Rozdział 2
— ZOSTAW JĄ! — wrzasnął przerażony Natsu, wijąc się na ziemi z bólu.
— Ale... Dlaczego? — spytał niewinnie generał. — Ja tylko wykonuję rozkazy. Przecież jesteście mordercami.
— Nic nie zrobiliśmy — jęczała blondynka, wciąż błagalnym wzrokiem patrząc na przyjaciela, który ledwo utrzymywał przytomność.
Energicznie próbowała szukać kluczy, lecz jak na przekleństwo, musiała je akurat zostawić w domu. Przecież mieli wyjść tylko na chwilę. Dlaczego ich nie wzięła?
Modląc się, by ktoś ich uratował, postanowiła, że zrobi wszystko, aby utrzymać Natsu przy życiu. Każda sekunda była bezcenna, więc musiała jakoś zagadać generała.
— Próbujecie nas wrobić. Prawda? — zaczęła niepewnie. — Potrzebny jest ktoś winny, a my akurat się wam napatoczyliśmy?
— Panienka troszkę za dużo myśli, ale i tak, i nie — rzekł Katumi.
Mężczyzna podszedł i chwycił obcięty kawałek kamizelki Dragneela, po czym zaczął nim wycierać zakrwawione ostrze.
— Co masz na myśli? — ciągnęła dalej.
— Ktoś nam zaproponował ugodę — odpowiedział, nie kryjąc się z niczym. — Masz rację. Potrzebowaliśmy winnych, ale na początku mieliśmy wziąć kogoś innego. Dopiero wczoraj przyszedł do nas pewien człowiek z propozycją, z którą nie mogliśmy się nie zgodzić.
— Dlaczego my?
— Nie wiem. — Wzruszył niewinnie ramionami. — My tylko robimy to, co do nas należy. A przynajmniej ja — dodał.
— A jaki ty masz powód?
Ostatkami sił Natsu próbował zachować przytomność, lecz były to tylko marne próby. Chciał walczyć, ochronić Lucy, lecz jego ciałem całkowicie zawładną ból i otępienie. Jego zmysły, niczym szalejące morze, buzowały w nim, zabierając ostatnie oddechy i władzę nad samym sobą.
— Chyba zaraz ten chłopak zdechnie — rzekł wesoło Katumi, ignorując wcześniejsze pytanie Lucy.
Generał podszedł do umierającego Dragneela i spojrzał na niego wzrokiem pełnym pogardy. Nauczony od małego, że należy walczyć do samego końca, gardził Pogromcą Smoków, który poddał się po tak małych ranach. Sam, niosąc jeszcze gorsze obrażenia na swoim ciele, bił się zaciekle do samego końca, walcząc o to, co było dla niego ważne. A Natsu? Leżał żałośnie na trawie, wykrwawiając się, a walczyła o niego jedynie słaba kobieta, która miała na tyle odwagi, by zaryzykować wszystko.
— Sądzę — Katumi przeniósł wzrok na Lucy — że z przyjemnością zajmę się tą blondynka po twojej śmierci. — Pochylił się nad chłopakiem i czule szepnął mu na ucho: — W łóżku będzie cudowna. Wręcz idealna żona.
Wnet Dragneel zerwał się, uderzając lewą ręką przeciwnika. Krew z rany na plecach trysnęła strumieniem, docierając do samej Heartfilii i zostawiając jej na bluzce szkarłatny ślad.
— Przestań!!! — wrzasnęła, rozumiejąc, że Natsu nie może w takim stanie walczyć.
Lecz on jej nie słuchał. Dzika bestia, która wkradła się do jego umysłu, dawała mu jedynie sygnały do bezsensowej walki. Budząc pierwotne zmysły, rzucał się szalenie na Katumi'ego, co rusz próbując zadać mu choć jeden cios. Na początku jego ogień płonął gorącym żarem, który palił wokół trawę, ale z każdym śmiechem generała, jego moc zaczęła słabną i słabnąć... aż szkarłatny płomień po prostu zgasł, pozostawiając po sobie jedynie kłębek unoszącego się dymu.
Katumi, wiedząc, że to ostatnie tchnienia Ognistego Pogromcy Smoków, cofnął się dwa kroki do tyłu, uniósł katanę na wysokość barków, chwytając ją za rączkę obiema dłońmi. Pchając ostrze, celował prosto w serce niewinnego człowieka, czerpiąc z tego niewyżytą satysfakcję.
Lucy, widząc całe zdarzenie, upadła na kolana, będąc świadomą, że już nic nie może zrobić. Płakała, jęcząc pod nosem. Nie chciała widzieć śmierci tak bliskiego jej człowieka, który uratował ją od samotności. Nie mogła tego widzieć.
Ja oddałabym wszystko, myślała, chowając twarz w dłoniach. Oddałabym wszystko, abyśmy mogli teraz przeżyć... Wszystko...
Cisza. Wiatr, krzyki Natsu, czy śmiech Katumi'ego... Nic. Wszystko zamilkło. Przerażona spojrzała na krwawą scenerię, która dosłownie przed chwilą rozgrywała się przed jej oczyma. Teraz dwójka wojowników stała, jak zamrożona, zostając w pozycji, podczas której pomyślała ostatnie życzenie.
Raptownie podniosła się i rozejrzała wokoło. Nie rozumiejąc, co tu się dzieje, zaczęła powoli podchodzić do Natsu i Katumi'ego, lecz same nogi skamieniały jej, nie pozwalając zrobić kolejnego kroku.
— Wystarczą oczy...
Usłyszała czyjś głos, zanim całkowicie zapanowała ciemność, która zewsząd ją ogarnęła. Słaba, bezbronna i niespełniona... Już tylko czekała. Czekała na śmierć.
***
Mężczyzna o czarnych, nastroszonych włosach, które trzymały się na trwałym żelu, przeszedł obok barierki, bezsensownie zbierając z niej kurz. Co rusz sprawdzał, czy trzy metalowe kolczyki są wciąż przy oku, jakby ktoś miał je ukraść. Był wyraźnie zestresowany i nawet nie próbował w żaden sposób tego ukrywać. Napinając dobrze wyrzeźbione mięśnie, równocześnie uśmiechał się szeroko do współtowarzyszy, którzy w tej chwili zajmowali się poważniejszymi sprawami niż oglądanie swojej jaśnie oświeconej osoby. Musica, bo tak było na imię kapitanowi tego statku, nie ruszał łaskawie szlachetną dupą, wprawiając w jeszcze większą złość załogantów. Choć nie tylko on w ten burzowy wieczór zajmował się zupełnie innymi sprawami niż powinien.
W kącie statku siedział przykulony mężczyzna o jasnych włosach i delikatnych rysach twarzy, szczupłej sylwetce i nienagannej posturze, która świadczyła o szlachetności pochodzenia jegomościa. Ubrany w czerwony kapelusz, rodem wzięty z „Trzech muszkieterów", zakończony charakterystycznym piórkiem, posyłał jedynie uśmiech pozostałym współtowarzyszom, który męczyli się wśród deszczu, moknąc niczym kury.
Trzymając z całych sił maszt, czy ustawiając odpowiedni kurs, próbowali wytrzymać wśród chmur, nie dając się siłom natury, które z całą pewnością starały im się przeszkodzić w dotarciu do celu.
— Ten cholerny Komui — odezwał się niespodziewanie Musica, rozglądając się za rozjaśnionym kawałkiem nieba. — Akurat w taką pogodę musiał nam dać takie zadanie!
Wypowiadając wiązankę przekleństw pod nosem ruszył przez cały pokład, by wejść do pomieszczenia, w którym znajdowały się kajuty poszczególnych osób. Patrząc niechętnie na wodę, która zdążyła się już dostać nawet do takiego miejsca, ruszył przed siebie, patrząc wprost na wejście do własnego pokoju. Wiedział że znajduje się w nim dokładna lokalizacja miejsca, w którym mają odebrać „przesyłkę". Nie marząc o żadnych problemach, związanych z ewentualnym atakiem wojsk Fiore, przeżegnał się i ruszył ku metalowym drzwiom poprawiając długi, szaro—granatowy płaszcz.
— Czeka nas jeszcze długa droga — rzekł pod nosem, słysząc, jak załoganci wołają go do siebie.
***
Powinien nie żyć, lecz tak nie było. Natsu, rozumiejąc, że oddycha, że jest w swoim ciele, że czuje zapach Lucy, raptownie podniósł się, po chwili przeklinając swoją niecierpliwość. Był obolały i wyraźnie zmęczony, pragnął ponownie położyć się na miękką, wygodną poduszkę i okryć się ciepłym kocem, lecz wiedział, że musi przedtem coś sprawdzić.
Niepewnie, chwytając ogromny łyk świeżego powietrza, spojrzał na swoje prawe ramię. To nie był sen, pomyślał, spoglądając na mały kikut, który był owinięty świeżym, białym bandażem. Mając ochotę się rozpłakać, zakrył drugą ręką twarz, nie wierząc w to, co widzi. Było to jak mara, jak sen. Nie rzeczywistość. Stracił rękę. Stracił jedyną rzecz, dzięki której mógł walczyć. Do jego świadomości dochodziło, że już nie jest w stanie chronić Lucy... Nawet siebie nie może chronić. Bezbronny, zostawiony na łaskę osoby, która uratowała mu życie.
W tym samym momencie do niego dotarło, że w zasadzie nie rozumie, gdzie się znajduje. Czarne prześcieradło, którym był okryty, pokrywało całe łoże, przytwierdzone metalowymi obręczami do podłogi. Rozglądając się wokół pomieszczenia, odkrył, że jedynym przedmiotem, które znajduje się wewnątrz jest właśnie wspomniane łóżko i nic więcej.
To nie nie czas na wylegiwanie się. Natychmiast podniósł się i, stawiając małe kroczki, zaczął iść w stronę wyjścia, zachowując równocześnie szczególną ostrożność. Czując, jak bardzo rana doskwiera mu na plecach, pilnował, by nie wykrwawić się, kiedy już był bezpieczny. Przynajmniej on tak sądził.
Gdy dotarł do mosiężnej klamki, zatrzymał się na moment. Zaśmiał się pod nosem, że już chciał sięgać do niej prawą ręką. Zrezygnowany otworzył drzwi i przeszedł przez próg, kierując się do kolejnego pomieszczenia.
— A więc pan Pogromca Smoków już łaskawie się obudził? — zapytała z nutką ironii kobieta, która siedziała na fotelu.
Jej piękne, czarne włosy otulały nawet najmniejszy skrawek ciała, sięgając aż po samą podłogę. Górne kosmyki były zawinięcie w przeróżne wzory, które jeszcze bardziej podkreślały majestatyczność, przypominając diadem bądź koronę. Siedziała dumnie, spoglądając niewinnie na Natsu tymi czarnymi jak smoła oczami. Jej twarz, niezwykle delikatna i łagodna, nosiła ślady ciężkich przeżyć, których doświadczyła ta kobieta. Choć nie było na jej śniadej cerze chodźmy jednego uszczerbku, blizny czy rany, dało się zrozumieć po tym poważnym wyrazie, że nie ma ona tylu lat, na ile wygląda. Wygląd wskazywał może na dwadzieścia wiosen, lecz jej postawa mówiła zupełnie co innego. Ponętne usta co rusz unosiły swe kąciki to do góry, to do dołu, czarując młodzieńca, który patrzył na nią zaskoczony.
Nagle podniosła się. Ubrana w czarną, długą suknię, która falowała wokół niej, zakrywając jej prawdziwą figurę. Koronkowe zdobienia przylegały jedynie do obu rąk kończąc się rękawiczkami, które dotykały obramowań fotela. Niczym młoda bogini szła ku Natsu, czarując go każdym swych krokiem. Każdy rąbek sukni, każdy dodatkowy materiał unosił się, niczym na wietrze, ukazując majestatyczność postaci, która jako jedyna znajdowała się w pomieszczeniu.
— Kim jesteś? — zapytał, przełykając ślinę.
— Aghala Landi. Es Gertis Ghalalum Pernic Telera. Useran Behdan Esic. — rzekła w zupełnie nieznanym Natsu języku. — Co znaczy: Jestem Bogiem. Podróżą przez nieznane światy. Przekleństwem tych, którzy idą przez wymiary.
— Nie rozumiem...
— Możesz mnie nazywać jak wszyscy. — Ponownie usiadła na fotel, wygodnie się na nim rozkładając. — Wiedźma Wymiarów.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top