Odcinek 19

Puff!— Broń wystrzeliła. Wszyscy wokół zaczęli krzyczeć jeszcze głośniej niż przedtem. Brakowało jeszcze komentarza w stylu ,,Niemcy strzelają!". Mało kto chyba doceniał, że gdyby nie ja to prawdopodobnie część z nich leżałaby już tutaj martwa.
— Mój synek! — zaczęła szlochać Gertruda, patrząc na ciało Juliena leżące na stole.
— A co ja mam powiedzieć o moim? — spytała matka arystokraty.
— Twój prędzej czy później i tak by umarł. — wyrzuciła jej po chamsku.
Dyskusje tą przerwał wujaszek Mathias. Nie wiem, kiedy podniósł się on z ziemi, ale gdy go ponownie ujrzałem, wbijał on swoje zęby w kark Gertrudy niczym jakiś wampir.
— Co pan robi?! — krzyknęła przerażona arystokratka, lecąc wraz ze swoim krzesłem do tyłu.
...
,,Truposze?". Nie wiem w sumie jak ich nazwać. Niby już nie żyli, ale coś jednak trzymało ich przy życiu...jakby głód... głód, który kazał im iść do przodu i jeść; nie zwracając uwagi na to, że krzywdzą. Po kilku minutach zaczęli panoszyć się już wszędzie.
Pijany jak bela proboszcz, przed chwilą co się ocknął. Leżał na jednym z łóżek państwa Dettrick. Nad jego stanem zdrowia czuwał kleryk Eryk, który siedział obok niego na krześle i odmawiał jakieś modlitwy. W pewnym momencie usłyszeli jakieś powarkiwania i jęczenia od strony drzwi. Ewidentnie ktoś zbliżał się w ich stronę.
— Ojcze, ty to naprawdę masz spust. — Popatrzył na niego z podziwem; nie zwracając uwagi na hałasy.
— Oj tam. — Złapał się za obolałą głowę. — Gdybyś chciał, to też mógłbyś mieć podobną wprawę.
— No tak, ale... — Zaczął się głośno zastanawiać. — Nie wiem, czy nie byłoby mi trochę wstyd tak się napruć przy innych.
— Przy kimś trzeba... Ja tam na przykład lubię pić. — rzucił proboszcz. — A teraz synu wracaj do stołu i pokaż, że masz jaja.
— Ale ty nie jesteś moim ojcem. — roześmiał się młody ksiądz.
— A ty moim. — zabełkotał pod nosem. — To jednak nie przeszkadza przy piciu.
Eryk postanowił skorzystać z porad swojego przełożonego. Już chciał opuścić mieszkania rodziców panny młodej, gdy nagle zobaczył dziurę w drzwiach i mężczyznę, który przedtem pomógł im tu przyprowadzić proboszcza. Ślinił się i machał rękami. Próbował przejść przez tę drzwi. Nie zdołał, bo wyleciały one z zawiasów; a w nich stanęła trójka podobnie zachowujących się ,,istot?". Zaczęli powoli zbliżać się w stronę przerażonego kleryka. W końcu go okrążyli.
Puszczajcie! — krzyczał, gdy zaczęli wbijać w niego swoje zęby i wyrywać kawałek po kawałku z jego ciała, aż na ich twarze pryskała im krew.
— Co tam się dzieje? — spytał wciąż mało trzeźwy proboszcz. — Organizujecie se jakąś orgię i nie zapraszacie nikogo z dużym ptakiem?— Spytał; słysząc krzyki i jęki. Już chciał ruszyć w stronę drzwi, gdy nagle podwinęła mu się noga i zleciał z łóżka. Wtedy też zobaczył jak jego ,,syn" był rozszarpywany przez tych ,,ludzi"
— Jezu! — Krzyknął przerażony i chyba w try miga wytrzeźwiał. — Kani-bale! — Zaczął jazgotać. — Na litość boską, ja myślałem, że takie rzeczy to tylko na froncie! — krzyczał coraz bardziej piskliwym głosem.
Nagle jeden z truposzów. Ten, co próbował wejść przez dziurę w drzwiach; ruszył w jego stronę.
Ksiądz próbował uciekać. Odsuwał się jak najdalej. W pewnym momencie natrafił, jednak na przeszkodzę; na ścianę.
Chciał wstać i wyskoczyć przez okno. Było jednak za małe. Przerażony zaczął klepać zdrowaśki i błagać o przebaczenie. Żałował też tego, że nie stracił tych dodatkowych kilogramów, kiedy mógł. Gdyby nie waga to może udałoby mu się uciec. Jego rozmyślenia przerwało jednak ugryzienie. Z jego szyi zaczęła pryskać krew, a on upadł na ziemię. To był dzień, kiedy trochę stracił na wadze.
...
Strzał za strzałem. Trupy padały na glebę, a w moim lugarze powoli kończyła się amunicja.
W drewnianej latrynie od jakiegoś czasu siedział Gaston. Jego problem nie był już jednak bolący żołądek czy cisnący pęcherz. Przez z jeden z kwadracików w drzwiach; zobaczył jak truposze, pchają mu się na kibel.
— Boże... — Jęczał przerażony. — Już nawet człowieka w kiblu dorwą te skurwysyny! — darł japę; słysząc warczenie i dobijanie się do drzwi. — Ja tu sram!
Cudem; między trupami ujrzał jednak jak dzielnie staję w obronie jego córki.
— Uciekajcie stąd! — krzyknął w naszą stronę; obawiając się, że dłużej nie damy rady i prędzej czy później również i my zasilimy armię nieumarłych.
— Ratujmy tatkę! — rzuciła Rebbeca ze łzami w oczach, gdy odciągałem ją od całego tego zgiełku.
— To jest niemożliwe. — odparłem.
— Błagam was! — Z żalem w głosie wydusił z siebie Gaston. — Spierdalajcie stąd, jeżeli wam życie miłe!


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top