4 października 1287
Jej ciało leżało nieruchomo przede mną. Patrzyłem, jak krew spływa po ostrzu mojego ukochanego sztyletu, który po raz kolejny zasmakował ludzkiej posoki.
Kolejna kropla czerwonego pragnienia skapnęła na podłogę pokrytą czerwoną mazią.
Patrzyłem, jak szkarłatna kałuża, tworzy ścieżkę w stronę okna, jakby miała nadzieję na ucieczkę. Uśmiechnąłem się pod nosem i podniosłem się z podłogi, wyciągając zza płaszcza czerwoną, od krwi, chusteczkę, którą podarowała mi ukochana.
Jej krew jako pierwsza poplamiła biały materiał. Ciężko patrzeć na zdradzę ukochaniej osoby.
Rzuciłem ostatni raz okiem na zakrwawioną chustę, zanim schowałem ją do kieszeni i wyskoczyłem przez okno.
"Nic nie jest trudniejsze, a zarazem przyjemniejsze od zabójstwa" pomyślałem.
Zabójstwo jest zdefiniowane przez jego świadków, przez tych, którzy je jedynie widzieli. A zabójcy? Ci, którzy zasmakowali tej pięknej zbrodni nie mają nic do gadania. Są zamykani, torturowani tysiącami pytań, wieszani na stryczku, a ich ciała lądują w rowie za miastem.
Mordują żeby się zemścić. Ależ czy nie lepsze jest zabójstwo bez powodu? Zemsta nie jest tak słodka jak zabójstwo bez przymusu.
Kiedy przecinam skórę ofiary czuję, że żyję.
Nie muszę się powstrzymywać przed zadaniem ciosu.
Krew spływająca po polikach ofiar.
Ich krzyki.
Błaganie o życie.
Muzyka dla moich uszy, tak niewiele potrzeba do szczęścia.
"Przerażam cię?"
Patrzę w oczy kolejnej ofiary, której łzy cisną się do oczu. Kolejna porwana kobieta, przypominająca mi tą, której oddałem swe serce, a w zamian wziąłem jej.
"Wiesz, co oznacza żyć?"
Pytam, lecz nie liczę na odpowiedź, wiem, ze mi jej nie udzieli.
"Czujesz ból?"
Kolejne pytanie wypływa z moich ust, gdy dotykam ostrzem delikatnej skóry dziewczyny. Jej mięśnie napinają się, a z gradła wyrywa się cichy, przytłumiony przez zaciśnięte gardło szloch.
"Żałujesz?"
Pytam ostatni raz i już mam zadać ostateczny cios, kiedy powstrzymuje mnie głos brunetki.
"Nie."
Nachylam się przed jej twarzą i wsuwam sztylet za pas.
"Nie żałuję. Nie mam czego żałować."
Otwiera oczy, a ja dostrzegam w nich nutę zaskoczenia, ale dominuje w nich odwaga, zastępująca wcześniejszy strach.
Osoba siedząca przede mną, okazuje się być odważniejsza niż myślałem.
"Dlaczego?"
Otwieram szeroko oczy, mimo wszelkich starań o ukrycie tego dziwnego uczucia.
Otwieram usta aby zadać jej pytanie, ale ona mnie wyprzedza.
"Dlaczego zabijasz?"
Moje usta nie są w stanie nic wymówić. Jestem zszokowany i nie ukrywam tego, a jej twarz przestaje wyrażać jakiekolwiek emocje.
Nikt odkąd pozbawiałem ludzi życia, nie patrzył mi w oczy i nie zadawał pytań.
Oni po prostu błagali o życie.
Nie pytali.
"Boisz się?"
Pytania stały się częścią mnie.
"Boję się..."
Unoszę brew do góry. Skoro się boi, dlaczego pyta? Da się pokonać strach?
"Boję się życia."
Patrzę w jej przygasłe spojrzenie i zastanawiam się, co ją spotkało, skoro zwierza się zabójcy.
"Jesteśmy tylko ludźmi.
Kiedy się zranimy, krwawimy."
Patrzy na swoje dłonie, którymi porusza w ciasnych więzach.
"Mogę być Twoim wybawieniem."
Mówię ze smutkiem w głosie.
Czy jest mi jej żal?
Kiedy kiwa głową, zdaję sobie sprawę, że jednak jest mi jej żal.
Spoglądam na jej spokojną twarz, która zbliża się do mojej.
Czuję jej ciepły oddech na swoich ustach.
Nie odsuwam się, lecz wplatam zakrwawione palce w jej pozlepiane krwią brązowe włosy i łączę nasze usta w delikatnym pocałunku.
Podnoszę drugą rękę i już po chwili słyszę, jak dziewczynie więźnie oddech w gardle, ale ostatnie słowo wydobywa się z jej miękkich ust.
"Dziękuję."
Patrzę jak jej klatka piersiowa przestaje się unosić, a głowa opada i utyka w bezruchu.
"Dobranoc."
Szepczę i wyjmuję sztylet z jej piersi, chowając go za pas.
Odchodzę parę kroków od ciała dziewczyny i znikam za drzwiami, spoglądając ostatni raz na jej twarz.
10 października 1287
Odkąd zabiłem tamtą dziewczynę, nie byłem w stanie zamordować nikogo innego.
Nadal nie jestem w stanie pojąć jej odwagi, jaką dysponowała.
Nawet ja, zabijając, nie zdobyłbym się na taki czyn.
Wchodzę na dach jednego z budynków i siadam na krawędzi.
Patrzę wysoko w rozgwieżdżone niebo i zastanawiam się, czy dobrze zrobiłem.
Oczywiście, że dobrze.
Jesteś zabójcą.
Nie znasz litości.
Jesteś równy innym zabójcom,
w każdym calu.
Spoglądam w miejsce gdzie mam swój sztylet.
Wyciągam go i zaczynam obracać go w dłoniach.
Patrzę na jego błyszczącą, czystą klingę i zaschniętą krew na jelcu.
Syczę z bólu, kiedy przez nieuwagę zacinam się.
Kropla czerwieni skapuje na moje spodnie.
Mam w głowie słowa dziewczyny.
"Kiedy się zranimy, krwawimy."
Sztylet znów mnie hipnotyzuje i zaczynam myśleś o śmierci.
Swojej śmierci.
Nie mam już nikogo.
Jeśli zginę, moje ciało wrzucą do rowu za miastem.
Zostanę uznany jako nieznajomy.
Nie mam innego wyjścia.
Od tego życia nie da się oderwać. Nikt nie pokocha zabójcy, nieznajomego.
Zdobywam się na jeden szybki ruch i już po chwili z rany zaczyna wypływać krew, przez ostrze, które tkwi w mojej klatce piersiowej aż po jelec, który również wbija mi się w skórę i tworzy kolejne dwie rany.
Nie słyszę swojego oddechu.
Nie czuję bólu.
Nie widzę niczego.
Pustka ogarnęła mnie całego.
Przestaję istnieć,
Ale to nie koniec.
|•••••••••|
Uf, skończyłam przepisywanie.
Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jaką trudnośc sprawia mi sklecenie ostatnio normalnego zdania.
Jak się podoba one-shot?
Nie wiem czy umiem pisać takie sceny😥
See ya!
Cooki😘☕🍪
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top