blat i podparł dłonią gładki podbródek. Wyglądał na maksymalnie trzydzieści lat i skłamałam, bo... z wyglądu, był bardzo w moim typie, ale to nie zmieniało faktu, że zachowywał się jak palant.

— Niestety, nie ma takiej opcji — poinformowałam, krzyżując ręce na piersiach, czym zwabiłam tam jego wzrok. Świetne posunięcie, Jessie, brawo!

— Według prawa musisz ją przyjąć...

— Przyjmuję.

— I rozpatrzyć...

— Rozpatrzyłam.

— I wydać odpowiedź.

Wsparłam się na łokciach i pochyliłam do blondyna, czując intensywny zapach dobrych perfum.

— Odpowiadam, że... — zaczęłam półtonem — pana reklamacja została... — przygryzłam dolną wargę — odrzucona w trybie natychmiastowym... — Cmoknęłam, dając mu znać, że z nim skończyłam.

Nieznajomy zareagował na to tylko szerokim uśmiechem ukazującym mi dołek w jego prawym policzku i zsunął się z hokera. Na koniec mrugnął do mnie, po czym odwrócił się i udał do czwartego stolika, który miałam zamiar omijać do końca swojej zmiany.

Misja "spławić dupka", zakończona powodzeniem.

— Podasz mi otwieracz? — zapytałam Ivy zmęczonym głosem. — Jeszcze godzina... — otworzyłam butelkę pepsi i przyssałam się do picia.

— Dasz radę. Jutro masz wolne, więc odeśpisz — powiedziała to, głośno się śmiejąc.

— Co cię tak bawi?

— Efektownie cię wyrywał.

— Dupek?

— Tak ma na imię?

— Tak, my już na ty.

— No to efektownie cię dupek wyrywał! Ha ha!

— Raczej robił z siebie pajaca. Myślał, że wyrwie mnie na butelkę Burbona za trzysta dolarów. Też ci wymyślił.

Wybuchłyśmy śmiechem, opierając tyłki o szafki. Chwila luzu przy barze, więc można było odsapnąć. Przyłożyłam butelkę do ust i coś mnie podkusiło, by zrobić bardzo głupią rzecz i spojrzeć w kierunku czwartego stolika. Pili, palili i rozmawiali, no, bo wiadomo, przecież nie przyszli tu odmawiać różańca. Wpatrywałam się w nich do momentu, aż mój wzrok skrzyżował się ze wzrokiem chłopaka, którego imienia nie poznałam. W sekundę policzki zapłonęły mi czerwienią, a głowa powędrowała w przeciwnym kierunku.

— Czerwonaś jak burak, chyba ktoś ci podniósł ciśnienie. — Ivy zerknęła na mnie i prześmiewczo skomentowała niezręczną dla mnie sytuację.

— Równo na dwieście górny wskaźnik. Jeszcze kilka minut rozmowy z nim, a byłabym przypadkiem klinicznym.

— Daj spokój! — Wyrwała mi upitą pepsi i wyzerowała do dna. — Łoo! Ale mi się pić chciało.

— No, a ja to wielbłąd i nie muszę?

— Weź sobie nową, nie płać i dopisz na barowe, a co do... — machnęła butelką w kierunku czwartego stolika.

— Upierdliwca.

— Właśnie, Jessica, w gruncie rzeczy to co ci szkodzi? Zabaw się. W sensie, że poflirtuj z nim, pośmiej się, no wiesz...

Patrzyłam na Ivy, słuchając co wygaduje i stwierdziłam, że miała urojenia lub zaniki pamięci z przepracowania. Podeszłam do baru i wygrzebałam z kosza zapisaną przez nią kartkę.

— Przed chwilą dawałaś mi zupełnie inne rady, a teraz polecasz rozkładać nogi? — Wcisnęłam trzymaną notkę między jej cycki. — Proszę, twój niewiele warty napiwek.

— Nadinterpretacja. — Wyjęła kartkę z bluzki i wyrzuciła do kosza. — O nogach dopowiedziałaś sobie sama, bo chciałam jedynie żebyś sobie miło poflirtowała, bez pyskowania, od tak, dla przyjemności.

— To cwaniak, nie widzisz? Z takim nie ma przyjemności.

— Raczej ma specyficzne poczucie humoru.

— To w takim razie nie znam się na jego żartach. Może mam go jeszcze przeprosić, co?

— Nie...

— To dobrze, bo już myślałam, że kompletnie zwariowałaś.

— Ale...

— Lepiej nie kończ, Ivy.

— Jeśli miło zagada, to się po prostu z nim umów.

Podniosłam tyłek z szafki i puknęłam koleżankę w czoło otwieraczem.

— Mówiłam Ivy, nie kończ. — Rzuciłam gadżet do koszyka i wróciłam do obsługi..

— Oj przestań! — Zaprotestowała, i objąwszy mnie w pasie, położyła swój spiczasty podbródek na moim ramieniu. — Jest całkiem fajniutki.

— Który? — Odwróciłam się na rzucone do nas pytanie.

To była Branda, nasza menadżerka. Boże, ta knajpina kogoś takiego posiadała, chyba tylko do parzenia i picia kawy oraz zmieniania godzin otwarcia na stronie internetowej.

— Nieważne... — odpowiedziałam.

— O tamten! — wypaliła Ivy, wskazując palcem na czwarty stolik. — Wysoki z tatuażami. Zażartował trochę do Jessie, a ona najeżyła się jak wściekły kot.

— I dobrze — podsumowała ją Branda.

— Ha! Widzisz? — Wytknęłam Ivy palcem. — Mam rację.

— Następna najeżona.

— Nie następna, Ivy, tylko zwyczajnie nie radzę... — Branda objęła nas pulchnymi ramionami.

— Bo? – spytałam zaciekawiona.

— Bo to szemrana ekipa.

— Szemrana ekipa... — Ivy przedrzeźniała Brendę. — Seryjni mordercy od razu. Oglądasz za dużo horrorów.

— Ivy, zamknij się choć na chwilę — zganiłam ją, bo kurcze człowiek chciał się o czymś dowiedzieć, a tylko słychać jej mielenie ozorem.

— Jezu! Normalnie jak cygańskie plotkary! — Ivy zrzuciła z siebie rękę menadżerki i odeszła w kierunku zaplecza.

Pokazałam jej język i odwróciłam się do Brandy.

— Co jest? – spytałam.

— Z czym?

Kiwnęłam głową w kierunku czwartego stolika.

— Z nimi.

— Przychodzą tutaj od dwóch lat i w dwie soboty miesiąca. To jest w drugą i ostatnią i w tym samym składzie. Zostają u szefa po zamknięciu lokalu dokładnie pół godziny, ani minuty dłużej, ani krócej.

— A co ty, z zegarkiem w ręku to sprawdzałaś?

— A żebyś wiedziała...

— Boże, Branda, chyba faktycznie — machnęłam ręką — tworzysz ploty nie z tej ziemi.

— Zawsze rozmawiają bardzo cicho...

— Podsłuchiwałaś?

— Nie, ale często przechodziłam obok drzwi i czasami się zatrzymywałam.

— Czyli podsłuchiwałaś. — Zaśmiałam się. — Może w karty grają i bardzo się na tym skupiają.

— Albo wycinają organy na handel! — wtrąciła niespodziewanie Ivy i stanęła obok nas. — Ciebie Branda na pewno kiedyś uśpili i wyjęli mózg.

— Aleś ty, kurwa, zabawna! – chyba się wkurzyła.

— Bo gadasz od rzeczy, Branda, chyba z nudów.

Ivy podciągnęła mnie za rękę i wysunęła wielki kosz.

— Kończymy zmianę Jessie. Branda zostanie sama z transplantatorami organów.

Branda prychnęła.

— Nie ma takiego słowa, Ivy.

— Już jest, wymyśliłam.

— Ale mi się chce z was śmiać! — podsumowałam dziewczyny i wcisnęłam na dłonie gumowe rękawiczki. Czas wyprosić niedobitków i posprzątać burdel, ale kiedy chciałam wyjść z Ivy za bar, Branda zastąpiła nam drogę.

— Dziewczyny... — Wybałuszyła oczy. — Ja nie żartuję. Pracuję tu na tyle długo, a na pewno dłużej niż wy, że niejedno widziałam, czy słyszałam, i ci kolesie... — kiwnęła głową w kierunku czwartego stolika — to nie są normalni klienci baru. Nawet ochrona nie zwraca na nich uwagi, bo tak ma być. Robią tutaj, co chcą.

W tym momencie przypomniała mi się, gdy zwróciłam uwagę naszemu ochroniarzowi, żeby miał oczy otwarte na sytuację przy tym stoliku. Nie dość, że mnie opieprzył, to wykazywał kompletny brak zainteresowania nimi, mimo, że zawsze w takich przypadkach reagował. Ale może to po prostu czysty zbieg okoliczności? Nie wiedziałam i chyba nie chciałam wiedzieć, ja tu tylko podawałam piwo.

— Ostatnim razem wyszli od szefa z typem, którego stłukli później na zapleczu — kontynuowała z przejęciem. — Zostawili go w kałuży krwi i odjechali.

— Skąd o tym wiesz?

— Jezu, Jessie, nie wkręcaj się w to. — Ivu szturchnęła mnie łokciem, choć sama przed chwilą wsłuchiwała się w słowa Brandy.

— Widziałam wszystko na zapisie z kamer, ale po kilku minutach szef wyczyścił nagrania i myślę, że poszło o jakieś interesy.

— Dlaczego nie wezwałaś policji? — spytałam, zerkając w kierunku nieznajomego mi chłopaka. Jego historia nie zaczynała się dla mnie dobrze, oczywiście według Brandy.

— Bo lubię swój święty spokój. Powiedziałam wam to tylko dlatego, że dobre z was dziewczyny, a teraz zamykam już buzię na kłódkę i wam radzę to samo. Trzymajcie się od nich z daleka, ślepe i głuche.

Skończyła gadkę, zabrała segregator i odeszła. Obleciał mnie w tym momencie dziwny niepokój, że Branda może mieć jednak rację. Także od dzisiaj oślepłam, ogłuchłam i oniemiałam.

Miałam dwadzieścia cztery i czteroletnią córkę i też bardzo lubiłam swój święty spokój.

— Eee, odbiło jej! Dawaj, sprzątamy bo nas ranek zastanie.

Przytaknęłam koleżance i zaczęłam sprzątanie opustoszałej części sali. W pozostałej nadal siedzieli ci kolesie. Było już po zamknięciu i dlatego powinni wyjść, więc dlaczego jeszcze tego nie zrobili?

***

— Ivy, skończyłam już. — Podeszłam do niej. — Nie ma ich?

– Kogo? – spytała, wyrzucając do kosza śmieci z szufelki.

– No, wiesz... O tych, których mówiła Branda.

— A co ty taka wystraszona? Wkręciła ci historyjkę i teraz świrujesz. Nie ma. Sprzątałam kible, a gdy wróciłam, było już pusto.

— Pracujesz tu dwa miesiące, widziałaś ich może tutaj już wcześniej?

– Nie przypominam sobie, ale może po prostu nie trafiałam ze zmianami w soboty.

– Aha... – Przygryzłam paznokieć. – A widziałaś może, gdzie teraz poszli?

— Jessica... – Pokręciła głową. – Daj już spokój. Przebrałaś się, to spadaj do domu i odpocznij.

Poczułam się głupio.

— Masz rację. – Uściskałam ją. – Widzimy się w sobotę.

— Pa, skarbie.

Odmachałam jej przed wyjściem i opuściłam lokal.

Zarzuciłam torebkę na ramię, wcześniej wyjmując z niej telefon. Włączyłam latarkę i ruszyłam poboczem w kierunku domu. Droga przez to pustkowie zawsze działała mi na nerwy, a po tym, co nagadała Branda, czułam, jak niepokój ściska mi żołądek. Przede mną rozciągały się jeszcze dobre dwa kilometry samotnego marszu, gdy zza pleców dobiegł dźwięk nadjeżdżającego samochodu. Początkowo pomyślałam, że to zwykły przejezdny, ale coś było nie tak. Auto zwalniało coraz bardziej, im bliżej mnie się znajdowało. Objęłam się mocniej w pasie, i przyspieszyłam kroku. Wokoło ani jednej, żywej duszy, a tylko teksański piach trzeszczący pod butami, gwiaździste niebo i moja kupa w majtkach ze strachu.

Słyszałam już tylko cichy warkot silnika, miękki szum opon samochodu, który toczył się powoli obok.

Nie spojrzałam w tamtą stronę. Mój każdy mięsień wyrywał się do ucieczki, ale starałam się zachować spokój, wyglądać najzupełniej normalnie, i nie dać po sobie poznać, że dramatycznie panikowałam. Ten kto kierował słuchał muzyki dosyć głośno, bo całkiem dobrze słyszałam stłumione dźwięki rockowego kawałka. Nagle ta muzyka stała się bardziej nachalna. Nie musiałam nawet zerkać, by wiedzieć, co się stało: kierowca opuścił szybę.

— Nie powinnaś wracać sama.

Słysząc te słowa, mimowolnie zwolniłam, bo był to głos, który rozpoznałam. Fala ulgi zalała mnie w jednej chwili, jak ciepły prąd w lodowatej wodzie. Wzięłam głęboki oddech i przestałam wbijać paznokcie w dłonie. Całe szczęście, ale aż się sobie dziwiłam, bo nawet się ucieszyłam, że to on, że to tylko ten upierdliwy...

— Dupek... — dokończyłam myśl na głos, ale zaraz po tym ugryzłam się porządnie w język. Świetnie! Właśnie się dowiedział, jak cudownym epitetem go obdarzyłam i zamorduje mnie, dla spełnienia fantazji Brandy, gdzieś w przydrożnych krzakach.

— Kayce.

— Co? — rzuciłam zdyszana, wcale się nie zatrzymując.

— Nie jestem dupek, tylko...

— Ooo, tak, jesteś! — zaśmiałam się.

— Kayce... Tak mam na imię, ale niech ci będzie, mogę być i dupek. Wsiadasz? Podwiozę cię.

Z fiutkiem się chyba na głowy zamienił, jeżeli myślał, że będę taką nawiniaczką. Choć nie powiem, było to kuszące, gdy czułam, że mam nogi jak z kamienia.

— Mieszkam niedaleko, więc się nie fatyguj — oznajmiłam.

— Sięgnęłaś po najczęstszą ściemę, słabo.

— Ach, tak? To ile razy próbujesz podwozić panienki, że tak często ją słyszysz?

— Zdarza się, że i kilka razy w tygodniu — oznajmił przez śmiech.

Wiedziałam, to już nawet nie seryjny morderca, ale zwykły...

— Dupek. — Ponownie dokończyłam myśl na głos, tym razem celowo. Niech wie i trzyma się ode mnie z daleka.

— Zadziorna jesteś. Zgrywam się.

— A ty uprzykrzający. Powiedziałam ci, że nie wsiądę, więc dlaczego nadal za mną jedziesz?

— Odprowadzam cię. Nigdy nie wiadomo, kto się napatoczy.

— Super! – Wystawiłam kciuk w jego stronę. – Coś jeszcze?

— Nie.

— To fajnie. — Uśmiechnęłam się sztucznie. — Możesz już odjechać. Poradzę sobie.

— Jak uważasz. Ale gdyby coś, to pamiętaj, że proponowałem ci podwózkę.

Czarna szyba zawędrowała w górę, a rockowa muzyka ucichła. Stanęłam jak wryta, gdy Kayce pognał przed siebie w nieznanym mi kierunku.

— Pff... Nawet nie zapytałeś jak mam na imię! – wykrzyczałam, ale już tylko do tumany kurzu, który pozostawił za sobą.

Niesamowite, jak jedno spotkanie może odmienić całe twoje życie.

I nie mówię tu tylko o sobie, ale o nim – mężczyźnie, który właśnie odjechał.

Och, tak, Kayce Evans... wszystko, co najgorsze, dopiero przed nami.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top