2. Autobus
Tak jak przypuszczałam, kwadrans później przestrzeń wokół pociągu wypełniona była błyskami kogutów. Zwielokrotnione przez biel śniegu, zdawały się tworzyć zupełnie niestosowną dyskotekę. Wkrótce do policji i karetki pogotowia ratunkowego dołączyła straż pożarna. Jak wyjaśnił nam uprzejmy pan strażak, który rozdawał ciepłe napoje, by tymczasowo rozgrzać pasażerów i dodać im otuchy, jego formacja miała przede wszystkim pomóc w ewakuacji pasażerów, gdy już pojawią się autokary. Pech chciał, że trafiło akurat w miejsce, gdzie tory znajdowały się znacznie poniżej poziomu drogi, a śnieg po kolana nie będzie ułatwiał sprawy. Kolejny pech, że wszystko stało się akurat w gorącym okresie przedświątecznym, kiedy pociągi są wyładowane pasażerami po brzegi.
Złapałam się na tej myśli i przeklęłam w duchu własną głupotę. Jaka byłam ograniczona, zapominając o tym, dlaczego stoimy i niemal mając pretensje do biednego samobójcy, że wybrał nie to miejsce i nie ten czas. Nie zasługiwał na to. Nikt na coś takiego nie zasługiwał.
Maksymilian okazał się wdzięcznym rozmówcą, głównie dlatego, że wcale mi nie przerywał. Właściwie, on się prawie w ogóle nie odzywał, za to ja w stresie zagadywałam ponure myśli, cały czas paplając bez sensu. Niektórzy zdenerwowanie muszą wybiegać lub wypocić na siłowni, inni wręcz przeciwnie, zajeść, natomiast ja musiałam je zagadać. W pewnej chwili bałam się nawet, że Bies (nomen omen) wyrzuci mnie za drzwi przedziału, ale on też wyglądał, jakby go to moje gadanie uspokoiło. Widziałam, jak zmarszczki na jego czole i wokół oczu wygładziły się nieco, a ból w oczach zelżał.
— Cholera, to moja matka — jęknęłam, usłyszawszy znów dzwoniący telefon. Tym razem jednak odebrałam. Nie chciało mi się wychodzić na zimny korytarz, więc wtuliłam się mocniej w kurtkę, nieco skurczyłam się na siedzeniu, jakbym rozmawiała z nią twarzą w twarz i wytłumaczyłam jej całą sytuację. A przynajmniej próbowałam, bo co chwilę musiała wtrącić kąśliwą uwagę czy drobną złośliwość w moim kierunku.
To nie do wiary, że pięciominutowa rozmowa przeczołgała mnie bardziej niż cały miniony dzień. Chyba nawet mój nieczuły towarzysz dostrzegł niepokój, bo spojrzał na mnie oczyma, które nie wydawały się już tak zimne, jak jeszcze chwilę temu. Z ulgą przyjęliśmy strażaków, którzy wreszcie dotarli do naszego przedziału. Maks okazał się na tyle uprzejmy, że pomógł mi z moją torbą.
Mimo to, przeprawa przez nasyp nie należała do najłatwiejszych. Nawet latem byłoby mi ciężko się tu wspiąć, bo podłoże miało spore nachylenie, a ja nie miałam już tej kondycji, co za nastoletnich lat. Teraz jednak, w grubej zimowej kurtce, w której bardziej przypominałam Sigmę i Pi niż sportowca, w głębokim śniegu, który złośliwie umykał pod kozaczkami na lekkim obcasie, wydawało się to wręcz misją niemożliwą.
Dotarłam na górę zdyszana, czerwona i lepka od potu. Po plecach spływała mi nieprzyjemna wilgoć, podczas gdy kończyny oraz policzki aż ścierpły mi od mrozu. Miałam wrażenie, że gdyby ktoś przywaliłby mi z pięści, mógłby sobie odłamać kawałek mojej twarzy na pamiątkę, tak jak odłamuje się fragmenty czekoladowego Mikołaja.
Ten dupek oczywiście czekał już na górze z moim bagażem i subtelnie uniesioną brwią. Wyglądał, jakby dopiero co machnął sobie krótki, wiosenny spacerek, a nie odbył morderczą wspinaczkę. Czy na nim cokolwiek robiło wrażenie?
Tak, wieść o końcu podróży — przypomniałam sobie. Jedynie wtedy wydawał mi się prawdziwym człowiekiem, a nie ruchomym posągiem. Zupełnie jakby na moment zdjął maskę.
— Można? — zapytał, gdy już umościłam się w ciepłym autokarze i zaczęłam się zastanawiać, czy pozostawienie kurtki nie było błędem. Teraz zrobiło mi się za gorąco, choć z drugiej strony, za kilkanaście minut dotrzemy do hostelu i nie chciało mi się znów z nią szarpać.
— Oczywiście. — Zgarnęłam swoje rzeczy pod nogi, by zrobić miejsce Maksowi. Byłam zdziwiona, że dosiadł się akurat do mnie, bo wcześniej nie wydawał się zbyt zadowolony, że siłą przypadku zostałam jego towarzyszką podróży. Może doszedł do wniosku, że lepsze zło znane niż nieznane.
— Nigdy tu nie byłem — wyznał i zaczęłam się zastanawiać, czy nie jest to czasem najdłuższa wypowiedź, którą mnie zaszczycił. — Można się tu gdzieś przespać?
— Jest tylko jeden hotel — odparłam z uśmiechem. — Mam tam wykupiony nocleg, więc wygląda na to, że pojedziemy razem. Nieco na odludziu, ale sam rozumiesz, to małe miasteczko.
Niedopowiedzenie roku. To nie małe miasteczko, tylko zapyziała, zasrana mieścina, w której mieszkało raptem pięć tysięcy ludzi, co oznaczało pięć tysięcy gąb do plotkowania i wyzłośliwiania się na temat tego, jak prowadzą się tutejsze kobiety. A zwłaszcza te, którym udało się wyrwać do większego miasta, jak mnie. Widocznie jednak zostało we mnie choć trochę lokalnego patriotyzmu, ponieważ nie powiedziałam tego wszystkiego Maksowi.
— Dalej musicie państwo iść pieszo — oznajmił w końcu kierowca, zatrzymując się przed wzniesieniem.
Wychyliłam się, by wyjrzeć przez przednią szybę. wyglądało na to, że z taką ilością śniegu nawet pług sobie nie poradził. Pocieszyłam się w duchu, że pewnie w ciągu kilku godzin władze sprowadzą pługi wirnikowe, jednak na razie zapowiadało się na kolejny świąteczny spacer. Westchnęłam, poirytowana. Świat wydawał się zupełnie mi nie sprzyjać. Nie dość, że zostałam sama, bez męża i dziecka, a na dodatek miałam spędzić święta ze swoją ukochaną rodzinką, to jeszcze okoliczności zmuszały mnie do brnięcia w śniegu i lodzie. Cholerny los!
Maks nie skomentował tego. Kiedy wszyscy zaczęli podnosić się ze swoich siedzeń i pchać w kierunku wyjścia, on wciąż siedział, niewzruszony. Dopiero kiedy tłum zaczął się przerzedzać, łaskawie zapiął kurtkę. Najpierw mnie to zirytowało, bo odruchowo chciałam ruszyć wraz z owczym pędem. Później jednak uznałam to za całkiem rozsądne. Żadnego przepychania, oddechu na karku i cudzych łokci gdzieś pod żebrami czy w okolicy żołądka. Punkt dla naszego brodacza.
Kiedy wreszcie przejście opustoszało, Maksymilian podniósł się niespiesznie i bez słowa chwycił także mój bagaż. Chyba powinnam się już przyzwyczaić, że ten facet robił wszystko bez słowa. Podziękowałam mu więc uśmiechem i ruszyłam za nim, ledwo nadążając za jego długimi krokami. Mógłby wziąć pod uwagę, że nie każdy ma nogi długości cholernego Burdż Chalifa.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że do recepcji utworzyła się już spora kolejka naszych współpasażerów. Było to niedopowiedzenie roku — wszędzie znajdowali się albo ludzie, albo ich bagaże. Morze walizek, kurtek, mokrych odcisków buta i oczywiście sprawców całego zamieszania tworzyło wręcz apokaliptyczne wrażenie, a nad tym wszystkim próbowało zapanować czterech jeźdźców apokalipsy w postaci młodziutkich pracowników w wyprasowanych uniformach.
— ... więc z tych państwa, którzy wcześniej dokonali rezerwacji, zapraszam do koleżanki, natomiast osoby poszukujące pokoju mogą się zgłosić do mnie i moich kolegów. Przepraszamy za niedogodności, ale nie byliśmy przygotowani na tę sytuację — dosłyszałam słowa najstarszego z jeźdźców. Odetchnęłam z wyraźną ulgą. Nie będę musiała stać w tym chaotycznym ogonku.
Kolejka do "koleżanki" okazała się znacznie krótsza. Przede mną były tylko dwie osoby, a wszystko przebiegło bardzo sprawnie. Po kilku minutach i ja zameldowałam się, po czym otrzymałam kartę do swojego pokoju.
Ktoś patrzący na moją sytuację z dystansu mógłby się pewnie zastanawiać, dlaczego wynajmuję pokój w hotelu, skoro ledwie kilka kilometrów stąd mam rodzinny dom. Chyba że obserwował mnie od pewnego czasu, wtedy na pewno by wiedział. Zgodziłam się spędzić święta z rodzicami, bo tak wypada, ale nie zamierzałam znosić swojej rodziny dłużej niż to konieczne. Wiedziałam, że moja mama będzie mi robić wymówki, bo rozwód to wstyd — jakby był moją winą — a prawdziwa kobieta nie ma problemu z urodzeniem zdrowego dziecka. Może to przez to, że nie chodzę do kościoła? Ojciec przesadzi z wódką i odpadnie z imprezy przed pasterką, a moja siostra, zamiast utulić swojego rocznego synka do snu i śpiewać mu kołysanki, wydrze się na niego, że ma wreszcie zamknąć jadaczkę i iść spać, bo mamusia chce się napić z dziadkiem. Chujowe okoliczności, zwłaszcza dla kogoś, kto nigdy nie zostanie rodzicem, choćby bardzo chciał. Mój psychiatra miał podobne zdanie, choć ujął to nieco innymi słowami.
Dłoń na ramieniu wyrwała mnie z zamyślenia. Spojrzałam na jej właściciela dość nieprzytomnie, by obdarzył mnie niemym pytaniem spod ściągniętych brwi. Zamrugałam kilka razy i doszłam do siebie na tyle, by uświadomić sobie, że Maks podaje mi bagaże, których zapomniałam od niego odebrać.
— Dzięki — mruknęłam, wciąż jeszcze częściowo w swoim świecie. — Jaki masz numer pokoju?
— Nie wystarczyło dla mnie miejsc — burknął ponuro. — Jest tu w ogóle dworzec? — Kiedy skinęłam potwierdzająco głową, zadał następne pytanie. — Orientujesz się, czy jest tam całodobowa poczekalnia? Nie musi być ogrzewana.
— Chyba nie zamierzasz spać na dworcu — wykrztusiłam, oszołomiona.
— A jaką mam alternatywę? — Patrzył chłodno, bez emocji, a mnie zrobiło się głupio.
No właśnie, jaką? Czy mogłam mu jakoś pomóc? Może moi rodzice by go przenocowali... Nie, tę myśl od razu odrzuciłam. Po pierwsze, wątpiłam, by moja matka zgodziła się przyjąć pod swój dach obcego mężczyznę, zwłaszcza z mojego polecenia. Po drugie nikt, nawet ktoś, kto robił tak mrukowate wrażenie, nie zasługiwał na towarzystwo mojej rodziny. Mogłam też odstąpić Maksymilianowi swój pokój, ale i to mi się nie uśmiechało, bo wtedy ja musiałabym zająć pokój u rodziców... Co ja to mówiłam o chujowych okolicznościach?
— Prześpisz się ze mną — palnęłam i natychmiast spłonęłam rumieńcem, zwłaszcza że nie było to pytanie.
Zakasłałam, by ukryć zmieszanie, a jego brwi znów powędrowały do góry. Wyglądało na to, że tak jak u osoby niewidomej czy głuchej wyostrzają się inne zmysły, tak u niego to właśnie ta część twarzy wyspecjalizowała się w przekazywaniu emocji, skoro reszta była przykryta brodą. Ale, prawdę mówiąc, i tak średnio jej to wychodziło.
— Miałam na myśli, no wiesz, jeden pokój. O ile nie przeszkadza ci spanie na podłodze — motałam się. — Nie chrapię, naprawdę, trochę bałaganię w łazience, ale to tylko jeden dzień, nie odczujesz tego.
— Brzmi jak sensowna propozycja. — Nie wiedziałam, czy to tylko złudzenie lub pobożne życzenie, czy jego wargi rzeczywiście powędrowały do góry w subtelnym uśmiechu. Zaraz jednak to ulotne wrażenie zniknęło i zastąpił je znany mi już chłód. — Ale pozwolisz mi zapłacić połowę za pokój.
— To nie fair, nawet nie będziesz miał łóżka — zaprotestowałam.
— W porządku. — Wzruszył ramionami. — W takim razie idę na dworzec.
— Dobra, dobra. Niech ci będzie, zapłacisz połowę stawki na dobę.
Zgłosiliśmy obsłudze hotelu, że Maks będzie nocował w moim pokoju. Pracownica, która mnie obsługiwała, wydawała się wykończona po tym, jak wraz z kolegami musiała tłumaczyć kilkunastu wkurwionym osobom, że nie ma już dla nich miejsca. Nawet na nas nie spojrzała, spisała tylko dane mężczyzny z jego dowodu i wydała mu drugi egzemplarz klucza. Wyjaśniła, że zazwyczaj nie pozwalają na takie manewry, ale w związku z nadzwyczajną sytuacją kierownik zezwolił na wszystko, co może ją załagodzić.
Tym właśnie sposobem wylądowałam w jednym lokum z Maksymilianem Biesem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top