13.10.

- Koniki? - spytałam. - Naprawdę?

Julian zapewne usiłował spojrzeć na mnie z irytacją, ale nie wyglądał na zirytowanego, siedząc na białym skrzydlatym rumaku i pożerając ze smakiem metalową puszkę.

- To nie są koniki, tylko pegazy. Błagam, dziewczyno, trochę szacunku.

Wywróciłam oczami i spojrzałam na drugiego wierzchowca, na którego grzbiecie mój nowy kopytny kumpel polecił mi odbyć podróż do obozu. Był mniejszy od swojego śnieżnobiałego kolegi, ale miał większe skrzydła, kasztanową maść i o odcień ciemniejszą grzywę. Można było pomyśleć, że ma ADHD zupełnie jak ja. Co chwilę machał skrzydłami, podskakiwał i rżał głośno. Wówczas nie przyznałbym się do tego przed Julianem, ale ta ruchliwość konia sprawiła, że bardziej mu ufałam. Czułabym się dziwnie, siedząc na grzbiecie takiego spokojnego i dostojnego konia.

Przyglądałam się pegazowi krytycznie, aż wreszcie satyr odchrząknął.

- Hej, Diana. Powinniśmy się pospieszyć. Dasz radę sama wsiąść?

Możecie nazwać mnie zbyt pewną siebie, ale wątpiłam, że sobie nie poradzę. Przed chwilą uczepiłam się mitologicznego bykołaka i skakałam z nim po budynkach, rzucając czekoladą, przez co przejażdżka na latającym koniu nie wydawała się niczym niezwykłym.

A jednak trochę się wahałam. Nie przed samym wejściem na grzbiet, ale przed wyjazdem do obozu. To znaczy, fakt, czekałam na ten dzień od dawna. Z tym, że... No, chciałam dokończyć parę spraw. Pożegnać się z mamą. Cholera, ile bym dała, żeby raz na zawsze dokończyć spór z Williamsem!

Ale nie mogłam. Nie było czasu.

Wzięłam głęboki oddech.

- Dobra - mruknęłam. - Czas pożegnać beznadziejnych śmiertelników.

Wsiadłam na kasztanowego pegaza i złapałam go za lejce. Koń zarżał i stanął na tylnych kopytach.

Roześmiałam się.

- Hej, spokojnie - powiedziałam.

- Polubił cię - stwierdził Julian. - Dasz radę polecieć?

Wzruszyłam ramionami.

- Zaraz sprawdzimy. Hej, yyy... Kasztanku - nie bardzo wiedziałam, jak zwracać się do mojego pegaza - kierunek Obóz Herosów, okej?

Skrzydlaty wierzchowiec zarżał. Zerknęłam na kozłonoga.

- Co powiedział? - spytałam.

- Teraz? Nic. To było "ihaaa" znaczące "ihaaa". Wcześniej powiedział "ihaaa" oznaczające, że cię lubi.

- Muszę się zapisać na kurs z końskiego. No, dalej!

Pogłaskałam rumaka po grzywie, a on wzniósł się w powietrze i pognał do przodu. Krzyknęłam, ale kiedy chwilę później poczułam, jak wiatr rozwiewa mi włosy, zdałam sobie sprawę, że to nawet przyjemne.

Nie mogłam powstrzymać cisnącego się na moje usta uśmiechu. Ścisnęłam grzywę pegaza mocniej. Po chwili zauważyłam lecącego obok mnie Juliana.

- Lecimy - oznajmił, rozpromieniony. - To nie aż tak daleko!

Nasze skrzydlate konie najwyraźniej znały drogę, bo pomknęły przez niebo.

Przez długi czas ja i Julian nie odzywaliśmy się do siebie.  Usiłowałam uporządkować w głowie wszystko, co się wydarzyło. Zakupy, Minotaur, satyr z pegazami. Czułam mocny przypływ adrenaliny.

W końcu zdecydowałam się odezwać:

- Nieźle ci poszło.

Poruszył się niespokojnie i omal nie spadł z grzbietu.

- Co?

- Wy, satyrowie, przyprowadzacie herosów do obozu - odparłam. - I musicie być waleczni. Bez twojej magii nie dałabym sobie rady, więc chyba ta rada, o której mówiła mi mama, należycie cię wynagrodzi.

Julian wybuchnął nerwowym śmiechem.

- Ale... Yyy... - nagle w jego oczach pojawiła się panika. - Błagam, nie mów tego!

Zmarszczyłam brew i podleciałam bliżej niego. To, jak zrobił się nerwowy, było dość niepokojące.

- Słucham?

Satyr otrząsnął się. Strzepnął coś z futra okrywającego nogi.

- Przepraszam. Diano, myślę, że mogę ci zaufać. Nie opowiadaj Radzie Starszych Kopytnych o mojej magi. Ani nikomu innemu. Będę bardzo wdzięczny.

- Ale dlaczego? O co chodzi?

Julian zerknął w dół. Teraz wydawał się jakiś ponury.

- Zatrzymajmy się tutaj.

Zanim zdołałam o cokolwiek spytać, skierował swojego pegaza w dół. Byłam zaskoczona, ale zrobiłam to samo. Zatrzymaliśmy się na skraju lasu. W oddali widać już było wzgórze z dużą sosną - drzewem Thalii Grace.

Satyr zsunął się z grzbietu rumaka i przetarł nos ręką.

- Idziemy na piechotę. Damy już radę, prawda?

Ruszył pospiesznym krokiem, prowadząc konia. Zeskoczyłam na ziemię. Obawiałam się, że mój kasztanowy pegaz nie da się tak łatwo poprowadzić, ale on posłusznie szedł obok mnie.

Dogoniłam Juliana.

- Hej! - zawołałam. - Żądam odpowiedzi na pytanie!

Odwrócił się. W oczach miał zmieszanie.

- Jasne. Słyszałaś kiedyś o Panie?

Pan. To imię było zagrzebane gdzieś głęboko w mojej pamięci. Też dotyczyło mitologii. Przez krótką chwilę nie mogłam sobie przypomnieć, kim Pan był, ale zdałam sobie sprawę, kto zadaje mi to pytanie - satyr.

Pstryknąłam palcami. Czułam się jak postać z kreskówki, której zapala się lampka nad głową.

- Bóg przyrody. Bóg, który był satyrem. Syn, mmm...

- Hermesa - podpowiedział Julian, uśmiechając się lekko. - Tak. Właściwie to Pan zaginął dawno temu.  Od tamtej pory mój ród nieustannie go szuka.

- I nie idzie wam najlepiej?

Skrzywił się.

- No, delikatnie mówiąc.

- A ty zamierzasz odnaleźć Pana?

Julian zrobił zirytowaną minę, jakby często spotykał się z tym pytaniem.

- Nie! Mój kumpel, Grover, aktualnie go szuka. Kibicuję mu, ale moje ambicje zmierzają w trochę innym kierunku. Gdyby Groverowi udało się odnaleźć Pana, to mógłbym mu pokazać... To.

Postukał palcem w swoje piszczałki. Przygryzłam wargę.

- Pokazałbyś mu sklejone słomeczki?

Julian zacisnął zęby.

- O rany, ale jesteś irytująca! Mam na myśli moją magię! To, co robiłem... To całkowicie nowe zaklęcia. Ja sam je wymyśliłem! Gdybym pokazał Panu, mojemu idolowi...

Ugryzł się w język i spuścił głowę. Może zdał sobie sprawę, że się przez przypadek trochę pochwalił i zrobiło mu się głupio.

A ja nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Poklepałam go po plecach.

- Hej, jeśli to prawda, jesteś niewyobrażalnie zdolny, chłopie. Nie martw się, nie pisnę słowa, dopóki Pan nie powróci.

Zarumienił się.

- Dzięki.

Szliśmy dalej chwilę w milczeniu, kiedy nagle usłyszałam za plecami dziwne skrzypienie. Zamarłam. Pegazy zdarżały niespokojnie. Odwróciłam się... i zobaczyłam lecące prosto na mnie drzewo.

W ostatniej chwili Julian złapał mnie za rękę i pociągnął na bok. Następnie wskoczył na swojego białego pegaza.

- Szybko! - krzyknął. - Zmykamy!

Zobaczyłam, jak spomiędzy drzew wyłaniają się dwa spiżowe byki. Usiłowałam przypomnieć sobie, co to za stwory i w jakim micie się pojawiają, ale, delikatnie mówiąc, brakowało mi na to czasu.

Tym razem nie rwałam się tak do walki. Głównie dlatego, że chciałam jak najprędzej znaleźć się w obozie i pogadać z Julianem o szczegółach jego planów. Przecież nie mógł zginąć krótko po tym, jak opowiedział mi o swoich ambicjach. Był jednym z najzdolniejszych satyrów. Musiał doczekać powrotu Pana.

Wspięłam się więc na Kasztanka i pognałam, ale byki okazały się szybsze. Jeden z nich stanął naprzeciw nas. Swoją drogą, dlaczego ich wcześniej nie usłyszeliśmy? Przecież musiały robić dużo hałasu.

Julian roześmiał się jeszcze bardziej nerwowo niż przedtem. Ścisnął swoje piszczałki.

- Dobra, w górę - powiedział.

Gdy wznieśliśmy się w powietrze na koniach, kozłonóg zagrał krótką melodię na piszczałkach. Z ziemi wyrosły pnącza, które skrępowały ruchy byków. Oczywiście, nie na długo. Chwilę później bestie wyrwały się i zaczęły ryczeć, biegnąc za nami w dole.

- Nie masz żadnej broni, prawda? - spytał Julian.

- A niby skąd mam mieć?

- Nie wiem, tylko pytam - mruknął.

- Przecież lecimy. Byki nas nie dosięgną.

Satyr zmarszczył brwi.

- No, w sumie tak. Ale nigdy nie wiesz, czego się spodziewać.

Rozejrzałam się czujnie. Nagle zauważyłam, że Julian przygląda mi się z szerokim uśmiechem. Posłałam mu pytające spojrzenie. Zmieszał się.

- Och, nic - rzekł. - Tak sobie tylko myślę... Masz charakter, Diano Granger. Masz szanse zostać niezłą heroską.

Zacisnęłam palce na grzywie pegaza.

- Mmm, no...

Zamierzałam powiedzieć: "Dzięki". Zamierzałam.

Ale ten komplement trochę zbił mnie z tropu. W tamtej chwili nie spodziewałam się zupełnie, że wydarzy się to, co się wydarzyło.

Prosto od dołu wyleciał roziskrzony płomień i trafił prosto w mojego towarzysza.

Krzyknęłam. Więc te byki zionęły ogniem? I jak niby zdołały zionąć nim tak daleko?

Byłam całkowicie bezradna, widząc, jak biały rumak zajmuje się ogniem, rżąc. Julian zdążył mi jedynie rzucić spojrzenie, z którego nie potrafiłam nic wyczytać, zanim spłonął.

Mój koń zaczął rżeć. Serce jeszcze nigdy mi tak mocno nie waliło. Słyszałam ryki byków z dołu, ale dochodziły do mnie jakby przez mgłę.

Julian... zginął? Tak po prostu? Nagle? A wraz z nim wszystkie jego plany i magia?

(No, z perspektywy czasu myślę, że niezupełnie zginęły, bo ja o nich wiedziałam. Ale nie mogłam nikomu powiedzieć, przecież obiecałam).

Proch zasypał się na ziemię. Pegaz robił się coraz niespokojniejszy. Może wyczuł moje przerażenie.

Ale co niby miałam robić? Bez broni, jedynie z jednym spanikowanym rumakiem. Jeden z byków ponownie ryknął ogniem. W porę odleciałam. Potwory próbowały jeszcze, ale nie mogły już mnie dosięgnąć. W końcu pognały do lasu, mrucząc z niezadowolenia.

Skierowałam się z koniem do obozu, co chwilę mrugając, by odgonić łzy.

____

Mam ciekawostkę: ta data to numery z dziennika chłopaków z mojej klasy, których shipuję.

(To bardzo istotna informacja. Przyda się wam w życiu, na pewno. Na sto procent).

Ave!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top