Rozdział 6

Czas, spędzony w pałacu, mijał nieubłaganie. Będąc umówieni na audiencję u króla, musieli cierpliwie czekać, wiedząc, że rehabilitacja w tej chwili jest nieunikniona.

Natsu, choć wcześniej był niezwykle rozwydrzonym bachorem, bardzo niecierpliwym, teraz w spokoju trenował, próbując przyzwyczaić się do automatycznej ręki. Nie bolało go, ani nie odczuwał dyskomfortu, ale wiedział, że poważniejsze, nieprzemyślane ruchy mogą doprowadzić go do poważnego stanu. Dlatego za namową Musici regularnie zaczął ćwiczyć pod bystrym okiem jednego z załogantów — Kurtisa. Młodego, choć niezwykle doświadczonego człowieka, który przebył już niejedno niebo w poszukiwaniu przygód. Brązowowłosy, niezwykle przystojny, choć według Lucy za bardzo wychudzony. Ubrany w swój charakterystyczny miedziany kombinezon, który wieńczyły dwa ostrza, przyczepione do pleców. Surowy, nie znający słowa „nie", ale oddany przyjaciel, który był gotowy poświęcić się w imię dobra załogi. Był idealnym trenerem dla Natsu, który potrzebował twardej ręki.

Sama Lucy także nie mogła obejść się bez ćwiczeń. Jej oczy trudno dostosowywały się do nowego środowiska i bardzo boleśnie reagowały na światło słoneczne, lecz z czasem powoli zaczęła do wszystkiego się przyzwyczajać. Równocześnie poznawała kraj, w którym przyszło im teraz żyć.

Na początku chcieli wrócić do Fiore i Fairy Tail, lecz z czasem docierało do nich, że byłaby to najbardziej niebezpieczna decyzja w ich życiu. Najprawdopodobniej zostali już uznani za zmarłych i czuli, że lepiej będzie, jeśli na tym stanie poprzestaną.

Podczas pierwszych dni byli z lekka nieufni wobec ludzi, którzy ich uratowali i pomogli w tak kryzysowej sytuacji. Lecz z czasem i Lucy, i Natsu zaczęli dostrzegać dobre intencje wybawicieli, którzy mimo wszystko coś ukrywali.

Nie chcieli roztrząsać się jednak nad tym, co grało z duszy pałacowym arystokratom, gdyż najważniejsze było ich bezpieczeństwo.

Stawiając samodzielnie kroki, rozumieli, z jak ciężkim zadaniem przyszło im się zmierzyć.

Nogi odmawiały posłuszeństwa, nowe części ciała z trudem adaptowały się z otoczeniem, a dziwne wizje i sny nawiedzały dwoje magów, nie pozwalając im zapomnieć o wydarzeniach sprzed dwóch miesięcy.

Jednak byli razem. Mogli po raz kolejny ujrzeć promienie słoneczne, cieszyć się zapachem lata i smakiem pysznych potraw. Tak proste czynności często sprawiały im niebiańską przyjemność, dziwiąc tych, którzy na co dzień tak spokojnie do wszystkiego podchodzili.

Nikt nie pojmował, jak wiele przeżyła ta dwójka i wiele trudności jeszcze czeka na ich drodze.

Choć Natsu, jak to on, nie przejmował się tak wieloma rzeczami, radośnie pokrzykiwał na widok nowych przyjaciół i już znalazł kompana do kłótni, niczym nowego Graya, to dało się w nim dostrzec zmiany, które na gołe oko wydawały się zwykłymi objawami zmęczenia.

Lucy nie próbowała wnikać. Sama oddalała się od niego, dużo ciężej znosząc to, co przeżyła. Pamiętała czy nie ... to nie miało żadnego znaczenia. Serce krwawiło jej na samą myśl, co się wydarzyło taki szmat czasu temu.

Jednak najgorsze było to, iż w zasadzie nie potrafiła powiedzieć, jak długo już znajdują się od domu.

Od przyjaciela dopiero usłyszała, iż Wiedźma Wymiarów pozwoliła im zatrzymać się u siebie. Mogli być tam tylko kilka godzin bądź kilka miesięcy. Ta kobieta nie znała granic. Bezlitośnie wykorzystała ich tragedię, choć z drugiej strony uratowała ich. Powinna być wdzięczna, lecz z trudem przychodziło jej wspominanie czarnowłosej piękności, która wydawała się tak znajoma.

Prawdziwe zmiany dotarły dopiero siódmego dnia od momentu, w którym oboje się przebudzili. Choć sam Natsu po raz kolejny zdawał się nie zwracać na nic uwagi, to Lucy dostrzegła coś, co chłopak tak brutalnie pominął.

Nie miał szalika — przedmiotu, z którym nigdy się nie rozstawał.

Dlaczego, pytała, patrząc smętnie prosto na jego uśmiechniętą twarz.

Pragnęła mu o tym powiedzieć, lecz bała się. Może on sam podświadomie o nim zapomniał, a może wydarzyło się coś, co sprawiło, iż go nie miał. Najprościej wyjaśniała sobie, że po prostu został w Fairy Tail, lecz wtedy Natsu zauważyłby jego brak od razu.

Tego też dnia ona sama przestała być człowiekiem, którym była przez cały czas.

Palący ból w dłoni nie schodził godzinami. Syczała pod nosem, przeklinając głupie kłucie, które nie wykazywało żadnych, innych objawów, oprócz wspomnianego bólu.

Niepotrzebnie drapała charakterystycznie miejsce, na którym znajdował się jej znak, gorączkowo szukając przyczyny tak niecodziennego zjawiska.

Dopiero pod sam wieczór zrozumiała, z czym wiązała się dziwna choroba.

Różowy, magiczny tusz, który do tej pory zdobił jej skórę, powoli zaczął blednąć. Żadne próby odzyskania go nie pomagały, a szaleńcze prośby, by „to się nie stało" nie pomagały. Lucy traciła jedyną rzecz, która jeszcze trzymała ją z Fairy Tail.

Kiedy minęła godzina dwudziesta, na dłoni pozostał jedynie czysty kawałek skóry, bez najmniejszego śladu symbolu ukochanej gildii. Płacząc, wsunęła się pod kołdrę, pragnąc, by obok niej znalazł się Natsu i ją pocieszył, lecz ten z każdym dniem ją unikał z niewiadomych jej powodów. Choć próbował zachować pozory, iż nic nie uległo zmianie, to nie potrafił jej okłamać. Nie osobę, z którą być tak blisko przez ostatnie lata.

— Nie mam znaku, nie mam Natsu, nie mam rodziny... — szeptała. — Czy coś mi jeszcze pozostało?

Łkając, ściskała niczemu winną poduszkę, rozrywając ją na pół.

Coś się z nią działo. Nie pojmowała niczego, a żaden z nowo poznanych ludzi nie chciał jej niczego zdradzić. Mówili, żeby poczekała, a wszystko jej powiedzą, lecz ona miała dosyć niepewności i tego, co tu się dzieje. Zbyt wiele nieszczęść spadło na nią w tak krótkim okresie, by teraz swobodnie mogła powiedzieć „nic mi nie jest".

***

Natsu wiedział, co robi. Wiedział, jak postępuje. Wiedział, jak jest bezlitosny.

Czuł, że wszystko jest jego winą. Pragnął cofnąć czas i wszystko zmienić, lecz były to tylko złudne marzenia, którymi się otaczał.

Nie potrafił już patrzeć swobodnie Lucy w oczy, wiedząc, że te nie są jej. Oddała swoje, by go ratować, a on nawet teraz nie może zapanować nad emocjami i po prostu dać szansy na to, by było jak dawniej.

Kładąc się do łóżka, które w zasadzie mógł już uznać za swoje, bał się zamknąć po raz kolejny powieki. Sny nawiedzały go nocami, choć były one niepojęte i niezrozumiałe. Cały czas miał wrażenie, że zapomniał o jakimś ważnym elemencie, ale nic nie pozwalało mu pojąć, czym on jest.

Modląc się, by ta noc była spokojniejsza, wziął głęboki wdech, po czym wygodnie ułożył się na poduszce.

Nie minęło nawet kilka sekund, a już oddał się w ręce snu, delikatnie pochrapując.

Widzisz i masz widzieć

Znów ten głos brzmiał w jego uszach. Wydawało mu się, iż to sama Wiedźma Wymiarów do niego przemawia, choć to nie było możliwe. Poznał ją dopiero w jej kryjówce.

Musisz żałować, oddając mi powoli samego siebie

Nie rozumiał istoty tych słów. Pragnął pochwycić więcej, lecz nigdy nie był za mądry. Jednak miał wrażenie, że prawdziwy sens tego zdania, był na tyle istotny, iż powinien się nad nim kiedyś zastanowić.

Patrz, kogo nie potrafiłeś ochronić!!! Jesteś nikim, skoro robię to na twoich oczach, a ty nic nie robisz

Czego nie robił? Co się wtedy z nim działo, skoro ta osoba była na niego tak wściekła.

Wstał i rozejrzał się po własnym pokoju. Ogarnął do tyłu chmarę włosów, których uparcie nie chciał przyciąć. Musiał mieć nauczkę, a one były przypomnieniem, czego tak naprawdę nie uczynił.

Oddychał ciężko, lecz miarowo. Skóra pokryła się potem, a ręce drżały, jakby samo ciało pamiętało wydarzenia sprzed kilku miesięcy. Było to dość nietypowe, lecz cieszył się, że chociaż część jego samego pamiętała.

Z powrotem położył się na łóżko, ponownie prosząc, by już więcej nie zobaczyć tego koszmaru....

— Może po prostu powinienem zapomnieć?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top