Odcinek 37



Po ugotowaniu obiadu; wszyscy zasiedli do wieczerzy, z wyjątkiem modlącej. Klęczała przy kuchence gazowej z różańcem w dłoni i cały czas mówiła coś do tego swojego Boga. Przepraszała go za coś, Błagała. Trzęsła się mówiąc niektóre słowa.
— Pani Konstanta nie je? — spytałem w chwili, gdy do mojego nosa zaczął dochodzić zapach mięsa (nad którym tyle trudziła się Hanka) w sosie grzybowym i ziemniaki, które wieńczyły danie na moim talerzu.
— Ona tak... Jak zgłodnieje; da znać. — wtrąciła się Jadzia, która już dawno dostała swoją porcję.— Zastanawia mnie tylko. — Zabrała się za krojenie mięsa. — Po cholerę trzymamy jeszcze te jej konie, zamiast na przykład zabić czy sprzedać.
— Sprzedać? — roześmiała się Mańka.— Komu ty chcesz je niby teraz sprzedać? — Sama zabrała się za kosztowanie mięsa.
— No to dobra. — machnęła ręką. — Może nie sprzedać. Zabić.
— Po co?— Popatrzyła Jadzi w oczy. — Ona przecież tam chodzi czasami. — odparła Mańka.
— Czasem? — Popatrzyła na wszystkich przy stole. — Z tą kobietą już nie ma kontaktu! Zachowuje się jak jedna z nich.
— Przeżyła coś ciężkiego.
— Niepotrzebnie zaczynałam temat. — Spochmurniała. — Co do mięsa. — wzięła kawałek do ust i przeżuła. — Jedno muszę przyznać; bardzo dobry okaz się nam trafił, a ty Haniu jeszcze znakomicie przyprawiłaś. — pochwaliła kucharkę.
— Zaraz sama sprawdzę Jadziu. — Dosiadła się do nas. — Rzeczywiście nawet mi dzisiaj wyszło. — uśmiechnęła się; delektując się mięsem.
— A pan jak smakuje? — zapytała w pewnym momencie; siedząca naprzeciwko mnie Jadzia.
— Bardzo smaczne. — odparłem po pierwszym kawałku. Drugi był natomiast już nieco mniej zadowalający. Zakrztusiłem się. Poczułem, że coś mnie łaskocze po gardle. Na swój talerz wyplułem włosa. — Bardzo przepraszam.
— Nic się nie stało panie Kapitanie. — uśmiechnął się w moją stronę Hanka. — Każdemu może się zdarzyć.
Jak do ziemniaków czy grzybów nie mogłem mieć pretensji; tak do mięsa powoli zaczynałem. Odkrawając kolejny kawałek, wpadłem na porządnie owłosiony fragment. Nie chce być chamski; ale wzięło mnie na wymioty.
— Nic się nie stało, proszę pana. — Odparła Maryśka. — Każdemu coś może zajść. Zakaszlałem. Odwróciłem głowę. Z grzeczności jednak powstrzymałem się od kontynuowania aktu. Odsunąłem mięso na talerzu i zjadłem jedynie resztę.
— Mówił pan, Panie Kapitanie. — zwróciła się w moją stronę Hanak. — Że bardzo panu smakuje moje mięso; czemu pan więc zostawił taki duży kawałek?
— Najadłem się już.
— Pan wie, że to nie ładnie tak zostawiać mięso na talerzu? — oburzyła się.
Pięknie. Chciałem powiedzieć coś w stylu ,,no ale mamo...", ale kurwa jego mać, to była totalnie obca kobieta, która zmuszała mnie do jedzenia.
...
Wstałem w środku nocy. Wszyscy już dawno spali. W trakcie posiłku nikt nie chciał poruszyć tematu stanu zdrowia mojego przyjaciela. Nikt. Postanowiłem więc dowiedzieć się tego sam. Na zewnątrz było już ciemno. Wiał jedynie wiatr; który poruszał gałęziami drzew. Cicho ruszyłem w stronę schodów. W głębi duszy modliłem się tylko o to, by nie zaskrzypiały. W końcu znalazłem się na samym dole. Znalazłem jakiś włącznik.
Na metalowym łóżku; na środku sali ktoś leżał. Był przykryty białym prześcieradłem; przekrwionym z jednej strony. Podszedłem tam. Uniosłem je i ujrzałem twarz mojego towarzysza. Ujrzałem, że brakuje mu jednej kończyny. Byłem przerażony; starałem się jednak nie krzyczeć.
— Ocknij się! — zrzuciłem z niego narzutę. — Hrabia do jasnej cholery ocknij się!
W pewnym momencie już nie wytrzymałem. Zamachnąłem się i siarczyście uderzyłem go w policzek. Nic to nie dało. Nie pojawił się tam nawet czerwony ślad. Odszedł. Teraz zostało mi już tylko samemu spierdalać stąd jak najszybciej.
Ku mojemu przerażeniu usłyszałem jednak jakieś kroki. Ktoś schodził po schodach. Szybko schowałem się za szafką z instrumentami operacyjnymi.
— Jest tu ktoś? — usłyszałem czyjeś ziewnięcie. Po chwili domyśliłem się, że to Jadźka.— Mańka znowu mi się szlajasz po piwnicy i podpierdalasz surowe mięcho?
Starałem się zachowywać jak najciszej; kątem oka zauważyłem, że jest uzbrojona. W dłoniach trzymała dwururkę. Było nieciekawie.
— Mańka odezwij się, bo strzelam! — Nikt jednak nic nie powiedział. Podeszła do Hrabiego. — Oj ty mój słodziutki. — Klepnęła go po przyrodzeniu. — Gdyby tobie jeszcze stawał; to z wielką przyjemnością bym go posmakowała. — Popatrzyła na jego klejnoty rodowe. — Szkoda tylko, żeś ty taki kruchutki i nie potrafiłeś przeżyć bez jednej nogi.
Wymacałem mojego Lugera przy pasie. Odbezpieczyłem i wycelowałem w jej stronę. Prosto w głowę ,,Wiedźmy". Nie potrafiłem jej inaczej nazwać. Nie zastanawiałem się zbyt długo. Pociągnąłem za spust. Kula przeleciała tuż obok jej głowy. Odwróciła się w moją stronę i wystrzeliła z dwururki. Szafka aż odjechała. Cudem odskoczyłem. Przeładowałem broń i wystrzeliłem ponownie. Tym razem trafiłem ją w brzuch. Poleciała centralnie na metalowe łóżku, cudem nie zrzucając z niego mojego towarzysza.
—Panie Kapitanie. — Popatrzyła na mnie. — Czyż nie byłyśmy dla pana miłe?
— Zabiłyście mojego przyjaciela!
— I tak już umierał. Ktoś musi zginąć, żeby inni mogli przeżyć. Z tego, co jednak pamiętam, bardzo smakowało panu jego mięso. Jego delikatne mięso.
— Nie! — Przyłożyłem jej Lugera między oczy. Nie walczyła ze mną. Dostała kulkę między oczy.
Jak teściu się o tym wszystkim dowie... Ja pierdolę... Zjadłem własnego szwagra.
Nie chciałem nad tym wszystkim już dłużej myśleć. Chciałem stąd zniknąć. Ruszyłem w stronę schodów. Już chciałem zacząć się wspinać na górę, gdy nagle...
— Zabije! — W moją stronę skoczyła Hanka z siekierą. Tylko szybki odskok pozwolił uratować mi własną dupę.
Kobieta runęła po schodach. Zawaliła głową o stół, na którym leżał mój towarzysz; całkowicie rozcinając sobie swój czerep.
Udało mi się jakoś wdrapać po schodach na samą górę. Tam spotkałem modlącą się Konstantę. Wydawało się, że nie stwarza żadnego zagrożenia. Kątem oka ujrzałem drzwi. Drzwi prowadzące do wolności. Nagle jednak na plecach poczułem coś twardego. Powoli odwróciłem głowę. Za mną stała Mańka wbijając swoją laskę w moje plecy.
— To jakiś kabaret? — spytałem. — Co wy tu odwalacie kobity?!
— Polujemy. — odparła. — A teraz na kolana! — wydała mi rozkaz.
— Bo co? Pobijesz mnie laską? — starałem się nie roześmiać.
— Ty jesteś taki tępy czy tylko udajesz? — Odsunęła na chwilę laskę od moich pleców. Wycelowała nią w stronę drzwi. Po chwili wydobył się huk, a chwilę później zauważyłem dym unoszący się z laski.
— To ty strzeliłaś do Hrabiego? — zacząłem dedukować.
— Brawo panie Kapitanie, szkoda, tylko że rozwiązanie tej zagadki nie przyniesie panu nic więcej prócz głębokiego grobu.
— Czy ja wiem? — Odwróciłem się i zasadziłem kobiecie cios prosto z pięści; w czasie kiedy ona musiała przeładować swoją ,,laskę". Stanęła jak wyryta po uderzeniu, a z nosa w kształcie gruszki powoli zaczęła, cieknąć krew. Wyciągnąłem w jej stronę swojego Lugera i przyłożyłem jej do głowy. — Pierdol się babciu. — Pociągnąłem za spust. Wiedźma poleciała na plecy, a ja zostałem sam. Konstanta gdzieś zniknęła.
Wcześniej przy posiłku słyszałem o stajni znajdującej się na obszarze gospodarstwa. Zacząłem jej szukać. Po chwili stanąłem przed jej drzwiami. Otworzyłem ja na oścież. W środku znalazłem dwa konie. Białego i Czarnego. Jednego mógłby wziąć Hrabia, gdyby żył. Usiadłem na tego czarnego jak noc i ruszyłem przed siebie. Wyjeżdżając ze stajni ,usłyszałem jedynie rozpaczliwy płacz i krzyk. ,,Mój konik! To był mój konik!"
Będąc w drodze miałem już tylko jeden cel. Chciałem wrócić do domu. Uściskać żonę, córkę.
Nie chciałem mieć już nic wspólnego z wojskiem. Z wojną. Przez to wszystko giną tylko ludzie.
Dlaczego nie potrafimy żyć w pokoju? Dlaczego jedna strona nie potrafi porozumieć się z drugą?
Co w tym jest takiego trudnego?


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top