Kobieta w bieli
To miał być kolejny zwykły i bez jakichkolwiek niezapowiedzianych rewelacji dzień w pracy (ostatnio nic nadzwyczajnego się nie działo, nie żebym jakoś specjalnie tego potrzebował, czy coś w tym stylu).
Wszedłem do biura Skinnera odebrać jakieś papierki odnośnie naszej ostatniej sprawy z "Diabłem z Jersey", nalałem sobie kawy z automatu stojącego na korytarzu i zszedłem do moich lochów.
Powiem szczerze, że posiadanie biura w piwnicy nie jest wcale takie złe, a wręcz ma same zalety: pierwsza i najważniejsza - zero ludzi.
Toleruje jedynie wkurzające towarzystwo Scully.
Odgryzłem właśnie kolejny kawałek bajgla i wszedłem do środka, naciskając klamkę łokciem, bo od tylu rzeczy nie miałem wolnej ręki, chyba, że wychowuje sobie któregoś dnia trzecią, co raczej nie prędko się stanie.
Gdy wszedłem moim oczom ukazał się niecodzienny widok: na moim krześle, tyłem do drzwi, a przodem do mojego plakatu z napisem "Chcę wierzyć" siedział sobie jakiś gość.
Sam fakt, że naruszył nietykalność tego pomieszczenia i mojego krzesła nie byłby może tak denerwujący, jak ten, że palił sobie w najlepsze papierosa.
Odchrząknąłem, dając tym samym palącemu znać, że ma towarzystwo.
- Kolego, tu się nie pali - powiedziałem, a wtedy on obrócił się na krześle, spojrzał najpierw na mnie, potem na swojego papierosa w ustach i uniósł pytająco brew, jakbym to ja tutaj był niepożądanym intruzem, a nie on.
Wyciągnął papierosa ze swojej przeżuwaczki, zgasił go o moje biurko (zapłaci mi za te wypalone ślady z odsetkami) i jak gdyby nigdy nic powiedział w najbezczelniejszy możliwy sposób:
- Do mnie mówisz?
No ręce mi opadły.
Oczywiście nie dosłownie, bo tylko spróbowałbym zalać Skinnerowi te papiery, to rzuciłby mnie wilkom na pożarcie.
- A ty co Robert DeNiro? To chyba oczywiste, że do ciebie - odburknąłem, również takim samym tonem co on do mnie.
Musiałem chyba jednak go jedynie tym rozbawić bo przybrał cyniczny wyraz twarzy i odparł:
- Jeśli pomyliły ci się pokoje z kinomanami, to idź na górę do Skinnera, nie mam czasu na pogadanki o "Taksówkarzu".
I jak gdyby nic ziewnął.
Nie zakrywając przy tym ust.
Dobry Boże, kultura to w dzisiejszych czasach pojęcie względne.
- Tak się składa, że to chyba tobie się one pomyliły, bo ten jest mój.
Musiałem brzmieć żałośnie - jak małe dziecko kłócące się o ławkę w szkole.
Sytuacja jednak wymagała, by walczyć pełną piersią o swoje terytorium.
I wtedy do mojego biura weszła Scully.
- Mulder, a tobie co zamek od drzwi się zepsuł? Czy nabrałeś ochoty na goszczenie reszty pracowników w swoich skromnych progach?- powiedziała, patrząc na mnie i dopiero, gdy weszła do środka, zorientowała się, że nie jestem sam.
Facetowi siedzącemu za moim biurkiem na twarz wskoczył szeroki uśmiech, gdy wzrok Dany spotkał się z jego wzrokiem.
- Dana? - nie mógł uwierzyć własnym oczom, taki był zdumiony.
Poczułem się lekko pominięty i niedoinformowany, gdyby ktoś chciał wiedzieć.
Scully zrobiła równie duże oczy, minęła mnie w drzwiach, podbiegła do tego kopcącego mi w moim biurze komina i jeszcze go przytuliła.
- Nie mogę Will, to naprawdę ty? - cieszyła się bardziej, niż kiedy jej przyjaciółka zostawia ją z tym swoim szatańskim synem z piekła rodem.
- A kto inny, Starbuck? Co tutaj robisz?
"Pracuje. A co innego może robić w biurze FBI, panie "karmię swojego raka płuc"?"
- No pracuje, a ty?
- Ja tak samo, właśnie niedawno dali mi tu posadę. I powiedzieli, że będę mieć własne biuro tu na dole.
Odczułem wrażenie, że powinienem przypomnieć tej dwójce o swoim istnieniu.
- Przepraszam bardzo, ale jakby to jeszcze nie było klarownie wyjaśnione: to jest moje biuro, ja tu pracuje od ładnych paru lat, więc albo ktoś cię źle doinformował, albo to tobie coś się pomieszało, w co nie wątpię.
Scully spojrzała na mnie wzrokiem wiecznego potępienia.
Och, bardzo mi przykro najdroższa Scully, ale nie toleruje intruzów w mojej prywatnej przestrzeni, o czym chyba powinnaś dobrze wiedzieć.
- Faktycznie, ten pokój należy do mojego znajomego Foxa Muldera, więc może mieli na myśli ten obok jego. Jest wolny, o ile się nie mylę.
Jest wolny.
A teraz będzie okupowany przez tego nieogolonego pizdusia.
Jakbym prosił się o sąsiada.
Atrakcjom nie było jednak za dość, bo oto sam Walter Skinner zszedł do moich lochów i na widok nowego ucieszył się, jakby widział przed sobą syna, którego nie ma.
Zacząłem rozważać przyklejenie jakichś plakatów anty-wejściowych na drzwi tego pokoju jak "Porzućcie nadzieje, wy którzy tu wchodzicie" czy "Strefa skażona tlenkiem Muldera, wchodzisz na własną odpowiedzialność".
Nie, to zbyt śmieszne nazwy.
To powinno być coś w stylu "Mam glocka i nie zawaham się go użyć". Nie, nadal śmieszne.
- Miło nam Williamie, że od teraz będziesz z nami pracować. Mam nadzieję, że agentka Scully oprowadzi Cię i pokaże wszystko co i jak, a agent Mulder nie zdążył jeszcze pana przyprawić o zawał serca swoimi „kosmicznymi" teoriami - tu Skinner uśmiechnął się do mnie.
Widok wesołego Skinnera jest równie niecodzienny co widok tryskającej szczęściem Scully, więc pragnę obwieścić drodzy państwo, że koniec świata jest bliski.
Nowy wyraźnie zadowolony, że wszystkie oczy skupione są na niego, uśmiechnął się szeroko od ucha do ucha, plując mi wręcz swoją radością w twarz.
- Dobrze, że pan przyszedł panie Skinner, bo mamy tu mały problem z zakwaterowaniem - powiedziała Scully - Will chyba przez omyłkę zajął gabinet Muldera.
- A tak właśnie ja też w tej sprawie: Will, dali ci błędną informację właśnie odnośnie zakwaterowania, bo twój gabinet znajdować się będzie dwa pokoje dalej. Swoją drogą: jak pierwsze wrażenia po przekroczeniu budynku? - zapytał Skinner.
Nie rozumiem naprawdę traktowania nowego w taki sposób jakby zamiast niego zmaterializowała się przed nami królowa Anglii.
- Będąc szczerym proszę pana moje pierwsze wrażenie wyglądało tak: „o mój Boże chyba trafiłem do swojej starej podstawówki".
Z jakiegoś nieznanego mi powodu wszyscy zaczęli się śmiać.
- E tam wcale nie było tam aż tak ponuro - odparła Scully, machając ręką.
- Za to pani Smith już była - nowy szturchnął Scully w ramię i oboje zaczęli się śmiać.
Wyjaśniła się tajemnica spowiedzi skąd oni się tak dobrze znają.
Skinner postanowił przerwać tą sielankę za co będę mu wdzięczny przez następny miesiąc, do momentu, aż nie zrobi czegoś, co będzie utrudniało nam śledztwo w Archiwum.
- Dobrze Will, idź się rozgość tam u siebie, a pozostali - znacie swoje obowiązki.
To mówiąc wyszedł i czar magicznej chwili prysł.
- Will, jak będziesz czegoś potrzebować to wiesz gdzie mnie szukać - powiedziała Scully, kiedy jej kolega-przychlast opuścił wreszcie moją kwaterę.
Kiedy drzwi się za nim zatrzasnęły, a ja stałem w dalszym ciągu jak słup soli, Scully spojrzała na mnie wymownie, opierając się o nie plecami.
- No co? Wyglądasz jakby ktoś wyciągnął Cię w środku kąpieli spod prysznica i nie pozwolił ci się wysuszyć.
Jak Boga kocham miałem dość tego dnia, przysięgam.
- A więc... Jakieś nowe obowiązki? Sprawy? Coś? - kontynuowała.
Jak mogła tak po prostu wrócić do stanu sprzed tornada w postaci „tego swojego Willa" do normalnych obowiązków i gadki tak swobodnej jakby wszystko to, co miało miejsce chwilę temu wcale nie miało miejsca.
Westchnąłem ciężko, pociągnąłem łyk wystygłej na amen i smakującej jak szczyny kawy, której wcześniejsze gorąco spiekło moją rękę na raka i wręczyłem jej do ręki raporty, które zwinąłem z biurka Skinnera.
- Przejrzyj to sobie - powiedziałem, wyrzucając kubek po kawie do kosza.
Scully bacznie mi się przyglądała, zapewne będąc zdziwiona, że nie mam ochoty na jakiekolwiek interakcje.
- Z tego co widzę wszystko w tym raporcie się zgadza zgodnie z tym co przekazaliśmy. Nie ma nic do poprawki. Zanieść to Skinnerowi, czy ty mu zaniesiesz?
Machnęłam ręką i wstałem z krzesła. Musiałem wyjść jak najdalej stąd nawet jeśli miejscem docelowym był gabinet Skinnera.
Nalałem sobie kolejnej kawy, która miała wynagrodzić mi moje męki od samego rana i już miałem kierować się na górę gdy w tejże chwili zderzyłem się z czymś a cała zawartość (dodam, że jeszcze w dodatku gorąca) kubka znalazła się centralnie na mojej koszuli.
Gdy spojrzałem na postać, która wyrosła przede mną jak spod ziemi i przyczyniła się do pozbawienia mojej koszuli czystości a żołądka kofeiny stanąłem oko w oko z nikim innym niż...
- O cholera, naprawdę przepraszam - koleżka Scully wcale nie wyglądał jak ktoś, kto specjalnie przejął się moim nieszczęściem.
Przez myśl przeszło mi że może zrobił to specjalnie. Z drugiej jednak strony był zwyczajnie odklejony.
- Wolałbym wypić tą kawę niż mieć ją na sobie - odpowiedziałem patrząc na kapiącą ze mnie ciecz.
Szczęście w nieszczęściu, że dzisiaj włożyłem brązową koszulę.
- Może to się wypierze - powiedział, nadal nie brzmiąc jak ktoś kto specjalnie przejął się tą sytuacją.
Raczej dodał to dlatego, że był to najbardziej typowy tekst jaki można powiedzieć, kiedy komuś wylewa się ciecz na ubranie.
- Spokojnie, nie trzeba - odparłem.
„Obejdzie się, ty już lepiej staraj się na mnie nie wpadać" - dokończyłem w myślach.
Gdy odchodziłem on nalewał sobie do kubka kawy. Ewidentnie nie umiał sobie poradzić z tymi przyciskami bo klikał i klikał w nie tak z parę razy. Jednak jak to często bywa, głupi ma szczęście i udało mu się ostatecznie zrobić sobie tą kawę.
Wszedłem do gabinetu Skinnera, położyłem sprawdzone raporty na jego biurko, odebrałem następne zgłoszenia i już miałem wychodzić kiedy w drzwiach wpadłem na wracającego z przerwy Skinnera.
Od kiedy tu panuje taki ruch?
- O Mulder, dobrze że na ciebie wpadłem. Widzę, że odebrałeś zlecenia - spojrzał na plik kartek w mojej ręce - Jedno jest naprawdę ciekawe. Niedoszły pan młody z Dallas wraz ze swoim świadkiem zostali zabici w tajemniczych okolicznościach.
- Z całym szacunkiem panie Skinner, ale to nie brzmi jak sprawa, która mogłaby znaleźć się w Archiwum X - odpowiedziałem.
Skinner kontynuował.
- Okoliczności te są co najwyżej zagadkowe, gdyż na strzelbie, z której zostali oni zabici zostawione zostały ślady panny młodej, która co ciekawe, popełniła samobójstwo dwa dni wcześniej.
- Czyli co zemsta zza grobu? Czy duch w magiczny sposób zmartwychwstał? - powiedziałem, bo zaintrygował mnie tym wstępem.
- Wszystkie informacje podane ma pan na tych kartkach, gdyby wynikły nowe informacje, to proszę się ze mną skontaktować, a tymczasem prosiłbym, żeby pan i Scully pojechali na sekcje zwłok mężczyzny oraz jego świadka.
- W porządku, zajmiemy się tym - odpowiedziałem, ożywiony faktem, że w końcu włożę w coś ręce.
- I weźcie ze sobą naszego nowicjusza, Williama Stanforda - dodał, kiedy byłem już w połowie drogi do wyjścia.
Poczułem się, jakby ktoś strzelił mi kulą od kręgli prosto w czułe miejsce.
Nienawidzę poniedziałków.
Z niewiadomego mi powodu świat dzisiaj postanowił sprzysiąc się przeciwko mnie.
Odwróciłem się z wolna i spojrzałem na Skinnera pytająco.
- Will specjalizuje się w kryminologii i dziale zabójstw w niewyjaśnionych okolicznościach, więc jego pomoc z pewnością wam się przyda.
Jasne.
Nie pozostało mi nic innego niż sztucznie się uśmiechnąć i powiedzieć:
- Z pewnością. Idę poinformować jego i Scully.
Skinner kiwnął głową i na tym można było uznać naszą rozmowę za skończoną.
Nie uśmiechało mi się mieć żółtodzioba na karku, ale ze Skinnerem dyskutować również nie miałem zamiaru.
Wróciłem do siebie i zastałem Scully rozmawiającą sobie beztrosko ze swoim kolegą.
- Zmężniałeś, wiesz Queequeg? Do tej pory mam przed oczami obraz małego Ciebie ciągnącego Margot z twojej ławki za warkoczyki. A teraz proszę, pan kryminolog.
- A ja nie myślałem, że kiedyś jeszcze na ciebie wpadnę. Ostatni raz widzieliśmy się chyba na balu, kiedy oblałaś ponczem Briana Stanleya. - roześmiał się na przywołane wspomnienie.
- Bo mu się należało, dobra? To go oduczyło myślenia, że może mieć każdą na swoim roku.
- Scully waleczna jak zawsze - odparłem, przerywając im te wspominki - Nie przeszkadzam? - zapytałem, siląc się na sztuczną uprzejmość.
- Nie skądże, wspominaliśmy z Willem dawne dzieje - powiedziała, na co oboje się do siebie uśmiechnęli.
Odniosłem wrażenie, że ta dwójka musi znać się naprawdę bardzo dobrze.
I że wcześniej musieli być ze sobą naprawdę blisko.
- Zostawię was - zaproponował Will, wyczytując z mojej miny jawne zniecierpliwienie.
- Nie krępuj się i czuj się jak u siebie. Zresztą i tak już się poczułeś - machnąłem ręką, udając że ani trochę nie przeszkadza mi jego obecność.
Tamten zapewnił, że pójdzie, bo i tak musi ogarnąć swój gabinet, więc nie specjalnie starałem się go zatrzymywać.
Wychodząc wyciągnął z kieszeni zapalniczkę i odpalił kolejnego papierosa.
Przynajmniej dotarło do niego, że w tym pokoju się nie pali, co zmniejszyło moją niechęć do niego o jeden procent.
Po jego wyjściu podszedłem do biurka za którym siedziała Scully i wyjaśniłem jej po krótce to, co przekazał mi Skinner.
Gdy dotarłem do fragmentu, że potrzebna będzie nam pomoc „papierosa", Scully znacznie się ożywiła a nawet uśmiechnęła.
- A tak z czysto naukowej ciekawości to skąd wy dwoje się znacie? - zapytałem, nie wiedząc kiedy te słowa same opuściły moje usta.
Scully zrobiła zamyśloną minę.
- A więc to tak zaprząta twoje myśli - uśmiechnęła się - Tak dokładnie to od kołyski. Rodzice Willa byli przyjaciółmi i sąsiadami moich rodziców; razem dorastaliśmy, bawiliśmy się, chodziliśmy do szkoły, potem do liceum... Mogę powiedzieć, że jest dla mnie tak bliski jak brat.
- Aha - odpowiedziałem, bo co innego mogłem powiedzieć.
Gdybym był podły do szpiku kości, to chyba dodałbym jeszcze to, że Scully od dziecka miała pecha do cwaniakowatych, mających odpowiedź na odpowiedź chłopaków.
Po chwili w drzwiach ponownie pojawiła się głowa Willa.
- Starbuck, słyszałaś, że będę z tobą prowadzić śledztwo?! - wykrzyknął na cały gabinet.
Scully wyszczerzyła się do niego i mocno pokiwała głową.
Będąc szczerym pierwszy raz widziałem ją taką... szczęśliwą? Jakby razem z pojawieniem się tego faceta, Dana przeniosła się z powrotem do czasów kiedy była małą dziewczynką oblewającą ponczem swoich adoratorów.
- Wiemm, też nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, jak będziesz znowu chodzić z lupą i szukać śladów - odpowiedziała, zasłaniając usta rękoma ze śmiechu.
- Ej, proszę mnie tu nie oskarżać o taką dziecinadę, bo od dziesiątego roku życia przeniosłem się na lornetki i mikroskopy - Will wycelował w nią palcem, udając wielce dotkniętego tymi słowami - To do oglądania denata! - zawołał, co chyba miało znaczyć "do później" i tyle go było widać.
Odwróciłem się i spojrzałem pytającym wzrokiem na Scully.
- Strasznie dzisiaj małomówny jesteś - stwierdziła, wstając od mojego biurka, po czym zabrała z krzesła swój płaszcz i papiery i udała się do wyjścia.
Pomaszerowałem za nią.
- Starbuck? Co to za przezwisko? - spytałem, próbując dotrzymać jej kroku.
- Z "Moby Dicka". Mój tata i Will tak mnie nazywali. Wiedzieli, że kocham tą książkę. Na tatę mówiłam Ahab, a Will to był Queequeg. Kiedy jeździliśmy razem na ryby, tata specjalnie bujał nam łodzią, bo wiedział, że to lubimy i udawaliśmy, że pod nami jest wieloryb, więc w razie co wyląduje się mu na grzbiecie. Ot, takie dziecinne zabawy. Głupie, co? - odparła, spoglądając na mnie przez ramię.
- Nie bardziej niż ksywka Queequeg - trąciłem ją lekko z łokcia, na co stanęła jak wryta, spojrzała na mnie znudzonym spojrzeniem i westchnęła długo i przeciągle.
Wzruszyłem ramionami, udając, że nie wiem o co chodzi.
- No co? - zapytałem, nie oczekując odpowiedzi, po czym dodałem - Doprowadź się do porządku, pani Starbuck, bo jeszcze paru panów młodych zejdzie z tego świata na sam twój widok.
To mówiąc wyminąłem ją i skierowałem się do drzwi wyjściowych.
***
By udowodnić mi swą niezależność (i zapewne wkurzenie za nieprzychylną uwagę na temat jej wyglądu) Scully postanowiła zabrać się na miejsce zbrodni wyjątkowo z tym całym Willem.
Nie ruszyło mnie to w najmniejszym stopniu, jedynie uznałem, że jak na tak dorosłą kobietę, bardzo dziecinnie się zachowuje.
Przyjechałem na miejsce krótko po nich, bo zobaczyłem auto, które zapewne należało do tego jej przyjaciela. Wywnioskowałem to po jego ciemnobrązowym kolorze, który jak zdążyłem zauważyć, stanowi chyba ulubiony kolor faceta bo zarówno buty, marynarkę jak i nawet krawat miał w tym odcieniu. Kolor kolorem, ale kto może jeździć takim rzęchem? Przecież przyczepka na kółkach dla dzieci przy tym wozie stanowi wehikuł na miarę jakiegoś ekskluzywnego sportowego auta.
Miejscem zbrodni okazał się być ładny, duży, biały i z przestronną werandą dom, który na pierwszy rzut oka nie wyglądał na taki, w którym mogłoby rozegrać się jakieś makabryczne morderstwo.
Przekroczyłem taśmę, którą ogrodzono podwórko, podszedłem do policjanta i pokazałem mu swój dowód.
- Agent Fox Mulder z FBI - przedstawiłem się.
- Bond. James Bond - odpowiedział tamten. Najwyraźniej zebrało mu się na żarty w takim miejscu. Na moje oko wyglądał bardziej jak Chuck Norris, ale niech mu tam będzie - Taki żart - dodał, na wszelki wypadek.
- Wiem, wiem - machnąłem ręką, co miało znaczyć, że nie przeszkadza mi jego czarny humor, bo sam jestem posiadaczem takowego - Gdzie denaci? - spytałem, przechodząc do właściwego celu mojego przyjazdu tutaj.
Będąc szczerym Dallas zawsze wydawało mi się trochę niepokojącym miastem. Niby mała mieścina, ale przyjeżdżając do niej miało się wrażenie, jakby wjeżdżało się do zamkniętej społeczności, w której lokalni nie tolerują żadnych nowicjuszy, bo są dla nich co najwyżej zbędnymi intruzami.
- Proszę za mną. Pragnę również przeprosić za taki rozgardiasz tutaj - dodał i zaprowadził mnie do środka.
Nie wiem jak rozumiał on pojęcie rozgardiasz, bo w środku wcale nie dało się go odczuć. Wnętrze domu było schludnie urządzone: przestronna sofa, lampa, telewizor, a nawet gramofon. Niedoszłe małżeństwo musiało być ludźmi porządnymi i bardzo czystymi. Zaraz jednak przypomniałem sobie, że o pannie młodej powiedzieć można wiele, tylko nie to, że była porządna. A tajemnica śmierci jej męża stanowiła co najwyżej nie małą zagadkę.
W kuchni w której leżał najprawdopodobniej pan młody zastałem pochyloną nad ciałem Scully.
- Jakieś pasjonujące odkrycie? - spytałem, kucając obok niej.
Ze skupieniem przyglądała się zwłokom.
- Mężczyzna został postrzelony trzy razy, właśnie ten trzeci raz okazał się śmiertelny. Widzisz? Dostał najpierw w skroń; kula przeszyła mu lewy łuk brwiowy, przeleciała nad uchem i rozcięła skroń. Druga trafiła go w żebro, a ostatnia w okolice serca, ściślej w aortę. Innymi słowy krew eksplodowała z tętnicy i doprowadziła do krwotoku wewnętrznego. Zgon nastąpił parę chwil po otrzymaniu tego ostatniego pocisku. - stwierdziła, wskazując mi miejsca postrzałowe - W kostnicy będę musiała przebadać dokładniej ciało, zobaczyć, czy nie zostały gdzieś ślady, czy inne podejrzane znaki... - dodała, kręcąc głową - Można chcieć wziąć z kimś ślub, a i tak nie będzie się o nim nic wiedzieć.
- Czyli zabójstwo z dużą premedytacją - podsumowałem - do momentu, aż kula nie dopięła swojego celu.
- Morderczyni nie miała jednak wyraźnej wprawy w obyciu się z tą strzelbą, strzelała jakby była w jakimś amoku - powiedziała Scully - Wiesz, na chybił trafił, losowe wystrzały w kierunku celu, niekoniecznie celne.
- Wiem, o czym mówisz. Jej zwłoki również trzeba będzie przejrzeć - dodałem - Kto wie, może analiza coś wykaże, jakieś choroby psychiczne, schorzenia czy inne podobne.
- Dzwoniłam do nich dziś z rana w drodze do Dallas. Poprosili, żebym przyjechała do nich, jak tylko skończę oględziny tutaj.
- Scully, musisz to zobaczyć - powiedział Will, wchodząc do kuchni - Musicie - poprawił, kiedy dotarło do niego, że ja również tu jestem.
Udaliśmy się więc za nim na górę do sypialni, która najprawdopodobniej należała do panny młodej.
Na łóżku leżała otwarta biblia, na której czerwonym kolorem zaznaczony był wybrany fragment. Dopiero później dotarło do mnie, że podkreślony został on krwią, zapewne należącą do pana młodego.
- "Nie dążcie do śmierci przez swe błędne życie, nie gotujcie sobie zguby własnymi rękami" - przeczytała Scully.
- Wygląda na to, że ma to stanowić aluzję do czegoś, co zrobił pan młody. Czegoś, za co zgotował sobie przysłowiową zgubę. Pytanie tylko, co i jak musiało być to poważne, że kara była aż tak wysoka - stwierdził Will, drapiąc się po brodzie.
- Może w grę wchodzą jakieś porachunki, mafia... - podsunąłem.
- Nie... Wtedy przecież nie zostałyby na strzelbie odciski palców żony - powiedziała Scully.
- Zawsze ktoś mógł je podłożyć - sprostowałem.
- Niby tak... Sama nie wiem. Trzeba będzie pojechać zbadać ciało denatki. I przewieźć tych dwóch... Właśnie, a gdzie świadek? - zapytała, rozglądając się po pokoju.
Will walnął się z dłoni w czoło.
- No tak, jeszcze to. Chodź Dana - pociągnął Scully za sobą.
Zeszliśmy ponownie na dół, tym razem jednak do salonu. Nie był to ten salon, przez który przechodziłem przy wejściu do środka - ten był znacznie obszerniejszy, a na jego środku stał duży drewniany stół, za którym była kanapa mniejsza od tej z tego drugiego salonu, dwa fotele i kominek.
Na jednym z foteli zostały ułożone zwłoki mężczyzny.
- Tamten w kuchni nie był panem młodym - sprostował Will - Widzicie? - wskazał na obrączkę na palcu denata. - Musiała w takim razie najpierw zabić świadka, który próbował ostrzec swojego przyjaciela. Oddała dwa przypadkowe strzały, kiedy próbował przed nią uciec, lecz ten trzeci sprawił, że zginął. Co się zaś tyczy jego - tu wskazał na pana młodego - zastała go w tym pokoju, oddała strzał centralnie w środek czaszki, bo przyzwyczaiła dłonie do trzymania w nich broni po poprzednim zabójstwie. Strzał powalił go na fotel, zginął od razu. Ale zwróćcie uwagę na to - powiedział, podchodząc bliżej siedzących zwłok.
Koszula, w którą były one ubrane była porwana, na jego piersiach zostały wyryte litery "Mdr 1,12".
- To skrót od zaznaczonego krwią wersu w piśmie. Z "Księgi Mądrości" - wyjaśnił.
Czyli widzę poza Scully mamy tutaj kolejnego katolika.
Cholera, dobry jest. Odtworzył przebieg zbrodni w taki sposób, jakby sam był jej świadkiem.
- Żona była fanatyczką religijną czy przyłapała męża na nieczystości ze świadkiem? - spytałem, podśmiewując się.
Oboje spojrzeli na mnie w taki sposób, jak gdybym to ja cały dzień zachowywał się jak głupie dziecko wołające to "Starbuck" to "Queequeg" na zmianę.
Ciszę przerwał odgłos telefonu Scully.
- Mówi agentka Dana Scully... Tak... Nie, w miejscu przestępstwa... Dobrze... Dobrze, zaraz będziemy... Ja również. Do widzenia - rozłączyła się błyskawicznie - Musimy jechać do kostnicy tu w Dallas. Jak najszybciej.
- Coś się stało? - spytałem jednocześnie z tym picusiem.
- Nie powiedzieli, mamy po prostu szybko tam przyjechać - odparła, wyminęła naszą dwójkę i podeszła do policjanta który samozwańczo określił się przede mną Bondem, by przekazać mu, żeby zabrali stąd zwłoki i przewieźli je do kostnicy, bo my się już zbieramy.
Popatrzyłem chwilę na tego Willa.
Błędnie założyłem, ze jest żółtodziobem - naprawdę miał doświadczenie. Strach to przyznać, ale przez moją myśl przeszło mi, że jest ono odrobinę większe od mojego. Co prawda tylko odrobinę, ale sam fakt się liczył.
Postanowiłem nie dać nic po sobie poznać, żeby nie dawać mu zbędnej satysfakcji.
- Panie przodem - powiedziałem, przepuszczając go w drzwiach, na co on odpowiedział mi coś o niebywałym wychowaniu, wyszedł i skierował się do swojego czterokołowego rzęcha.
Obejrzałem się za siebie i po raz ostatni spojrzałem na wnętrze domu i zwłoki pana młodego, które zdawały się mówić "porzućcie to śledztwo, wy, którzy je podejmujecie".
***
Kiedy przyjechaliśmy do kostnicy przy wejściu do budynku czekał na nas lekarz i dwóch policjantów.
- Dzień dobry, pani Dana Scully, jak mniemam? - powiedział, ściskając Scully dłoń na powitanie - Jak dobrze, że państwo przyjechali - dodał, spoglądając na mnie i na Willa.
- Powiedział pan, że to poważna sprawa niecierpiąca zwłoki. Co w takim razie się stało? - zapytała Scully.
- Właśnie próbujemy to ustalić, bo stała się rzecz co najwyżej nieprawdopodobna. Proszę za mną - powiedział lekarz i udaliśmy się do środka - Z góry przepraszam za przerwanie dochodzenia na miejscu zbrodni, ale gdy państwo sami to zobaczą, zrozumieją, że musiałem państwu w nim przeszkodzić.
Wywróciłem oczami i odparłem:
- Od samego rana wszyscy nas przepraszają, darujmy to sobie i niech pan lepiej nam powie, co się stało. Albo najlepiej pokaże.
Scully chrząknęła, a lekarz zatrzymał się przed jednymi z drzwi, otworzył je i powiedział:
- Tu były zwłoki Albertine Dunhill - denatki, która zabiła swojego niedoszłego męża - Patricka Rossa.
- Więc gdzie są teraz? - zapytał Will, podchodząc do otwartej komory, w której powinny być zwłoki, po czym zajrzał do środka.
- To właśnie próbujemy ustalić - odpowiedział lekarz - Były tu od samego rana. Jednakże, kiedy wróciłem z dyżuru - zniknęły.
- Jak ktoś mógł wynieść stąd zwłoki dorosłej kobiety? - Scully nie dowierzała w to tak samo jak ja.
- Nikt tutaj nie wchodził, mogę o tym zapewnić. Poza tym kamery nie zarejestrowały nikogo, kto wyszedłby zarówno z tego budynku, jak i pomieszczenia.
Rozejrzałem się dookoła.
- Napewno nie widział pan nic podejrzanego? - zapytałem.
- Jak Bóg mi świadkiem, proszę pana. Dlatego po was zadzwoniłem. Przykro mi, pani, niestety sekcja zwłok kobiety się nie odbędzie. Jeśli to panią pocieszy, znamy jej tożsamość i możemy skontaktować się z administracją osób zarejestrowanych tu w Dallas, żeby przesłali pani dokumenty osobiste kobiety i jej dane.
- Prosiłabym - odparła Scully.
- Starbuck, chodź to zobaczyć - powiedział Will, stojąc nogami na biurku postawionym pod oknem.
Scully podeszła do niego i uważnie przyjrzała się temu, na co wskazywał. Postanowiłem wcisnąć się tam do nich, żeby również to zobaczyć.
Okazało się, że o gwóźdź na parapecie został zaczepiony kawałek materiału, najprawdopodobniej pochodzący z koszuli w której została położona tu kobieta. Co więcej na framudze okna zostały dwa zadrapania, jakby ktoś usilnie wbił w nie paznokcie, by nie wypaść. podobne zadrapania były na stole.
- Chyba wyjaśniła się sprawa zaginięcia zwłok - stwierdził Will, zeskakując ze stołu, po czym podał Scully dłoń, by nie spadła.
- No, Queequeg, nawet i bez lupy wzrok masz sprawny - zaśmiała się Dana.
Przewróciłem na to oczami.
- Wszystko fajnie, ale jak zwłoki mogły same wyjść stąd przez okno? No proszę was, chyba same nie ożyły - powiedziałem, pukając się w czoło.
- Coś takiego, paranormalny Mulder nie wierzy w duchy i inne tego typu sprawy - Scully wybałuszyła z wrażenia oczy i zakryła usta, udając, że jest w szoku.
- Dano, chyba zapomniałaś, że jakkolwiek jestem w stanie uwierzyć, w to, że czyiś duch nawiedza dane miejsce lub robi zemstę zza grobu, tak w ożycie zwłok i wymarsz ich przez okno nie jestem w stanie uwierzyć - uniosłem ręce na znak kapitulacji.
- Dlatego trzeba zbadać udział osób trzecich. Zabezpieczcie ślady - rozkazał Will policjantowi, na co ten kiwnął głową - Pobierzemy DNA ze śladów zadrapań, wtedy może co nieco się wyjaśni.
- Oby - westchnęła Scully - Bo narazie mamy więcej niewiadomych niż wiadomych.
- Ktoś ewidentnie bardzo chce zrobić z tej sprawy podchody - Will oparł się w zamyśleniu o ścianę, po czym spojrzał na Scully - Hej, nie martw się, damy radę. Kto jak nie my.
Scully spojrzała na niego, lekko się uśmiechając i pozwoliła, żeby jego dłoń objęła jej ramię, po czym wtuliła się mocno w jego klatkę piersiową.
Wyszedłem na korytarz i skierowałem się do wyjścia. Obszedłem budynek i stanąłem przed oknem, przez które najprawdopodobniej "wywędrowały" zwłoki kobiety i stwierdziłem po dłuższym wpatrywaniu się w mury kostnicy, że nie ma po tej stronie żadnej kamery, więc faktycznie ktoś mógł się tu zakraść i przez otwarte okno zabrać denatkę.
Pytanie brzmiało jednak: kto? I w jakim celu?
***
Zatrzymaliśmy się w motelu; każde z nas wynajęło sobie osobny pokój. Nie miałem zamiaru dzielić łóżka z tym patałachem. Przejrzałem zdjęcia denatki, które przesłali nam z administracji w Dallas z czasów, kiedy jeszcze była młodą, żywą kobietą.
Poza zdjęciami, rokiem urodzenia, imieniem i nazwiskiem oraz zaznaczoną w dokumentach przeprowadzką do Dallas nie było nic więcej.
Brakowało natomiast informacji o wcześniejszym miejscu zamieszkania.
Co się zaś tyczy śladów pobranych z zadrapań należały one do zmarłej, więc to wprowadziło mnie w większe osłupienie, bo oznaczałoby to, że moja teoria o żywych zwłokach była błędna.
Postanowiłem, że przez ten czas, gdy wszyscy ogarniali się po tym męczącym dniu pełnym jeżdżenia w tę i z powrotem, prześwietlę kanały w poszukiwaniu jakichś sportowych wydarzeń.
Pech chciał, że mieli tutaj tylko dwa kanały: na jednym obraz okropnie śnieżył, a na drugim leciał jakiś czarnobiały musical.
Z braku lepszej rzeczy do roboty pomyślałem, że wieczór to dobry moment na udanie się na krótki spacer. Wyszedłem z motelu i udałem się ulicą przed siebie. Zadziwiające jak wiele ludzi postanowiło pójść w moje ślady i również wyszło się przewietrzyć. Idąc tak obserwowałem przez szyby ludzi siedzących ze sobą w barach przy kuflach piwa, w restauracjach konsumując pizzę, czy takich, co dopiero kończyli pracę, gasili światło w swoich sklepach i udawali się na nocny fajrant.
Przechodziłem właśnie koło jednej z restauracji, gdy w środku przy jednym ze stolików zobaczyłem siedzącą przy nim Scully.
Postanowiłem wejść do środka.
Nie wiedziałem co tu robiła i na kogo czekała, ale najwyraźniej nie na mnie, bo na mój widok przerwała picie wody ze szklanki, zrobiła duże oczy i powiedziała:
- Mulder? A co ty tutaj robisz?
Sam chciałbym to wiedzieć.
- Spaceruje, zwiedzam... Nie mogłem zasnąć, a w motelu telewizor nie nadawał się specjalnie do użytku, więc pomyślałem, żeby się przejść.
I wtedy dotarło do mnie, że Scully również wyszła, ale mimo to nie zaproponowała, żebym do niej dołączył.
- A ty? Co tutaj robisz? - zapytałem, siadając na krześle naprzeciwko niej.
- Czekam na kogoś.
- A - odpowiedziałem i zanim zdążyłem ugryźć się w język spytałem - Na kogo?
Nie odpowiedziała.
- Mulder, jeśli masz zamiar mi znowu dokuczać to jak Bo...
- Zakładam, że to nie ten - wtrąciłem, wskazując głową na faceta, który był tak krępej budowy, że aż ledwo dopinał się w swoje spodnie.
Scully przewróciła oczami.
- No co? - spytałem, uśmiechając się.
- Nie, nic - machnęła ręką na zbycie.
- Rozumiem... Dla niego też będziesz taka zimna i małomówna?
Zmarszczyła brwi.
- Przepraszam bardzo, ale kto tu dla kogo jest cały dzień zimny i małomówny, co? Bo wydaje mi się, że mówiłeś chyba o sobie. Nic tylko mnie dzisiaj zbywasz, ignorujesz, dokuczasz, obrażasz, uniżasz moją godność w obecności innych... Ten, kto tu przyjdzie, nie jest do ciebie bynajmniej ani trochę podobny: jest miły, zabawny, nie ma w sobie cienia podłości...
- O jakże mi miło, że dostrzegasz w kimś jakieś dobre cechy, naprawdę, pogratulować temu szczęściarzowi. Mnie za to umiesz jak nikt inny wytknąć złe cechy od razu - wyrzuciłem ręce w powietrze i odchyliłem się na krześle, przybierając oburzony wyraz twarzy.
Scully złapała się za głowę.
- O tym właśnie mówię, Mulder. Cały dzień zachowujesz się jak rozkapryszona księżniczka.
- Przepraszam bardzo, że nie jestem dość dobry i, że nie nie mam w sobie cienia podłości - wybuchłem, trochę za głośno, bo ludzie siedzący najbliżej nas, zdziwieni zerknęli w stronę naszego stołu.
Właśnie w tym momencie zadzwonił dzwonek do drzwi obwieszczający, że przyszedł nowy klient, którym okazał się być on.
Odszukał wzrokiem Scully, podszedł szybko do stołu i uśmiechnął się do niej szeroko, a kiedy jego wzrok przeszedł na mnie, spoważniał.
- Mulder, myślę, że czas już na ciebie - stwierdziła zimnym tonem Scully, ściągając usta w wąską kreskę, co oznaczało, że ma już tego wszystkiego dość i powinienem dla dobra własnego stąd iść.
Pokiwałem głową.
- Rozumiem... To ja nie będę wam przeszkadzać - odparłem, wstając z krzesła.
Uznałem, że faktycznie nie powinienem tu być, więc wyszedłem. Odchodząc usłyszałem jak Will pytał się Dany, czy coś się stało. On się stał. Przyszedł, narobił bałaganu i koniec. Zamknąłem za sobą drzwi i wyszedłem w ciemny, chłodny, listopadowy wieczór.
Scully
Mulder zachowywał się dziś cały dzień jak dziecko. Nie mam pojęcia co go ugryzło, ale robi sceny, jakby był rozpieszczony i rozkapryszony.
- Nie lubi mnie - zaśmiał się Will.
- Co? - spytałam, kiedy jego głos przywrócił mnie do rzeczywistości.
- Mulder. Jest na mnie cięty od samego rana.
- Daj spokój, coś go ugryzło... Wiesz, nie lubi obcych ludzi w swoim gabinecie. Przejdzie mu.
Will wzruszył ramionami.
- Czy ja wiem? Ktoś, kto wyjeżdża mi na powitanie z tekstem "ty co jesteś Robert DeNiro?" nie brzmi jak ktoś, kto ma tylko dzisiaj zły dzień. Mogłaś go zostawić, jak już przyszedł - odpowiedział.
- Serio tak ci powiedział? - zapytałam, nie mogąc uwierzyć, że te słowa padły z ust Muldera.
- A i owszem. Siedzę sobie, obserwuje ten plakat z UFO, który ma u siebie w biurze, palę papierosa, na co wchodzi on i mówi "Tu się nie pali.". Odpowiedziałem wobec tego "Do mnie mówisz?" bo zdziwiło mnie, jak ktoś może przyczepiać się do tego, co robię, kiedy jestem u siebie, na co on wystartował mi z tym tekstem o DeNiro. Musi dobrze znać "Taksówkarza", skoro wie, kto wypowiedział jaką kwestię. A potem jeszcze wpadłem na niego kiedy odwracał się z kubkiem kawy, której większa zawartość wylała mu się na koszulę i... Chyba zbudziłem tym demona - dodał szeptem.
Nie mogłam powstrzymać śmiechu.
- Bez wątpienia - stwierdziłam, wyobrażając sobie wkurzoną minę Muldera - To by wyjaśniało, dlaczego potem zrobił się taki podminowany.
- Też byś była gdybyś została oblana kawą - stwierdził.
- Zapomniałeś chyba, że ja oblewam ponczem - poprawiłam go.
Will pokręcił głową ze śmiechem.
- Dobrana z nasa para co? Starbuck od ponczu i Queequeg od kawy.
Popatrzyliśmy na siebie, a po chwili oboje zaczęliśmy się śmiać jak za dawnych lat.
W pewnej chwili Will opanował swój śmiech i spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem.
- Może to zabrzmi dziwnie, ale dawno nie czułem się tak, jakbym z powrotem stał się tamtym dzieciakiem, który ganiał za tobą odkąd tylko nauczyłaś się chodzić. Dzięki za przywołanie tych wspomnień, Dana.
Poczułam wewnątrz siebie rosnące ciepło.
- Wobec tego dlaczego przestałeś gonić? - spytałam, okręcając lok na palcu, po czym spuściłam wzrok w podłogę.
Dawne uczucia odżyły. Może za dziecka nie wiedziałam o tym, ale mój przyjaciel - William Stanford - był moją pierwszą miłością. A jak to z nią często bywa - pierwsza, stara miłość nie rdzewieje i zostaje w człowieku na zawsze pod postacią słodko-gorzkiego sentymentu.
- Bo byłaś dla mnie za szybka, Starbuck. Zawsze znajdowałem się o pięć kroków w tyle za tobą. Nie miałem o to do ciebie pretensji. Uznałem, że ktoś z tak wielkim temperamentem, tą energią do działania i błyskiem w oku, który, bądźmy szczerzy, prawie zawsze zwiastował genialny plan, który sprowadzał na mnie i na ciebie kłopoty, nie spojrzy na mnie nigdy inaczej niż Sherlock na Watsona, czy Starbuck na Queequega.
- A gdyby się okazało, że chciałam i tylko czekałam na to, żebyś mnie dogonił i spojrzałabym na ciebie inaczej niż zwykle?
Will zapatrzył się w świeczkę na naszym stoliku, po czym z wolna przeniósł wzrok na mnie i powiedział:
- To chyba byłbym wtedy najszczęśliwszym dzieciakiem na tej ziemii.
Nasza znajomość była dowodem na to, jak przez niewypowiedziane słowa i niewykorzystane szanse, utraciło się coś, co mogło być czymś pięknym, i to bezpowrotnie. Szansa na to minęła z chwilą, gdy oboje przekroczyliśmy poraz ostatni próg naszych domów rodzinnych i wyruszyli w nowy, dorosły świat.
- Może jednak nie jest za późno, żebym wyznał ci, to, czego bałem się powiedzieć przez tyle lat i pani agentka Dana Scully da się wyciągnąć na parkiet w tej drugiej sali, o tam - Will głową wskazał na przejście z jednej części restauracji do drugiej, w której trwał dansing.
- Będę niezmiernie zaszczycona - odpowiedziałam, podając mu dłoń, na co on ucałował jej wierzch, jak jakiś gentleman i zaprowadził mnie do sali, w której zespół grał wolny kawałek.
Will położył dłonie na moich biodrach, ja splotłam swoje dookoła jego karku i oboje zaczęliśmy kołysać się w rytm melodii.
Rytm był wolny, z elementami muzyki country i nostalgiczny, podobnie jak ta chwila. Wtuliłam się w ramię Willa i szepnęłam mu do ucha:
- To nie jest czasem piosenka kowbojska?
Spojrzał to na mnie, to na wykonawcę, który obejmował statyw od mikrofonu i udając, że zastanawia się nad odpowiedzią, stwierdził po chwili kiwając z wolna głową, że tak.
Zachichotałam.
- Co? - spytał, unosząc brew - Nie nadepnąłem ci po palcach, masz sprawne wszystkie dziesięć.
- Nie, nie to mam na myśli - pokręciłam głową, śmiejąc się.
- A co? - dopytywał.
Kiwnęłam głową w stronę sceny i piosenkarza.
- Wsłuchaj się w słowa. Jest smutna. - odparłam, w chwili gdy z ust muzyka padły słowa "Bittersweet memories that is all Im taking with me, so goodbye, please don't cry...".
Will przystanął na środku parkietu, po czym wsłuchał się w dalszą część piosenki. Po chwili na jego twarzy również pojawił się uśmiech.
- Faktycznie, jest trochę smutna. Bo to piosenka o rozstaniu.
- Naprawdę, zagrali ją w idealnym momencie - stwierdziłam.
Ponownie wtuliłam się w jego pierś, wsłuchując jak nuci graną melodię do mojego ucha. W pewnej chwili poczułam jego oddech na swojej skórze; uniosłam głowę, by na niego spojrzeć, a on z wolna przybliżył swoje usta w kierunku moich, złączając je finalnie w pocałunku przepełnionym tęsknotą, smutkiem, ale jednocześnie i sentymentem.
Jego ręka wsunęła się w moje włosy, po czym zaczęła muskać mój policzek. Druga natomiast mocno obejmowała mnie w pasie, tak jakby nie chciała mnie już drugi raz puścić.
- Zawsze będziesz moją pierwszą - wyszeptał, przyciskając ponownie wargi do moich.
Gdy piosenka dobiegała końca, czar tej chwili został przerwany przez głos wołający moje imię, który oprócz nas znalazł się w tym pomieszczeniu.
Rozłączyliśmy gwałtownie nasze usta i spojrzeliśmy na Muldera stojącego w drzwiach do sali, w której byliśmy i patrzącego na nas wielkimi jak spodki oczami pełnymi... goryczy?
- Nie widziałem nic, to się wytnie - zaczął machać rękoma, jakby chciał odgonić muchy, a po chwili podszedł do nas, odciągnął mnie na bok i łapiąc za moje ramiona powiedział poważnym tonem: - Nie uwierzysz mi, gdy opowiem ci, co przed chwilą widziałem.
- Mulder, jeśli masz na myśli...
- Nie o tym mówię, nic mi do tego - podniósł ton - Mówię o naszej sprawie.
Spojrzałam na niego pytająco.
- Co masz na myśli?
- Słuchaj powiesz mi, że zwariowałem, ale widziałem teraz w drodze powrotnej kobietę ubraną na biało w długiej koszuli, która udała się w stronę cmentarza.
Westchnęłam ciężko.
- Mulder, jesteś przemęczony, coś ci się przewidziało...
- Wiem, co widziałem.
- To dlaczego nie poszedłeś w takim razie za nią?
- Przybiegłem do ciebie, licząc, że może razem pójdziemy ją śledzić. Zapomniałem jednak, że masz randkę z tym.. tym... A, zresztą nie ważne. Nie wierzysz mi.
- Wierzę w to, co widzę, Mulder. A nie w wytwory umysłu pod wpływem zmęczenia. Ale skoro tak bardzo ci na tym zależy, to dobrze, możemy iść i zobaczyć, czy jej nie ma.
- Dobrze. Chodź - powiedział, pociągnął mnie za rękę i wyprowadził na zewnątrz, zostawiając Willa samego w środku.
***
Mulder
Gdy dotarliśmy do bram cmentarza, Scully spojrzała z powątpiewaniem na mnie i powiedziała:
- I gdzie się podziała twoja zjawa?
Pewnie, że za Chiny mi nie wierzyła, ale wiem, co widziałem.
W milczeniu przeszedłem przez bramę, stanąłem na środku alejki i rozejrzałem się dookoła. Po chwili dostrzegłem jakiś ruch w oddali za drzewem po swojej lewej stronie.
- Mulder, my...
- Cii - przyłożyłem jej palec do ust i skinąłem w stronę, w której chwilę temu widziałem cień.
Z wolna i bezszelestnie udałem się w tym kierunku, nie zwracając uwagi na to, czy Scully idzie za mną.
Szczerze mało obchodziło mnie to, co robiła. Mogła tam nawet tak stać przez resztę wieczora.
Przystanąłem ponownie, żeby przyzwyczaić oczy do narastającej mgły i w pewnym momencie znowu dostrzegłem zarys kobiecej sylwetki w białej sukni, teraz już wyraźniej.
Szła w kierunku alejki porośniętej tujami, gdzie mgła zdawała się być najgęstsza. Niewiele myśląc, przyśpieszyłem kroku, żeby nie zgubić podejrzanej z zasięgu wzroku.
Wszedłem więc w ten mglisty labirynt, teraz stawiając kroki bardzo ostrożnie, by przypadkiem nie zahaczyć o jakiś kamień. Któregoś dnia gdy bawiliśmy się z Samantą w chowanego o podobnej porze, również w mglistą pogodę, potknąłem się na kamieniu z trzy razy, za czwartym zderzyłem się z drzewem, a za piątym wpadłem na siostrę i oboje rymsnęliśmy jacy dłudzy.
Chcąc uniknąć powtórki w rozrywki, postanowiłem wziąć sobie nauki z przeszłości do serca i tym razem baczyłem na to, jak idę. Mgła raziła w oczy i znacznie zagłuszała odgłosy, przez to miałem wrażenie, jakbym znajdował się w białej próżni.
Nagle do moich uszu dobiegł stłumiony dźwięk, przypominający kobiecy głos. Już myślałem, że to może Scully nabawiła się strachu i postanowiła jednak za mną iść, do chwili, gdy poznałem, że dźwięk, który słyszę, to nucenie jakiejś melodii.
- Nie zapominaj o mnie, nie zapominaj...
Może wydawać by się to mogło niemęskie, ale poczułem ciarki na skórze.
Gorączkowo zacząłem się rozglądać za źródłem tego dźwięku, który najprawdopodobniej należał do kobiety, którą chwilę temu widziałem, ale w tej mgle jedyne co mogłem dostrzec, to ściany gęsto zrośniętych ze sobą tui, które, jak zdążyłem już trafnie to ocenić, tworzyły labirynt.
- Cholera - szepnąłem do siebie, bo oznaczałoby to, że pognałem za zjawą wprost do labiryntu i pozwoliłem sobie sam się w nim zgubić.
Postanowiłem postawić wszystko na jedną kartę i zacząłem biegać po labiryncie, szukając drogi do wyjścia. Już nie dbałem nawet o to, czy wpadnę na tego żywego ducha, musiałem znaleźć wyjście z labiryntu. A potem myśleć, co robić dalej.
Biegłem tak więc od zakrętu do zakrętu, obijając się o roślinne ściany, gdy w pewnej chwili zahaczyłem nogą o korzeń i wyłożyłem się, jak wtedy, gdy wpadłem na Sam. Podniosłem się jak najszybciej, otrzepałem ręce i ubranie, a gdy uniosłem wzrok przed siebie, przysiągłbym, że mignął mi dół długiej białej sukni.
Przełknąłem ślinę i przyśpieszonym krokiem udałem się w stronę, w którą udał się cień.
Po chwili znowu usłyszałem tą samą piosenkę, co wcześniej.
Stanąłem jak wryty, bo coraz mniej zaczęło mi się to podobać.
- Pamiętaj o pannie... Nie zapominaj... Lecz bacz na to, która to ona...
Wyszedłem zza zakrętu ściany z tui i stanąłem oko w oko z odwróconą do mnie plecami kobietą ubraną na biało.
- Agent FBI, nie ruszaj się. Kim jesteś? - zapytałem, wyciągając z wolna zza poły płaszcza rewolwer.
Jeżeli to kobieta niezrównoważona psychicznie, która nie wahała się zamordować własnego męża, musiałem być gotowy na wszystko.
Postać z wolna obróciła się w moim kierunku.
- Odpowiedz - zażądałem - I żadnych podejrzanych ruchów.
Kobieta odwróciła się do mnie przodem i stanąłem twarzą w twarz w trupio bladą, z sińcami pod oczami i o wychudłej, mizernej sylwetce Albertine Dunhill.
Przekręciła głowę na lewą stronę i w milczeniu wbijała we mnie swój wzrok, w którym było tyle niepokoju, że powiedzieć, że odczuwałem w tamtej chwili tylko dreszcze, to jak nie powiedzieć nic.
Podeszła z wolna w moim kierunku i powiedziała:
- Tej nocy umrze.
- Ale kto? - zapytałem.
- Ten, który zapomniał o pannie... - odpowiedziała, po czym zrobiła nagły ruch w moim kierunku, wyciągnęła w moją stronę dłonie, po czym poczułem, jak zaczęły szarpać one moje ręce i ubranie.
Nie wiele myśląc, chwyciłam za pistolet i próbowałem wystrzelić, ale nie mogłem odpowiednio wycelować, gdyż dłonie kobiety, zaczęły szarpać również moją broń.
W końcu udało mi się wyszarpać z tego morderczego uścisku i rzuciłem się do wyjścia. Musiałem sprowadzić Scully do pomocy, bo ta kobieta była dla mnie jednego za silna.
Los chyba mi sprzyjał, bo mgła w labiryncie przerzedziła się i już prawie byłem u jego wyjścia, gdy nagle wpadłem na kogoś zza rogu.
Będąc przekonanym, że to ta zjawa, chwyciłem za broń i już miałem strzelać, gdy usłyszałem głos, którego spodziewałbym się w ostatniej kolejności tu usłyszeć:
- Jezu, nie strzelaj, to ja!
Oprzytomniałem i spostrzegłem, że celuje prosto w Willa. Chociaż w sumie mogłem wystrzelić, dostałby nauczkę. Z przestrzeloną kostką od nogi byłby w stanie dalej funkcjonować.
Podał mi rękę, którą niechętnie chwyciłem i powiedział:
- Co ty taki wystraszony? Zobaczyłeś upiora, czy co?
- Po pierwsze, nie przypominam sobie, żebyśmy byli na "ty". Po drugie tak, właśnie odbyłem szarpaninę z nikim innym niż z samą Albertine Dunhill.
Will spojrzał na mnie, jak na kogoś, kto mówi pod wpływem mocnego narkotyku.
- Przecież ona nie żyje - powiedział.
- Tak, też tak myślałem, ale to była ona.
- Więc gdzie teraz jest? - dopytywał, zaglądając mi za ramię.
- Nie wiem, bo uciekłem.
- Uciekłeś? - uniósł brew.
Nie no, teraz to zupełnie wyszedłem na skończonego leszcza, który ucieka przed szarpiącym go i chcącym zamordować duchem, który był tak namacalny, jak on stojący tu przede mną.
- Żeby sprowadzić Scully. Próbowałem ją zatrzymać, ale zaczęła się ze mną szarpać, a później chciała zabrać mi broń...
Will wyminął mnie i zapytał, wskazując w kierunku, z którego dopiero co przybiegłem:
- Tam ją widziałeś?
- Tak - wysapałem, z trudem łapiąc oddech.
Tyle mu było trzeba, żeby ruszyć w tamtą stronę.
Jakkolwiek miałem go po dziurki w nosie, postanowiłem za nim iść, bo gdyby coś mu się stało, Scully zapewne by mnie zabiła.
Dotarliśmy do zaułku, w którym na nią wpadłem.
- To tu - powiedziałem, po upewnieniu się, że to jest to miejsce, chociaż każdy zaułek wyglądał tu niemalże tak samo.
- Więc gdzie ona jest teraz? - rozejrzał się.
Sam bym chciał to wiedzieć.
Do naszych uszu dobiegło nawoływanie Scully.
Zawróciliśmy najszybciej, jak mogliśmy i zderzyliśmy się z wołającą nas i rozglądającą się na wszystkie strony Scully.
- Całe szczęście, żyjecie - odetchnęła z ulgą, tuląc się oczywiście do Willa, a gdy przeniosła wzrok na mnie, warknęła ze złością: - Co ty najlepszego sobie wyobrażałeś, Mulder? Zostawiłeś mnie tu samą, żeby pobiec za... Właściwie za czym ty pobiegłeś? - spytała.
- Zabrzmi to niewiarygodnie, ale widziałem ją, Scully. Tak jak widzę teraz ciebie. Nuciła jakąś piosenkę.
- Kto nucił? Kogo ty widziałeś? - nie mogła się połapać, przez moje chaotyczne opowiadanie.
- Albertine Dunhill. To była ona. Powiedziała, że dzisiejszej nocy zginie ktoś, kto zapomniał o pannie. A potem zaczęła się ze mną szarpać, próbowałem ją obezwładnić, ale ona chciała wyrwać mi broń z ręki i... ruszyłem do wyjścia z labiryntu, żeby sprowadzić ciebie.
Scully wyglądała na nie tyle zdziwioną, co zaszokowaną tym, co przed chwilą powiedziałem.
- Mulder... Obawiam się, że to tylko mgła spłatała ci figla. W taką pogodę wszystko może przybrać kształt człowieka.
- Ale ty nie rozumiesz widziałem ją, stała przede mną, tak jak ty teraz.
Scully pokręciła głową.
- Myślę, że za bardzo chcesz wierzyć Mulder i to twój umysł podsuwa ci najróżniejsze obrazy.
- No dobra, a co w takim razie z nuconą melodią?
- Nie wiem, stłumione przez mgłę dźwięki się w nią ułożyły? - wzruszyła ramionami - Zbierajmy się stąd.
Złapałem jej ramię.
- Scully, zgłośmy to na policję, bo inaczej tej nocy zginie jakiś człowiek.
- Mulder, nie. Nie będę zgłaszać innym czegoś, co jest wytworem twojej wyobraźni.
Poddałem się.
- W porządku. Nie chcesz mi wierzyć? Nie wierz, proszę bardzo. Ale wiem co widziałem - odparłem, po czym wyminąłem ją i Willa i skierowałem się do wyjścia z cmentarza.
***
Następnego dnia obudziło mnie pukanie do drzwi mojego pokoju w motelu.
- Otwarte - zapewniłem, nie spuszczając wzroku z telewizora w którym nadawano program o życiu surykatek.
To była Scully.
- Mulder, zjedz coś i ubieraj się. Dzwonił do mnie szef policji w Dallas. Znaleziono zwłoki człowieka.
Przerzuciłem swoje spojrzenie z ekranu na twarz śmiertelnie poważnej Dany.
- Tej nocy zginie człowiek... - wyszeptałem, przypominając sobie słowa kobiety w labiryncie.
- Miałeś rację - powiedziała, spuszczając wzrok w dół.
- Będę za piętnaście minut - zapewniłem, po czym dźwignąłem się z łóżka po swoją koszulę i spodnie leżące na krześle, które robiło mi za szafę.
Scully kiwnęła głową i w milczeniu zamknęła za sobą drzwi.
Przetarłem twarz dłonią i próbowałem na spokojnie poukładać w głowie wydarzenia z wczorajszego wieczoru.
Duch Albertine Dunhill zapowiedział mi wyraźnie, że zginie ktoś, kto zapomniał o pannie. Nie bardzo wiedziałem, co to jednak może oznaczać.
Najbardziej jednak denerwował mnie fakt, że można było tego człowieka uratować, gdyby tylko Scully mi uwierzyła, czego nie zrobiła.
Pokręciłem głową, zawiązałem krawat i wyszedłem.
***
Za moją drobną sugestią zatrzymaliśmy się po drodze na kawę, którą wzięliśmy na wynos.
W aucie całą drogę panowała cisza; Will siedział z tyłu i studiował jakieś papiery, Scully wbijała wzrok w drogę, udając że z pełnym skupieniem prowadzi, zerkając na mnie co jakiś czas, a ja siedziałem oparty o szybę i oglądałem obraz migający na zewnątrz.
Gdy dojechaliśmy w końcu na miejsce kolejnej zbrodni, dom był już dawno ogrodzony taśmą, a przed nim stały chyba ze cztery radiowozy wokół których kręciła się chmara policjantów.
Doszedłem do wniosku, mając na uwadze to, że nigdy na żadne zgłoszenie o zabójstwie nie zjeżdżały się takie tłumy, że ten, kto zginął, musiał być jakąś ważną osobistością tu w Dallas.
Jak się okazało chwilę później nie myliłem się.
- Szeryfie, dlaczego tu jest aż tyle policji? - spytała Scully, rozglądając się dookoła.
- Zabito Alistera Browna, zastępcę burmistrza. Zawiadomiliśmy już o tym jego żonę i dzieci, są w drodze.
Zdziwiłem się nie na żarty.
No bo logicznie na to wszystko patrząc, po co ktoś taki jak Albertine Dunhill miałby zabijać gościa, który żył sobie jak pączek w maśle w dużym, prawie że jak villa, domu, który w dodatku ma żonę i dzieci i, co więcej, był zastępcą samego burmistrza, co oznaczałoby, że obracał się w kręgu ludzi bardziej zamężnych, niż taka Dunhill, która była zwykłą mieszkanką Dallas.
Chyba, że w jakiś tajemniczy sposób nawiązali ze sobą znajomość.
Przed dom przyjechał duży czarny ford z którego wysiadła blondynka w białej, obcisłej sukience przed kolano i kremowym żakiecie, a za nią chłopiec i dziewczynka, również blondyni jak ich matka.
- Jasmine Brown - przedstawiła się, podając rękę szefowi policji, Scully, Willowi i mnie.
- Pani Brown, przykro nam o tym informować, ale pani mąż nie żyje. Najprawdopodobniej został uduszony. Policjanci próbują ustalić, jakie były okoliczności jego śmierci - powiedział szef policji.
Pani Brown wydawała się być niewzruszona.
- Jesteśmy z FBI - zacząłem, pokazując swój identyfikator - Jeśli to nie kłopot, to chcielibyśmy zadać pani parę pytań.
- Proszę bardzo, nie mam nic do ukrycia - odparła kobieta, rozkładając ręce.
- To w takim razie poprosimy panią, żeby pojechała pani na komisariat, złożyć zeznania - powiedział policjant, który zaprosił kobietę, by wsiadła z nim do radiowozu, na co ona stwierdziła, że pojedzie swoim autem.
My natomiast postanowiliśmy udać się do środka na szybkie oględziny miejsca zbrodni, a potem dołączyć do reszty na komisariacie.
Wewnątrz policja robiła zdjęcia przedmiotów, pokojów, a w pokoju, w którym leżało ciało denata panował szczególny tłum.
- Kto zawiadomił służby o tym, że nie żyje? - spytałem policjanta z aparatem.
- Nie wiadomo. Z rana na komisariat zadzwonił jakiś anonim. Połączenie było zbyt krótkie, żeby mogło zostać namierzone, ale osoba podała tylko adres zamieszkałego i informację że nie żyje. Na pytanie, o to, kim jest i jak się nazywa rozłączyła się.
- Wie pan czy była to kobieta? - dopytywałem.
Policjant bezradnie wzruszył ramionami.
Czasami zastanawia mnie, co za ludzie pracują na poszczególnych stanowiskach i jak wysokie kwalifikacje posiadają tylko i wyłącznie na egzaminach wstępnych, by potem cała wiedza wyparowała im z głowy i pozwalali przechytrzyć się zbrodniarzowi.
Ta sprawa zaczęła mi powoli działać na nerwy - pełno różnych wydarzeń pozornie ze sobą powiązanych lecz bez twardych dowodów i poszlak na to, że odpowiada za nie jedna osoba.
Scully przykucnęła przy zamordowanym ciele.
- Został uduszony. Najprawdopodobniej przewodem ze względu na cienką linie wokół jego szyi. Sznur zostawiłby grubszy ślad.
- Chociaż tyle wiemy - stwierdziłem, wznosząc oczy do góry, co nie było znowu takim złym pomysłem, bo w przeciwnym razie nie zobaczyłbym zwisającego z sufitu uciętego przewodu, który zapewne doprowadzał światło do pokoju.
Tylko nigdzie nie było żyrandola.
Rozejrzałem się dookoła i zobaczyłem, że ściany w pokoju były gdzieniegdzie ozdobione w szare plamy, takie, jakie są przy remoncie.
Nagle mnie oświeciło: facet robił remont w tym pokoju, stąd nie było tu żyrandola, a przewody zwisały ze stropu.
- Scully, spójrz na to - wskazałem palcem na sufit.
- Wyjaśniło się, skąd morderca wziął przewód do uduszenia denata. Musiał być dłuższy i zwisać z sufitu, morderca go odciął i udusił mężczyznę. Co więcej musiał wykazać się dużą siłą, bo z tego co widzę, miał godnego przeciwnika - stwierdziła Scully, patrząc na barczyste ciało mężczyzny.
- Proponuje, żebyśmy udali się na komisariat i porozmawiali z żoną zabitego. Kto wie, może dowiemy się czegoś, co ułatwi nam śledztwo - odezwał się Will, podając rękę Scully, żeby dźwignęła się z podłogi.
Ja w milczeniu obserwowałem zwłoki.
- Mulder, ja - zaczęła Scully, ale w odpowiedzi machnąłem tylko ręką i westchnąłem.
- Daj mi wyjaśnić - powiedziała, łapiąc mnie za ramię i odwracając w swoją stronę.
- Proszę, mów - zatrzymałem się w progu i złapałem pod boki.
- Ja... Chciałam tylko powiedzieć, że żałuję, że cię nie posłuchałam i nie powiedziałam nikomu o twoich przypuszczeniach.
- To już i tak bez znaczenia - stwierdziłem - Nie zaprzątaj sobie tym głowy. Trzeba porozmawiać z jego żoną.
Scully kiwnęła potakująco głową i udaliśmy się z powrotem do naszego auta.
***
- Gdzie była pani, kiedy zmarł pani mąż? - zapytałem kobiety, gdy zasiedliśmy w pokoju przesłuchań.
- W Oklahomie, u matki. Mąż nie pojechał ze mną.
Kiwnąłem głową.
- Chyba nie myśli pan, że to ja go zabiłam? Mam alibi na dzień zabójstwa jak i noc.
- Tego nie powiedziałem - stwierdziłem.
- Ale pomyślał pan.
Bystra kobieta, czyta w myślach chyba.
- Pan posłucha mnie uważnie - zaczęła z niezwykłą nonszalancją w tonie głosu - Ktokolwiek zabił mojego męża - dobrze, że to zrobił.
Tego się nie spodziewałem.
- Jest pani niezwykle bezpośrednia - zauważyłem.
- O daj pan spokój - zaczęła, wyrzucając dramatycznie ręce w górę - Pan sobie wyobrazi: żona siedząca w domu, dwójka dzieci, mąż zdradzający ją od miesiąca z sekretarką i jeszcze się z tym nie kryjący przed innymi mieszkańcami. Zapomniał o mnie i o rodzinie. Jakże więc mam płakać po nim, kiedy wiem, jaki z niego był sukinsyn, jeszcze w czasach młodości. Nauczyłam się z tym żyć. Ale ktokolwiek to zrobił... Jestem mu wdzięczna i żałuję, że sama na to nie wpadłam. Albo chociaż może nie na zabójstwo, a na kastrację.
To fakt, kastracja co poniektórym by się przydała.
Nie sposób się było z nią nie zgodzić.
- Co mogę poradzić... Tak się kończy, gdy się zapomina o żonie i dzieciach a ugania się za jakimiś pindami.
Nie byłem do końca pewny czy użyła słowa "pindy", bo w uszach niczym echo dzwonu kościelnego dzwoniło jedno słowo: "Zapomniał".
Zapomniał o pannie.
- Może pani opuścić pokój przesłuchań. Nie mam więcej pytań - stwierdziłem, podszedłem do drzwi i gestem wskazałem jej, że może wyjść.
- Całe szczęście - powiedziała - Już myślałam, że zamierza pan tu spędzić ze mną noc albo coś podobnego.
- Kusząca propozycja, nie powiem - przytaknąłem - Jeszcze coś: zna pani nazwisko sekretarki pani męża? - zatrzymałem ją w drzwiach, łapiąc delikatnie za łokieć.
- Pewnie, że tak. Jak już powiedziałam, to nie jest żadna tajemnica. Imię Denise, nazwisko Derone.
- Dziękuję bardzo - powiedziałem, a kobieta wyszła zdecydowanym krokiem na korytarz.
Muszę przyznać, że niezwykle czarująca z niej osóbka... Ten temperament, ten pewny siebie krok i...
- Mulder?
Otrząsnąłem się z transu, bo przede mną stała niezadowolona Scully.
- Co? - spytałem, szybko przerzucając spojrzenie na jej zmarszczony nos.
- Pozwoliłeś podejrzanej opuścić komisariat?
- Możesz ją skreślić z listy podejrzanych. Nie zabiła go.
- A ty skąd to wiesz?
- Bo wiem. Zabiła go Albertine Dunhill.
Scully westchnęła.
- A ty nadal obstajesz przy swoim.
- Scully, chodź! Poddano analizie materiał znaleziony w szpitalu i porównano go z przewodem, którym został uduszony Brown - zza rogu drzwi wychyliła się głowa Willa.
Oczywiście, nadal zwracał się do Scully, udając, że ja jestem tylko związkiem CO2.
I jak tu go znosić?
Udaliśmy się za nim do pokoju, w którym na stole miał rozłożony pierdyliard papierów. Wziął jedną z kartek i powiedział:
- To odcisk palca z materiału znalezionego w kostnicy.
Scully wzięła od niego kartkę i uważnie jej się przyjrzała.
Will podszedł do stołu i zabrał z niego kolejną kartkę.
- A to - wskazał na kolejny odcisk palca - zdjęto z przewodu , którym uduszono Browna.
- Myślałam, że go nie znaleźli.
- Bo nie znaleźli. Sam się znalazł, pod ciałem denata, kiedy przewożono go do kostnicy.
- To zrobiła jedna i ta sama osoba - powiedziała Scully, pokazując mi kartki.
Wyciągnąłem z teczki dokumenty Albertine Dunhill. Znalazłem papier z odciskiem palca kobiety i przyrównałem do obu kartek.
- To jej odcisk - stwierdziłem, a w tym czasie ciszę przerwał dźwięk tłuczonego szkła.
Ktoś przez okno wrzucił do środka kamień.
Will podbiegł do okna, ale nikogo przez nie nie zobaczył, ja natomiast wziąłem kamień do ręki.
Były na nim napisane, czy raczej lepiej mówiąc, wyryte cyfry: 302014952146.
- Scully, spójrz na to - pokazałem.
- Co mogą oznaczać te cyfry?
Wziąłem do ręki kartkę z danymi kobiety.
Przez głowę przeszło mi, że może chodzi o datę urodzin, zgonu albo czegoś podobnego. Jednak cyfry zapisane razem tworzyły inną kombinację.
- Trzeba to ustalić - powiedziałem.
***
Powiedzieć, że miałem dość ślęczenia nad tym, co mogą oznaczać te cyfry, to jakby nic nie powiedzieć.
Scully pojechała robić sekcję zwłok mężczyzny, a ja siedziałem nad tym i siedziałem.
I zasnąłem.
A śniły mi się dziwne rzeczy.
Jednak sen, który pamiętam najbardziej przyśnił mi się na chwilę przed przebudzeniem.
Byłem w domu Browna. Siedziałem na kanapie w pokoju w którym robił remont. W pewnej chwili usłyszałem jakiś stuk na zewnątrz domu. Brown musiał go również usłyszeć bo przerwał grzebanie przy przewodach zwisających z sufitu, zszedł z drabiny i przystanął przy oknie.
Stuk ponownie się powtórzył - tym razem było to pukanie do drzwi.
Brown otworzył je ale nikogo nie było na zewnątrz. Wyszedł na ganek, ja wyszedłem za nim.
Nikogo nie było na dworze. Żywej duszy.
Brown nie wiedząc chyba o mojej obecności zawrócił do domu, a ja za nim.
Nim zdążył zamknąć drzwi wślizgnąłem się do środka.
Zrobiłem to tylko po to, żeby stanąć oko w oko z kobietą, którą widziałem w labiryncie na cmentarzu.
Jej blada skóra, długa biała suknia, podarta na dole (zapewne brakujący skrawek materiału, który znalazł Will to jej fragment) i sine oczodoły wyglądały upiorniej niż w księżycowym świetle.
- Ty kto jesteś? I co robisz w moim domu?! - zapytał Brown, lecz zamiast uzyskać odpowiedzi usłyszał tylko:
- Nie zapominaj o pannie.
- Won z mojego domu, psychopatko! Ale już!
Teraz był już zupełnie przerażony.
Kobieta zaczęła z wolna się do niego zbliżać, na co on, wielki postawny facet, zaczął się wycofywać.
Weszli do pomieszczenia, w którym trwał remont i w którym znaleźliśmy zwłoki Browna.
Albertine wyjęła zza pleców nóż, przecięła zwisający z sufitu przewód i strzeliła nim niczym z bata w stronę Browna.
Ten potknął się o stojący na środku stół z narzędziami, wywrócił, a wtedy ona dopadła do niego, zarzucając mu przewód na szyję, po czym z całej siły okręciła go wokół szyi zastępcy burmistrza, dusząc go.
Próbował z nią walczyć, odepchnąć ją ale ona była za silna.
Gdy mężczyzna wydał swe ostatnie tchnienie, poluzowała przewód i pchnęła ciało tak, że leżało na brzuchu.
Przysunąłem się bliżej, żeby zobaczyć, co robiła i wtedy dostrzegłem, że na dole pleców mężczyzny zaczęła wycinać nożem napis "cut".
Gdy skończyła wycinać literę "t", gwałtownie przerzuciła ciało z powrotem twarzą do siebie, włożyła pod nie odcięty przewód, po czym szybko odwróciła się, stając już drugi raz ze mną oko w oko, przyciskając nóż do mojego gardła i powiedziała:
- Tnij i strzelaj.
W tym momencie zerwałem się na równe nogi i dysząc ciężko stwierdziłem, że jestem u siebie w motelu i że zasnąłem na swoim biurku.
Chwilę mi zajęło dojście do siebie; zimny pot czułem na karku, a oczy, gdy spojrzałem w lustro znajdujące się na szafie, wyglądały na dzikie jak po narkotykach.
Mógłbym wam powiedzieć, że chciałem wrócić jak niepyszny do swojego mieszkania w Waszyngtonie i dać tej sprawie za wygraną, ale to nie byłaby prawda.
Prawda była taka, że chciałem z całego serca zostać dorwany przez Albertine Dunhill i mieć już święty spokój.
I wtedy przypomniałem sobie, co powiedziała do mnie we śnie.
- Tnij i strzelaj... Tnij... Strzelaj... - i wtedy mnie olśniło - Tnij i strzelaj - Cut and Shoot!
Cut and Shoot to nazwa niedużego miasta tu w Teksasie, bodajże trzy godziny samochodem z Dallas.
Szybko wpisałem w komputerze nazwę miejscowości i wyszukałem jakieś informację.
Niestety to, czego szukałem, nie znajdowało się w internecie.
Postanowiłem wykręcić numer do starych dobrych kumpli, Wolnych Strzelców.
Odebrali od razu.
- Halooo - usłyszałem w słuchawce śpiewny głos Langly'ea.
- Langly, potrzebuję przysługi - postanowiłem od razu przejść do konkretów.
- Mulder, to ty! - ucieszył się - Co za wiedzy wasza agencka mość chce zasięgnąć?
- Masz może możliwość wyszukania mi współrzędnych dla Cut and Shoot w Teksasie?
- Możliwości mam, techniki różne znam, radę dam. Nie rozłączaj się, zaraz będziesz mieć swoje współrzędne.
W myślach dziękowałem Bogu, że poznał mnie z tymi szajbusami. Dobrzy z nich kumple, nieraz mi pomogli.
- Fox, mamy to! - Głos Langly'ea po dłuższej chwili nieobecności ponownie zadźwięczał w słuchawce - Słuchaj uważnie, albo najlepiej sobie gdzieś to zanotuj.
Nie musiałem notować, potrzebowałem jedynie porównać to, co znalazł Langly, z tym, co było napisane na kamieniu.
- Trzy zero dwa zero jeden cztery dziewięć pięć dwa... jeden cztery sześć.
Bingo!
-Langly, jesteś nieoceniony! Naprawdę, nie wiem jak ci dziękować! - gdyby stał tu przede mną, to chyba bym go pocałował, jak Boga kocham.
- Nie ma sprawy. Daj potem znać, co tam wykombinowałeś ze swoją Scully.
Nie ma mojej Scully. Jest za to Scully Willa.
- Scully kogoś chyba tam ma - powiedziałem, niby to zlewczo, że mnie to nic a nic nie obchodzi.
- Łe, co ty mówisz. Ja wiem swoje. Odezwij się, jak będziesz po załatwianiu swoich spraw.
- Jasne. Serwus - rozłączyłem się, szczęśliwy jak małe dziecko, któremu rodzic kupi kauczukową kulkę z automatu.
A więc cyfry oznaczają miasto Cut and Shoot, do którego trzeba będzie się udać z samego rana, ledwo wstanie słońce.
Po chwili moją triumfalną radość przerwał odgłos dzwoniącego telefonu.
- Mulder - powiedziałem.
- Mulder, to ja. Nie uwierzysz, co odkryłam na sekcji zwłok tego mężczyzny.
- Że ma wycięte słowo "Cut" na plecach?
W słuchawce zrobiło się cicho.
- Halo, Scully. Jesteś tam? - zapytałem, nie wiedząc o co chodzi.
- Jestem, jestem... Tylko... Skąd wiedziałeś, na Boga, że on został okaleczony? - Scully nie mogła uwierzyć, w to, co usłyszała.
- Jeśli powiem, że mi się to przyśniło, jak wtedy zareagujesz? - spytałem ostrożnie.
- Stwierdzę wtedy, że mam do czynienia z jakimś wróżbitą i zapytam czy podmienili nam Muldera.
- Bardzo śmieszne - udałem, że się śmieję - Boki zrywać. Słuchaj, wiem co oznaczają cyfry na kamieniu.
- To też ci się przyśniło?
- A żebyś wiedziała - zapewniłem iście poważnie - To współrzędne miasta w Teksasie o nazwie "Cut and Shoot".
- Obiecująca nazwa, naprawdę - stwierdziła sarkastycznie Dana.
- Jedziemy tam z samego rana - zarządziłem i dodałem: - I tym razem robimy po mojemu.
Scully westchnęła.
- Niech ci będzie uparciuchu. To do jutra.
- Nie wracasz na noc? - spytałem.
- Poczekam na Willa, wrócimy razem i... Mulder, jesteś tam?
- Jakoś tak nagle mnie zmogło. Śpij dobrze - udałem, że ziewam i się rozłączyłem.
Co jest takiego interesującego w tym całym Willu to ja nadal nie wiem. Nie dość, że kopci cały czas papierosy jak Palacz, to zakonfiskował mi śledztwo i Scully. Co ja gadam, Scully nie da się zakonfiskować. Sama wie najlepiej, co robi.
Jak to wiele razy mi podkreśla: "To jej życie".
***
Z samego rana wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy do Cut and Shoot.
Byliśmy w połowie drogi, kiedy zadzwonił do mnie Skinner.
- Mulder, co wy tam robicie? - usłyszałem na dzień dobry w słuchawce.
- Mi również miło pana słyszeć, panie Skinner - uśmiechnąłem się do słuchawki.
- Dlaczego śledztwo zajmuje waszej trójce aż tyle czasu? - zapytał.
- Bo widzi pan... Scully, w prawo... Za tym drugim drzewem skręć w prawo. Że tak jakby nam się przeciągnęło. Morderca bawi się w Moriartego z Sherlocka, zostawia więcej poszlak, niż jesteśmy w stanie pojąć, ale teraz wpadliśmy na trop po tym jak Will prawie oberwał w głowę kamieniem i...
- Nie oberwałem w głowę kamieniem - sprostował Will, odwracając się gwałtownie do tyłu.
- Mulder, co wy tam wyprawiacie?
- Aktualnie jedziemy do Cut and Shoot, bo to tu najprawdopodobniej znajdziemy rozwiązanie tego, czego szukamy.
Skinner westchnął.
Oczami wyobraźni widziałem jak przewraca oczami i kręci głową.
- Byle szybko, dobra? Bo dyrekcja zaczyna się niecierpliwić. Nie dziwię im się, w końcu morderca jest na wolności.
- Jasna sprawa. My się tym zajmiemy.
- Od razu zrobił się spokojniejszy, wiesz - powiedziała Scully, odwracając się do mnie na chwilę, po czym znowu spojrzała na drogę i to w samą porę, bo nagle zarzuciło nami z całej siły, a auto zahamowało z piskiem.
Prawie brakowało, a walnąłbym się czołem o zagłówek fotela Willa.
Spojrzałem na Scully, która zesztywniała ze stresu i strachu, oddychając szybko.
- Co jest? - zapytał Will, rozglądając się.
Wychyliłem się między ich fotelami i spojrzałem na młodą kobietę, która miała twarz pobladłą ze strachu i wybałuszone oczy. Rękoma opierała się o maskę naszego samochodu.
Dopiero teraz przypomniałem sobie, że Skinner w dalszym ciągu jest na linii.
- Co to był za pisk, Mulder? Co się tam dzieje?
Z wolna podniosłem telefon do ucha i powiedziałem:
- Ee... Wie pan co, szefie, ja oddzwonię - i rozłączyłem się.
Wysiadłem szybko z samochodu i podszedłem do kobiety.
- Czy panią do reszty porąbało? - zacząłem - Wskakiwać komuś pod maskę samochodu? Co się pani stało? - zapytałem już spokojniej, łapiąc kobietę za ramiona.
Szczęście w nieszczęściu, nic jej się nie stało.
Była w takim szoku, że z trudem mogła sklecić normalne zdanie.
- Jesteśmy z FBI, może nam pani zaufać - zapewniła ją Scully, również wysiadając z auta.
Kobieta wciągnęła haustem powietrze i trzęsącą się dłonią wskazała w kierunku oddalonego o parę kilometrów domu, którego pomimo tego, że był w lesie, zdołaliśmy zauważyć.
- Ona tam jest - powiedziała.
- Kto? - spytała Scully, ale ja już wiedziałem, o kogo chodzi kobiecie.
Wsiedliśmy pospiesznie do samochodu, zajechaliśmy pod ten dom i wbiegliśmy przez otwarte na oścież drzwi.
W salonie uderzył nas widok leżącego na podłodze mężczyzny, który wykrwawiał się od zadanej mu rany kłutej w brzuch.
Scully szybko wykręciła numer na policję i pogotowie.
- Mówi Dana Scully z FBI. Mamy rannego człowieka w domu przy drodze leśnej w Cut and Shoot. Potrzebne nam wsparcie od zaraz. Dobrze... Będziemy czekać. Tylko błagam, prędko - ostatnie słowa podkreśliła mocnym akcentem i zwróciła się do nas - Spróbuje zatamować krwotok. Proszę pani, pani mi w tym pomoże - wskazała na kobietę - Mulder, Will rozejrzyjcie się. Ten morderca może nadal tu gdzieś być.
- Idę na górę - powiedział Will, wyciągając zza pasa broń.
- Będę na zewnątrz - zapewniłem, po czym wyszedłem szybko na dwór i obszedłem dom dookoła.
Tylne drzwi były otwarte i znajdowały się na nich zadrapania podobne do tych, które były na parapecie w kostnicy.
Rozglądałem się tak, aż zobaczyłem między drzewami jakiś ruch.
Nie zastanawiając się długo pobiegłem w tamtym kierunku.
Miałem nieodparte przeczucie, że gonię podobnie jak na cmentarzu ducha Albertine Dunhill.
Biegłem, nie zwracając uwagi na gałęzie obijające mi się o twarz i drapiące moje nogi.
W pewnej chwili przystanąłem, bo postać zniknęła mi z oczu.
Stałem pośrodku lasu i nasłuchiwałem.
Zrobiłem parę kroków do przodu i zahaczyłem nogą o coś twardego, co chrupło, kiedy na tym wylądowałem.
Wstałem szybko i spojrzałem na leżącą pod moją stopą długą, ludzką kość. Przykryta była liśćmi, więc domyśliłem się, że pod nimi musi znajdować się nie jedna kość, a cały szkielet.
Zacząłem więc kopać, a gdy odkopałem liściastą kopułę mój nos uderzył fetor zwłok w zaawansowanym stadium rozkładu w dodatku w sporej części zjedzonych przez dzikie zwierzęta.
Wyciągnąłem telefon i chciałem zadzwonić do Scully, ale po pierwszym sygnale uznałem, że dzwonienie nie ma żadnego sensu, bo nie było tu żadnego sygnału.
Przyjrzałem się uważniej zwłokom.
Nie musiałem być Scully, żeby znać się na medycynie i wiedzieć, że zwłoki należały do kobiety.
W myślach poprzysiągłem sobie, że znajdę tego, kto to zrobił.
- Nie zapominaj o pannie... - usłyszałem śpiew za swoimi plecami.
Odwróciłem się błyskawicznie i zobaczyłem w oddali stojącą Albertine Dunhill.
Śpiewając te słowa, zaczęła oddalać się coraz szybciej, w miarę tego jak się do niej zbliżałem.
"Teraz mi nie uciekniesz" - pomyślałem i przyśpieszyłem bieg.
Z leśnej gęstwiny wybiegłem przez porośniętą bluszczem starą, zardzewiałą bramę, na której górze widniał jakiś stary herb i cyfry 1820. Spojrzałem przed siebie na duży, stary, gotycki i napewno nie przypominający żadnych współczesnych domów dwór, którego dach jak i ściany porastał gęsty bluszcz.
Okiennice były wybite, schody prowadzące do środka dworu wyglądały na takie, które lada chwila zapadną się pod twoimi stopami. W dodatku rośliny rosły tu dziko, nie były przycinane i dom wyglądał na wyraźnie niezadbany.
Z wolna ruszyłem przez dziedziniec, by wejść do środka.
Zwisało mi już to, czy dostanę czymś za chwilę w łeb i umrę tu na tych liściach, mchach i porostach. Musiałem odkryć prawdę, bo to wszystko zaczynało mnie już coraz bardziej wkurzać.
Chociażby kosztem swojego życia.
Co do schodów - nie myliłem się.
Ledwo zrobiłem pierwszy krok, spróchniałe drewno zapadło się, a moja stopa wpadła do środka w miejscu, w którym przed chwilą nią stanąłem.
Wygrzebałem ją stamtąd z lekkim oporem i pokonałem resztę stopni.
Uchyliłem otwarte drzwi i wszedłem do środka.
Wnętrze było ciemne; na ścianach wzdłuż prowadzących na górę schodów wisiały obrazy w starych ramach, meble były przykryte białymi płachtami, z sufitu zwisały przykurzone żyrandole i kilka pajęczyn.
Wiem jak to oklepanie brzmi, ale dom wyglądał jak te, które pokazują na horrorach.
Rozejrzałem się dookoła. Tak... Z pewnością nikt tu nie mieszkał.
- Nie zapomnij... - usłyszałem stłumiony głos na prawo od siebie.
Ruszyłem w tamtą stronę i wszedłem do pomieszczenia, które wyglądało jak jakiś gabinet.
Stało tam biurko, jedno duże krzesło, a w rogu był kominek, z którego dochodziło jakieś szuranie.
Cóż, święty Mikołaj to napewno nie był, do świąt jeszcze trochę.
Kucnąłem w stercie popiołu, która wysypała się na dębowy parkiet i zajrzałem do środka kominka.
Popełniłem wtedy swój największy błąd, bo z wnętrza pozornie wąskiego wyleciał wprost na mnie ogromnych rozmiarów kruk kraczący głośno i ogłuszająco.
Byłem tym tak zszokowany, że runąłem jaki długi do tyłu, waląc głową o kant stołu.
Musiałem solidnie mocno walnąć się o ten stół, bo z jego powierzchni spadł mi na głowę jakiś plik kartek, kopert i zdjęcia, sądząc po tym jak były one pożółkłe, wykonane jakiś czas temu.
Przyjrzałem się jednemu ze zdjęć, pozornie zwykłemu, które przedstawiało rodzinę stojącą przed tym domem: dwie córki, ojciec i matka.
Nie nosili oni wiekowych strojów, surdutów czy halek i koronkowych sukien, ale sądząc po długości sukni matki, zdjęcie to musiało być wykonane albo w latach 50 albo w 60.
Nie myliłem się - na odwrocie był podpis "rok 1962".
Co zaś szczególnie zwróciło moją uwagę to to, jak podobne były do siebie obie dziewczynki; obie blondynki, o tych samych rysach twarzy, wzroście, a nawet uśmiechu.
Niemalże klony.
Następnie spojrzałem na jedną z kartek leżących na ziemii.
Wziąłem ją w rękę i przeczytałem jej zawartość:
"Moja droga siostro. Zapewne nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak bardzo moja choroba utrudnia mi normalne funkcjonowanie w społeczeństwie i odbiera możliwość na poznanie kogoś, z kim mogłabym dzielić swoje życie. Ale to, z czego bardziej nie możesz zdawać sobie sprawy, to to, że dzisiaj poznałam jego. Jest tym, z kim chcę spędzić resztę swoich dni, wiem to. On chce mnie, mnie. Jestem taka wdzięczna losowi, że wreszcie się nade mną zlitował. Wracaj szybko do domu, nie mogę się doczekać, żeby ci go pokazać, kiedy znowu będzie obserwować ptaki w naszej okolicy. Ucałowania"
Zerknąłem na kolejną kartkę.
"Nie spodziewałam się tego po tobie, A. Jak mogłaś zadać mi cios nożem w plecy, kiedy wiedziałaś, co do niego czuję? To ze mną mu się tak dobrze rozmawiało, obserwowało czaple nad naszym stawem... A ty to zniszczyłaś. Dlaczego za każdym razem musisz mi wszystko odbierać?!"
I kolejny list.
"Możesz zabrać mi wszystko, ale jego nie odbierzesz. Rozumiesz? To, że uważasz mnie za psychicznie chorą nie oznacza, że sama jesteś bez winy. Twój ostatni list bardzo mnie rozbawił. Że niby on cały czas spotykał się z tobą? Z tobą rozmawiał przez ten cały czas? To mnie zagadywał za każdym razem, kiedy na niego wpadłam. Mnie, nie ciebie. Bardzo mnie rozczarowałaś. Spaliłam te twoje kłamstwa, tak jak spłoniesz ty. Nie ma miejsca w moim sercu dla ciebie."
I ostatni list. Tym razem jego treść była krótka.
"Jak mogłaś mi to zrobić. Wiedziałaś co do niego czuję. On jest mój, nigdy nie będzie twój. Zgnijesz w piekle, Albertine. Już ja o to się postaram."
Podniosłem wzrok znad kartki i utkwiłem go w widoku zza zakurzonego okna.
Już wiedziałem, o co w tym wszystkim chodzi.
Potrzebowałem jeszcze tylko jednego do utwierdzenia się w przekonaniu, że moje domysły są słuszne.
Podniosłem z ziemi ostatnią kartkę.
"Akt narodzin córek państwa Elizabeth i Glenna Dunhill - Albertine i Clementine"
Z tekstu wynikało, że DNA dziewczynek jest takie same.
Przecież to nie możliwe.
Nie, jeśli zostały genetycznie sklonowane. I to do samej perfekcji.
Zdębiałem.
To by oznaczało, że Albertine Dunhill wcale nie popełniła samobójstwa.
Zabiła ją jej własna siostra.
A że DNA sióstr było jednakowe wyglądało to na samobójstwo.
Nikt nie wiedział jednak o istnieniu Clementine, gdyż obie były do siebie tak podobne, że każdy myślał, że ma do czynienia z Albertine, podczas gdy to nie była za każdym razem ona.
I tak Albertine rozkochała w sobie chłopaka, tego, który miał zostać jej mężem. Clementine również musiała go pokochać, żyła w przekonaniu, że on pragnie jej, kiedy to cały czas chciał tylko Albertine.
A z zazdrości i niepoczytalności ukartowała plan zemsty na siostrze za odebranie również jej ukochanego.
Wiedziała, że mają jednakowe DNA z tego dokumentu, więc uznała, że jeśli ją zabije, będzie to wyglądało na popełnienie samobójstwa, nikt nie pomyśli o tym, że zrobiła to psychopatyczna siostra. Następnie zabiła niedoszłego męża Albertine oraz jego świadka.
A później przyszła kolej na mężów kobiet, które były zdradzane, zapomniane... Tak jak ona.
Zostawiała nam wskazówki. Tylko po co chciała być złapana?
Zebrałem wszystkie kartki, posłużą jako dowody w sprawie, i postanowiłem, uznając, że wystarczająco dużo już wiem, wrócić do reszty.
Musiałem powiedzieć Scully o swoim odkryciu.
Najbardziej nienormalną w tym wszystkim rzeczą, było to samo DNA sióstr.
Jak to możliwe, żeby było ono idealnie kropka w kropkę takie samo?
Przez myśl mi przeszło, że być może to może być część jakiegoś eksperymentu.
To by świadczyło, że te papiery mogą stanowić niewielką co prawda, ale znaczącą rysę na tym, co robi rząd, jakim eksperymentom poddaje ludzi.
Pytanie tylko w jakim celu?
Nie był jednak on znowu tak doskonały, bo sklonowane siostry różniło to, że u jednej z nich wystąpiły opisane w akcie urodzenia pewne niedoczynności mózgu, a co za tym szło, wywołało w późniejszym życiu chorobę umysłową, stwarzającą ją zagrożeniem dla otoczenia i bezwzględną maszyną do zabijania.
Tłumaczyłoby to w takim razie jej nadnaturalną siłę przy pomocy której bez problemu zabiła Browna i usiłowała ogłuszyć mnie tam w labiryncie.
Pozostała kwestia zwłok, które zniknęły z kostnicy.
Nie mogły one od tak z niej wyjść.
Chyba, że ich tam nigdy nie było.
A prawdziwe zwłoki Albertine Dunhill były przez ten czas przykryte liśćmi tu w Cut and Shoot i to o nie zahaczyłem się biegnąc za, jak to myślałem, nią samą.
To by oznaczało, że ciało, które w kostnicy robiło za ciało Albertine Dunhill było tak naprawdę ciałem jej siostry, która najpierw zabiła świadka, potem jej męża, zaznaczyła jego krwią cytat w piśmie, mający stanowić nawiązanie do grzechów, za które rzekomo został zabity i wyszła jak gdyby nigdy nic, znikając tym samym i z kostnicy i z miasta.
Cholera, leżała tam przez dwa dni od rzekomego swojego samobójstwa, gdy tak naprawdę prawdziwa ofiara została zamordowana i to w tym lesie, a potem zniknęła, wychodząc przez okno, żeby zabić niczego nieświadomego męża.
Jakim trzeba być pomylonym, żeby zrobić takie coś?
Eh, te kobiety... Same z nimi problemy.
Wracając przez las czułem dziwną mieszankę uczuć: z jednej strony sprawa była rozwiązana, z drugiej zaś nie uchwycono prawdziwego sprawcy.
Kiedy dotarłem z powrotem do domu, pogotowie zabierało już mężczyznę podłączonego rurkami, żeby ułatwić mu oddychanie, policja przesłuchiwała kobietę, która wyskoczyła nam przed maskę, a Will i Scully siedzieli na schodach, rozmawiając z szeryfem z Dallas.
Na mój widok Scully poderwała się do biegu, przepchnęła przez tłum gapiów z sąsiednich domów i policji i mocno uściskała.
A to nowość.
- Nie było mnie tylko parę minut, a ty już się stęskniłaś - zażartowałem.
- Gdzie byłeś? Martwiliśmy się, czy coś ci się nie stało i czy w ogóle wrócisz i...
- Jak widać żyję, mam się dobrze. I mam coś, co pomoże zakończyć nam tą sprawę raz na zawsze.
Mówiąc to podałem jej kartki, które zabrałem z domu Dunhillów.
Po powierzchownej analizie ich Scully z niedowierzaniem podniosła osłupiałe spojrzenie na mnie i niepewnym głosem zapytała:
- Było ich dwie?
Kiwnąłem głową.
- Bliźniaczki? - zapytała.
- Nie. Klony. Mają takie same DNA. Zobacz w akcie urodzenia, w uwagach.
Scully przyjrzała się uważniej dokumentowi.
- Ale jak to możliwe?
- Nie wiem, ale wiem, że ta sprawa pójdzie do Archiwum X, a tam w lesie znajdują się w zaawansowanym stadium rozkładu zwłoki Albertine Dunhill. Szeryfie - kiwnąłem na mężczyznę dłonią - W lesie są zwłoki kobiety. Trzeba je stamtąd zabrać.
- Mulder skąd o tym wszystkim wiesz? - Scully nie mogła nadal w to wszystko uwierzyć.
- Poprowadziła mnie.
- Kto?
- No właśnie. Która? - powiedziałem i spojrzałem na kobietę, która rozstrzęsiona składała zeznania policjantowi.
Tę samą, która wpadła nam pod maskę samochodu.
- Przepraszam, proszę pani, ale jeśli wolno mi spytać, jaka pani godność?
Kobieta z niepewnością wskazała na siebie palcem.
- Tak, tak. Pani - potwierdziłem.
- Denise Derone. Ten mężczyzna nie był moim mężem... My... Pracujemy razem i sypialiśmy ze sobą...
- Nie musi się pani tłumaczyć, naprawdę. Mogę tylko zapewnić, że nic pani nie będzie od teraz grozić - powiedziałem, co było prawdą.
Jej tożsamość utwierdziła w przekonaniu tylko to, o czym miałem przeświadczenie, już od dłuższego czasu.
***
Wróciliśmy do Dallas ale zamiast do motelu, udaliśmy się na komisariat szeryfa.
Tam pokazałem mu dowody znalezione w domu Dunhillów, a kiedy je obejrzał, powiedziałem:
- Wydajcie rozkaz aresztowania Jasmine Brown.
- Czy pan oszalał? Dlaczego mamy aresztować wdowę po zastępcy burmistrza? - szeryf popatrzył na mnie jak na wariata.
- Gdyż nie jest ona tym, za kogo się podaje. To tak naprawdę Clementine Dunhill. Zabiła męża, bo nie był wierny jej, poszedł do innej kobiety, tej samej, która dzisiaj wpadła nam pod maskę samochodu i której kolejny kochanek został zaatakowany, naprawdopodobniej znowu przez nią. Ta kobieta zabija mężczyzn, którzy zapominają o niej i jej istnieniu.
- To by wyjaśniło, skąd od razu po jej wyjściu przez szybę został wrzucony na komisariat kamień ze wskazówką - stwierdził Will.
- Tak, dokładnie - powiedziałem.
- Mulder, skoro wiedziałeś, że to ona, to dlaczego ją wypuściłeś na wolność? - zapytała Scully.
- Nie miałem pewności, tak?Poza tym nie wiedziałem, że były je dwie. Ale kiedy przez okno wpadł ten kamień, byłem już przekonany, że ona może mieć z tym coś wspólnego i zależało mi na rozwiązaniu tej wskazówki. Co prawda kosztem tego faceta, ale z tego co słyszałem, wyliże się, rana nie była głęboka.
- Może nie traćmy już czasu na to pitolenie, a jedźmy lepiej do domu Brownów zgarnąć ją nim przepadnie na zawsze? - zaproponował Will.
- Pierwszy raz się z tobą zgodzę - stwierdziłem i skierowaliśmy się do wyjścia.
- Jadę z wami - powiedziała Scully.
- Nie, ty zostań. Dzwoniłem do Skinnera, przyjedzie tu lada chwila. Musisz mu przekazać dowody i pokazać ciała.
- Ale po co on tu? - spytała Scully.
- Gdyż sprawa sklonowanego DNA jest ważna i nie może być od tak pominięta. To jeden z dowodów na to, że rząd robi eksperymenty na niektórych z ludzi. I może mieć to związek z moją siostrą.
Scully westchnęła.
- Dobrze, zostanę. Ale uważajcie na siebie.
***
Gdy zajechaliśmy na miejsce, uznaliśmy, że najlepiej będzie, jeśli się rozdzielimy.
Will poszedł na tył domu, ja wszedłem zaś od frontu.
Nie siliłem się na kulturalne pukanie - strzeliłem w zamek, drzwi ustąpiły i byłem już w środku.
Rozejrzałem się dookoła - nigdzie żywej duszy.
W pewnej chwili dobiegło mnie stłumione nawoływanie z piwnicy.
Pobiegłem do drzwi, zza których ono dochodziło, szarpnąłem za nie, ale nie ustąpiły.
Postanowiłem więc je wywarzyć i kiedy wypadły z zawiasów dostrzegłem dwójkę dzieci - te same, które przyjechały z Jasmine, a raczej Clementine tutaj.
- Nie! - krzyknął chłopiec, a chwilę potem poczułem świst koło swojego ucha, odwróciłem się i stanąłem oko w oko z kobietą, która zamachnęła się na mnie drewnianym kijem do baseballa.
Złapałem jego koniec i próbowałem jej go wyszarpać, ale ona była silniejsza.
Podczas szamotania, Clementine popchnęła mnie z całej siły na ziemię, ogłuszając tym cholernym kijem i, ku mojej zgubie, wyszarpnęła mi broń, celując nią we mnie.
Kiedy miałem tam już zmawiać pacierze, nie wiadomo skąd zza ściany wyskoczył Will, który rzucił się na kobietę, ratując mnie tym samym od pewnej śmierci.
Rozległ się huk wystrzału z broni.
Nie wiedziałem, kto wystrzelił, ale chwilę potem wszystko okazało się jasne kiedy zobaczyłem osuwającego się na ziemię Willa, który oparł się o ścianę, ciężko oddychając.
Podczołgałem się po leżącą na ziemi jego broń, chwyciłem za nią i już miałem strzelać, gdy do środka wpadli federalni, krzycząc, żeby kobieta wzięła ręce do góry i rzuciła broń.
- Tu jest ranny - powiedziałem, wskazując na leżącego na ziemi Willa.
Kula dostała się prosto w brzuch, powodując silne krwawienie.
Jeden z federalnych zadzwonił po karetkę, podczas gdy reszta obezwładniła i odebrała moją broń z rąk Clementine.
Po chwili do środka wbiegła Scully, rzuciła się na kolana i ze łzami napływającymi do oczu spytała mnie, co się stało.
Wyjaśniłem jej więc, że Will uratował mi życie, chociaż i tak nie byłem w najlepszym stanie sądząc po krwi spływającej mi z rozciętej skroni.
- Queequeg, będzie dobrze. Wyjdziesz z tego - zapewniła go Scully, składając na jego ustach pocałunek.
Will uśmiechnął się słabo.
- Wiem Starbuck, kto jak nie my. Przytuliłbym cię, ale jest ryzyko, że kula rozpieprzy mi pół wątroby, więc nie ryzykuję.
- Zrobisz to, jak wyzdrowiejesz - uśmiechnęła się lekko.
Zrobiło mi się odrobinę głupio.
Przez cały ten czas przeszkadzało mi coś, co było tylko przyjacielskim uczuciem i pozwoliłem, żeby zaślepiła mnie złość do tego faceta, tak samo jak Clementine zaślepiła złość na Albertine.
Z zamyślenia wyrwał mnie odgłos karetki, która przyjechała na miejsce.
Ratownicy zabrali Willa, zapewniając, że zrobią wszystko, żeby uratować agenta FBI, a dwóch z nich opatrzyło moją ranę i teraz wyglądałem iście niepoważnie z opaską na czole niczym jakiś pirat.
Kiedy tak siedziałem w samochodzie, na miejsce przyjechał Skinner.
Scully przekazała mu dokumenty z domu Dunhillów, a na mój widok stwierdził, że wyglądam cytując "bardzo korzystnie, jakby przejechał po mnie czołg".
Spojrzeliśmy na wyprowadzone z domu dzieci.
Mimo, że były innych płci, wyglądały tak samo.
- Trzeba zabrać je na badania. Jeśli ich DNA jest równie takie samo, dokonany zostanie przełom w nauce - stwierdziłem do Scully.
Ona milczała.
- Wyjdzie z tego - zapewniłem, przytulając ją i pozwalając, by kilka jej łez kapnęło na moje ramię.
***
Miesiąc póżniej
Will faktycznie doszedł do siebie.
Pogodziłem się z faktem, że Scully darzyła go sympatią, sam już uważałem go za mniejszego kretyna, chociaż nadal za kretyna.
Ale nie pracował już z nami.
Przenieśli go do Nowego Jorku, ale czasem nas odwiedza.
Albo raczej Scully.
Co jest jednak bardziej nurtujące, przynajmniej dla mnie, to fakt, że kiedy przewożono dzieci Clementine Dunhill i jej męża Browna, którego poślubiła, jak się okazało, żeby zapomnieć o swojej siostrze i jej narzeczonym, do ośrodka badań, zniknęły.
I nikt nie miał bladego pojęcia gdzie.
A wraz z nimi szansa na znalezienie niezbitych dowodów na to, że rząd klonuje ludzi z tylko sobie wiadomych powodów.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top