I

Biegnę lasem. Chciałabym się odwrócić, ale nie mogę. Muszę uciec jak najdalej...Od Niego. Dzwonki zwieszone na moich nadgarstkach cały czas dzwoniły szybko, nawet gdy przystanęłam. Ale co poradzę... Przynajmniej w tej kwestii miał rację. Po co ja głupia mu zaufałam?! Wykorzystał mnie, wmawiając jeszcze, że to moja wina. 

Nie zauważam korzenia, przez co ląduję na lekko wilgotnej ziemi. Wiem, że zaraz mnie dogoni. Próbuję wstać, ale coś mnie powstrzymuje.

-No,no,no. Kogo my tu mamy...?-słuszę Jego głos i po chwili znajduje się przede mną. Spuszczam wzrok na swoje poobijane kolana. Łzy ciekną po moich policzkach strumieniami. Podnosi mój podbrudek, zmuszając do spojrzenia Mu w oczy. Próbuje wyczytać jakieś emocje w jego wzroku, ale idealnie je maskuje.

-Co masz mi do powiedzenia...?- syczy. Nic nie mówię.-Odpowiadaj!-warknął, przez co jeszcze bardziej się bałam. Patrzę na Niego z czystym przerażeniem.

-Prze-przepraszam...-szepczę cicho i rozpłakuję się na dobre.

-Kara Cię nie ominie. Poniesiesz konsekwencje za swoje czyny...-patrzy na mnie zły i jakby smutny?

Kiwam głową. Nastawiam się psychicznie na to co ma się dziać...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top

Tags: