pięć

Po naprawdę długim czasie Talia dopiero poczuła stały grunt pod nogami. Wreszcie mogła zejść na ziemie i choć bardzo pokochała morze, to tęskniła już za lądem. Z jednej strony bardzo nie chciała jechać jeszcze do Horn Hill i poznawać Dickona, bardzo pragnęła wrócić na Połnoc, do Robba, a z drugiej strony, wiedziała, że jeśli wreszcie dotrze do zamku rodu Tarly, to tam będą kruki i może uda jej się wysłać list do ukochanego, chociaż kompletnie nie miała pojęcia gdzie on teraz może być, skoro wyruszył na Południe i jak potoczyły się jego losy...

Z portu Starego Miasta do jego wejścia był nie mały kawałek piaszczystą, czystą drogą, wokół której rosły najróżniejsze stokrotki i inne kolorowe kwiaty, które nie rosły na zimnej Północy, z której pochodziła. Stwierdziła, że będzie wplatała te śliczne kwiaty w swoje ciemne włosy. Bardzo spodobała jej się również błyszcząca od jasnej zieleni trawa, której nigdy wcześniej nie widziała; w jej rodzinnej krainie było szaro i ponuro – ale właśnie to kochała. Wiedziała jednak, że teraz będzie musiała pokochać to, ale coś podpowiadało jej, że nie będzie miała z tym problemu.

— Ależ tu pięknie! — wyznała zachwycona, podziwiając uroki naprawdę pięknego Południa, mimo, że i tak to Północ była, jest i już zawsze będzie w jej sercu na pierwszym miejscu.

Niestety nie miała żadnego kompana do rozmowy, bo jej najdroższe przyjaciółki zostały na Północy, a Wylis nic nie mówił. Z żołnierzami nigdy nie wchodziła w dłuższe rozmowy.

Jej strażnik zdecydował, że wyślą posłańca do lorda Tarly'ego z informacją, że dopłynęli do Starego Miasta, a na razie zatrzymają się w jakiejś gospodzie, by wypocząć i wyspać się gdzieś, gdzie nic się nie buja.

Ze znużeniem dostrzegła, że chyba każda gospoda w Westeros jest obskurna i nie pachnie zbyt ciekawie. Na szczęście dostała dosyć duży pokój z pięknym widokiem za oknem. W przeciwieństwie do Północy, na Południu wszystko jeszcze kwitło, zupełnie tak, jakby nie wiedziało, że zaraz ma nadejść zima. Ale czy zaraz? Czy dopiero za kilka miesięcy, lat czy wieków? W końcu Starkowie zawsze powtarzali, że nadchodzi zima niezależnie od jakichkolwiek lat. No może, kiedy była zima to wtedy tego nie mówili.

— Pani. — Wieczorem przywódca jej straży, zapukał do drzwi.

— Tak? — powiedziała z delikatnością w głosie, zapraszając go do środka. — W czymś pomóc? — Uśmiechnęła się miło. Ktoś z boku mógłby pomyśleć, że ta piękna, czarnowłosa niewiasta kokietuje każdego mężczyznę, niezależnie od jego postawy społecznej, jednak nie taka była prawda; Talia po prostu miała dobre serce i dla każdego chciała być miła.

— Gospodarz zaprasza panią na kolację. Wszyscy już wiedzą, że przyjechałaś do lorda Horn Hill.

Ta informacja nieco ją zmieszała, nie chciała robić nikomu kłopotu ani być obiektem wszelkiego skupienia mieszkańców tego miasta i tych okolic.

— W porządku, — powiedziała jednak spokojnie z drobnym uśmiechem — przekaż mu, proszę, że przyjdę za pół godziny.

— Tak jest, pani. — Skłonił się i wyszedł, zostawiając ją samą z myślami. Zmęczona opadła na twarde łoże i złapała się skroni, narzekając w myślach, że nie ma przy sobie ani jednej przyjaciółki czy innej kobiety do pomocy ze strojem.

***

Na parterze gospody wrzało od rozmów i fałszywych pieśni jakiś przypadkowych bardów. Kiedy Talia schodziła po schodach, czuła ten okropny zapach wszelkiego alkoholu, który tak bardzo czynił z ludzi dzikie stworzenia. Czuła, że to nie będzie najwspanialszy wieczór; pocieszała się jednak tym, że wkrótce znajdzie się we własnej komnacie w zamku lorda Tarly'ego.

— Lady Forrester! — dobiegł ją głośny krzyk gospodarza z drugiej części pomieszczenia. Uniosła głowę, by spojrzeć w jego stronę i zobaczyła mężczyznę w kwiecie wieku, nieco tęgiego i zgarbionego. Na jego głowie nie było ani źdźbła włosów, a jego brązowa broda sięgała mu do końca szyi, na której dało się zauważyć kropelki jakiejś cieczy i pierwsze siwe włosy.

Talia nawet nie spostrzegła, kiedy obok niej pojawił się – jak zwykle  wyglądający i zachowujący się jak cień – Wylis. Przywitała go krótkim skinieniem głowy i ponownie odwróciła się w stronę gospodarza, który równie szybko znalazł się przy dziewczynie. Przez chwilę zastanowiło ją, jak tak szybko przecisnął się przez taki tłum krzyczących ludzi.

— To zaszczyt jest mi cię gościć — oznajmił lekko skrępowany.

— To mi jest miło za zaproszenie na kolację i ugoszczenie w pokoju z tak pięknym widokiem — wyznała, uśmiechając się od ucha do ucha, dodając mu tym trochę pewności.

— Proszę, zapraszam — wskazał na stół, na którym było jedzenie, a – o dziwo – nikt przy nim jeszcze nie zasiadł i nawet nie dotknął żadnej z potraw.

— Dziękuję — odparła i usiadła za stołem, a na przeciwko niej zajął miejsce Wylis.

Starszy mężczyzna odszedł, a Talia zaczęła jeść te wszystkie smakołyki, których brakowało jej na statku. Wylis na przeciwko niej złożył ręce jak do modlitwy, na wysokości swojego czoła i opuścił wzrok na swoje chude nogi, tylko co jakiś czas przenosząc spojrzenie na spragnioną jedzenia Talię.

— A ty nie masz ochoty? — zapytała uprzejmie w pewnym momencie, na co ten tylko pokręcił przecząco głową. — Miły ten gospodarz — ciągnęła, starając się wejść z nim w jakąkolwiek rozmowę.

— Nie wszystko co wygląda pięknie rzeczywiście takie jest — odparł cichym głosem, nie patrząc na nią, tylko na swoje nogi. Można by pomyśleć, że śpi, podtrzymując głowę rękoma, jednak on ciągle był czujny i wyczulony na każdy drobny ruch. Lady musiała przyznać, że sama zaniemówiła, kiedy wreszcie usłyszała jego, nawet słodki głos. Wpatrywała się w jego ciemne, opadnięte na twarz i ręce włosy, dopóki jej umysł ponownie nie został włączony.

— Masz rację — rzekła po jakimś czasie i nie odzywała się już więcej. Czuła, że on również nie chce dużo mówić, więc postanowiła, że nie będzie robiła mu na złość.

Po skończonej wieczerzy podziękowała staremu mężczyźnie i skierowała się z lordem Manderly'm pod drzwi swojego pokoju.

— Dziękuję, możesz już iść — zwróciła się do niego, ale on nawet nie drgnął. — Coś nie tak, Wylisie? — zapytała, spoglądając mu na twarz.

— Będę spał z tobą, lady — orzekł, a jej momentalnie opadła szczęka.

— Ale jak to? — Zmarszczyła brwi.

— Dostałem rozkaz od lorda Robba, by opiekować się tobą. Wszyscy w Starym Mieście już o tobie wiedzą. Nie chcę... — urwał i zastanowił się, chcąc zapewne lepiej to ująć. — Nie mogę pozwolić, by ktoś cię skrzywdził — oznajmił, odgarniając włosy z twarzy i patrząc w jej oczy pełne wszelkich iskierek uczuć. Na jej twarzy pojawił się uroczy uśmiech, a oczy zabłyszczały miłością. Nie wiedziała czemu, ale jego słowa były przepełnione jakimś uczuciem, innym niż zwykłych strażników. Takim, jakby on chronił ją dla siebie, że rzeczywiście martwił się o nią i była dla niego ważna; a nie tak jak inni, z rozkazu.

— W porządku, zapraszam w takim razie. — Wskazała na swoje drzwi, a on tak jak na wychowanego mężczyznę przystało – otworzył je i przepuścił ją w nich.

***

— Nie będzie żadnych plotek? — Zmartwiła się, rozczesując swoje długie włosy przy małym lusterku, które przywiozła z Winterfell. — Nie chcę by ktoś mnie o coś oskarżył przez zamążpójściem...

— O to się nie martw — powiedział krótko, a ona jakimś dziwnym trafem od razu mu zaufała, mimo, że nikomu nigdy zbytnio nie ufała.

***

Zanim dostali list od Randylla minęło kilka dni. Lord napisał, żeby już wyruszyli, a w połowie drogi spotkają ich jego ludzie oraz dodał, że razem z nimi wyjedzie septa, która musi nauczyć niektórych, podstawowych zasad panujących na Południu i różniących się od tych z Północy.

I tak jak jej pisał... Kilka dni później dotarła do niej starsza kobieta, która nie szczypała się z nią.

— Nauczę cię modlitw do Matki. Ona teraz będzie dla ciebie najważniejsza, to do niej będziesz się modlić dzień w dzień o synów, których masz obowiązek urodzić lordowi Dickonowi.

W ten sposób spędzała ostatnie tygodnie podróży oraz musiała bardziej uważać. Ukrywała swoje dwa najważniejsze naszyjniki, a szczególnie ten, który dostała od Robba . Ukrywała również strach przed tym co miało ją spotkać, a także inne emocje takie jak smutek, tęsknotę i ból.

Przed snem zawsze zastanawiała się co robią jej przyjaciółki. I czy Robb jeszcze żyje...

***

W końcu któregoś dnia z okien swojego wozu zobaczyła Horn Hill, a w jej brzuchu wszystko zaczęło się skręcać, a łzy napływać do oczu. Jak teraz będzie wyglądać moje życie? Jaki jest mój przyszły mąż? Jak odnajdę się z dala od Północy, na gorącym Południu...?

— Zaraz po twoim wjechaniu do dworu zostaniesz przywitana przez lorda Tarly'ego i jego żonę — tłumaczyła jej septa w powozie. — Później pójdziesz z nimi na błogosławieństwo do septu. Lorda Dickona zobaczysz dopiero na kolacji.

Talia kiwała twierdząco głową, udawając, że wszystko rozumie, podczas kiedy jej myśli biegały po zimnych, teraz już pewnie zaśnieżonych polach Północy. Jej dusza była wolna błądząc po zimowych lasach. Znowu zbierała zimowe róże z których robiła ukochane wianki. Śmiała się razem z przyjaciółkami, nie przejmując się co przyniesie jutro. Jej serce znowu było z sercem Robba Starka...

Wróciła myślami dopiero wtedy, kiedy przyjechali w wyznaczone miejsce, przejeżdżając przez drewniany most. Czy tego chciała czy nie, musiała stwierdzić, że zamek w Horn Hill jest piękny. Był ogromny i miał wielkie okna na otaczające go pola. Wkrótce jej wóz zatrzymał się, a drzwi do niego otworzyły się. Przełknęła ślinę i poprawiła kosmyk włosów za ucho. Wyprostowała suknię i dokładniej nałożyła swój czarny płaszcz na ramiona, ponieważ w czasie jazdy lekko się osunął.

Chwyciła rękę swojego strażnika, by wysiadając przypadkiem nie upaść. Wychodząc i przedostając się z ciemnego pomieszczenia domu na kołach spotkały ją promienie słońca. Postawiła pierwszy krok na twardym gruncie i wyczuła drobne kamienie pod podeszwami. Rozejrzała się lekko dookoła, ale nic szczególniej nie zwróciło jej uwagi póki co. Póki co to chciała wrócić na Północ. Albo znaleźć się już w swojej komnacie.

Biorąc wdech powolnym krokiem ruszyła w stronę lady i lorda Horn Hill.

— Lordzie Tarly, lady Tarly. — Skłoniła się przed nimi lekko, siląc swoje usta na drobny uśmiech.

— Lady Forrester. — Randyll posłał w jej stronę znacznie większy i szczerszy uśmiech, niż mogła sobie wyobrazić. - Liczę, że droga nie była męcząca i szybko ci upłynęła.

— Oczywiście, lordzie — przytaknęła uprzejmie. — Aczkolwiek jestem lekko zmęczona i chciałabym wyspać się w porządnym łóżku... — Zaśmiała się lekko.

— Ależ oczywiście! — wykrzyczała miło, lady Tarly. — Damy ci dwie damy dworu, które zostały sprowadzone ze Starego Miasta specjalnie dla ciebie. Po skończonych modlitwach przyjdą po ciebie, a po kolacji będziesz mogła odpocząć. — Za to uśmiech lady Melessy był nadzwyczaj sztuczny i dobiła ją informacja, że najpierw przed odpoczynkiem będzie musiała iść modlić się do Septu.

***

Po skończonych modlitwach i zapalonych świecach najważniejsi ludzie lorda Tarly'ego skierowali się na uroczystą kolację, na której Dickon i Talia mieli zobaczyć się po raz pierwszy. I tak jak dziewczyna wyczekiwała końca pobytu w sepcie, tak teraz chciała zatrzymać czas albo najlepiej stąd zbiec jak najdalej, nawet za Mur.

Była tu zupełnie sama, przeklinała w myślach ojca, który zabronił jechać Lilce, Grecie i Amce razem z nią. Nie musiała długo czekać, dopóki nie pojawiły się przed nią dwie, średniego wzrostu dziewczyny, jedna o brązowych, a druga o złotych włosach. Miały na sobie sukienki, które odsłaniały dużo więcej niż powinny. Dobrzy Bogowie, czy tu jest taki zwyczaj? Czy mi też będą kazać stroić się jak pannie niższego stanu?

— Mamy ci służyć, lady Forrester — zaczęła jedna z nich, z opuszczoną głową. — Ja jestem Kasandra, a to moja siostra, Anna. — Wskazała na odrobinę mniejszą dziewczynę od siebie.

— W porządku — westchnęła lady. — Zaprowadzicie mnie do komnaty, w której ma się odbyć kolacja? — spytała, siląc się na jakąkolwiek uprzejmość, po ciężkiej i długiej podróży. Obie dziewczyny pokiwały twierdząco głową i odwróciły się, nakazując Tali iść za sobą. Czarnowłosa musiała się ich pilnować, by nie zabłądzić pośród innych ludzi, którzy dzisiejszego wieczoru przybyli do zamku, z pewnością, by zobaczyć przyszłą narzeczoną swojego lorda.

Jak się okazało, do głównej komnaty inni goście nie mieli wstępu. Kiedy Talia pojawiła się przed ogromnymi drzwiami, strażnicy nie wpuścili nawet Kasandry i Anny, a ona znowu pozostała sama.

Zagryzając wargę, wkroczyła do ciemnej komnaty, gdzie jedyne światło dawał mały kominek i świece przy dwóch oknach oraz średniej wielkości świeczniki na długim stole.

Czyli teraz zaczyna się moje nowe życie.

Powoli wypuściła powietrze z płuc i ruszyła na przód. Septa mówiła jej jak ma się zachować na tej kolacji. 

Dickon stał na przeciwko niej, po jednej stronie stołu. Lady Forrester spostrzegła, że jego rodzice siedzą już przy meblu z którego mieli jeść. Każdy jej krok był niepewny, a jej oczy robiły się mokre im była bliżej była przyszłego męża. Nie myślała w tym momencie o niczym innym, niż o Robbie i właśnie teraz zdała sobie sprawę, że on również będzie miał kogoś innego... Zakręciło jej z tego powodu w głowie, ale nieugięta szła dalej, dosyć dumnym krokiem. Nie chciała dać po sobie poznać jak bardzo się boi i jak bardzo jest niepewna. Nadzieja w jej sercu zniknęła, na to, że Robb będzie chciał ją z powrotem. Nie pozwoliłby jej tu wejść, gdyby było inaczej. Nie doprowadził by do tego, że dojechała by do Horn Hill.

— Lordzie Dickonie. — Skłoniła się przed swoim przyszłym mężem.

— Lady Forrester -—odpowiedział, schylając głowę, biorąc jej rękę i delikatnie całując jej wierzch.

Przed jej oczami znowu pojawił się Robb. Jego brązowe włosy jak zwykle były splątane w loki, a na jego bladej twarzy widniał lekki uśmiech, jakim zazwyczaj ją darzył. W jego jasnych oczach tańczyły iskierki szczęścia jak zawsze, kiedy się widzieli. Pamiętała ciepło jego dłoni, kiedy ujął jej dłoń. Pamiętała ciepło jego ust, kiedy te dotknęły jej skóry.

Mimo wszystko, wargi Dickona wydały jej się strasznie szorstkie w porównaniu do warg Starka.

Przyszły mąż wziął ją za rękę i zaprowadził na krzesło, które wcześniej odsunął. Uprzejmie podziękowała mu uśmiechem i usiadła, a on odszedł w drugą część stołu.

— Spodobały ci się modlitwy do Siedmiu, lady Forrester? — rozmowę zaczął stary lord Tarly, by nieco ożywić atmosferę.

— Tak. — Uśmiechnęła się szeroko, spoglądając na niego. — Podobają mi się pieśni... — zaczęła dynamicznie, ale została uciszona przez matkę swojego narzeczonego:

— Modlitwy nie mają się podobać — skarciła ją z drobnym uśmiechem triumfu, przez co przy stole znowu zapanowała niezręczna cisza. 

Talia co jakiś czas spoglądała na Dickona czy jego ojca, ale oboje byli zajęci kosztowaniem jedzenia. Dziewczyna wzięła kolejny łyk wody, modląc się do Starych Bogów o koniec tej udręki.

***

Nareszcie, myślała z ulgą, kiedy Kasandra i Anna zdejmowały z jej ciała ciężką sukienkę, którą przywiozła tu jeszcze z Północy. Teraz wszystko się zmieni, znowu o tym myślała.

Kiedy była już gotowa do spania, a damy już miały ją opuszczać, wszystkie trzy usłyszały pukanie do drzwi.

— Otwórz — Talia poleciła Kasandrze, która posłusznie podeszła do drzwi i otworzyła je. Ku jej zdziwieniu do pomieszczenia wszedł Dickon.

— Lordzie Dickonn — powiedziała zawstydzona i zarzuciła na siebie płaszcz z pomocą Anny.

— Lady Talio... — Uśmiechnął się do niej i opuścił wzrok, jakby bał się, że tym ją do siebie zrazi. — Wybacz, jeśli jestem nie w porze... — zaczął skrępowany.

— Szykowałam się już do snu... Przebyłam długą drogę, by trafić do Horn Hill.

— W takim razie nie chcę cię zamęczać — powiedział lekko smutny. Talia nawet nie spostrzegła, kiedy Kasandra i Anna opuściły ją. — Chciałem przeprosić za matkę przy kolacji, ona jest nazbyt pobożna. — Zaśmiał się lekko, a Talia w uznaniu przeprosi kiwnęła głową.

— Nie zamęczasz, lordzie. — Mimo wszystko posłała mu uroczy uśmiech, starając się, by wyglądał szczerze. Wiedziała, że trudno będzie jej go pokochać, ale zdawała sobie sprawę, że będzie u jego boku już do końca życia, także nie chciała by ich relacje były zimne i oschłe. — Wybacz mi zmęczenie, mój panie. — Przestąpiła z nogi na nogę. — Z chęcią bym z tobą jeszcze pomówiła, lecz położę się już...

— Oczywiście, moja pani. — Odwzajemnił uśmiech i życząc dobrej nocy, również opuścił jej komnatę.

Talia odetchnęła, wypuszczając z płuc całe powietrze. Zdjęła z ramion swój długi, ciężki płaszcz i położyła go na oparciu krzesła. Podeszła do okna, które było w stronę Południa. Spojrzała na gwiazdy i przymknęła oczy, biorąc w obie dłonie naszyjnik ze swoim herbem i wilkorem. Na jej twarzy pojawił się lekki uśmiech, kiedy wiatr, wpadający przez okno rozwiał jej włosy. Przypomniała sobie wszystkie przejażdżki konne z Robbem, wtedy wiatr niemiłosiernie targał jej długie, ciemne włosy, ale czuła się wolna. Tego w życiu pragnęła. Dzikiego galopu, po niekończących się polach i lasach z ukochaną osobą u boku.

Rozwiane włosy, falujący od wiatru płaszcz i głośny śmiech dziewczyny. Galop konia, uderzanie kopyt o ziemię i grzywa ogiera lecąca na wszystkie strony. Bicie serc obu istot, które były tak zjednane ze sobą.

***

Szybciej, Bucyfale! — ponagliła dziewczyna, opuszczając lekko wodze. — Szybciej!

Odwracając głowę przez ramie, zobaczyła jak Robb dogania ją, przez co wydała tą samą komendę po raz trzeci. Stark był już tak blisko niej, że słyszała jego konia. Przed parą był las, a im bliżej niego byli, uśmiech na twarzy Tali rósł. Kochała jazdę konną, mogłaby nawet stwierdzić, że bardziej niż Robba. Ścisnęła ogiera nogami i poczuła, że ten galopuje jeszcze szybciej. 

Nigdy nas nie dogonią — szepnęła swojemu rumakowi, mając na myśli Starka i jego klacz. Nim się spostrzegła, już galopowała leśną ścieżką. Nigdzie nie czuła się tak wolna jak na grzbiecie konia. Wiedziała, że nikt nie zdoła jej dogonić. Jej i Bucyfała.

Widząc przeszkodę na ich drodze, w postaci przewróconego drzewa, tak poprowadziła swojego przyjaciela, by udało mu się bez przeszkód przeskoczyć.

Widziała, że Robb został w tyle, dlatego zatrzymała się przy strumyku, przy którym zwykle zatrzymywali się, by odpocząć po wyścigu.

Na litość Bogów... — rzekł Robb, kiedy wreszcie pojawił się obok niej. — Jeździsz jak diabeł, Talio. Bucyfał to diabeł.

***

Pędź, pędź, Talio, słyszała głos, dochodzący do niej jak przez mgłę. Pędź, nie zatrzymuj się.

Był to szept, który nie pozwalał jej spać w spokoju. Wierciła się po całym łożu i ściskała wszelkie materiały, które trafiły pod jej ręce. Kto kazał jej pędzić? I gdzie? 

Zaraz przed jej oczami ukazał się Robb na koniu. Na jej czarnym jak heban Bucyfale. U jego boku stał Szary Wicher, a za nimi wojsko z chorągwiami lordów Północy. Talia zobaczyła nawet swoje drzewo z mieczem w środku.

Walcz dalej, walcz dalej, Ethanie Odważny

Dawni bogowie wznoszą stal za tobą, nasz lord, mój bliźniak, grób bohatera tak żelazo rośnie na nowo, wciąż żelazo rośnie na nowo...

Zobaczyła jak Robb z kamienną twarzą pogania Bucyfała, a ten dziko staje dęba, żeby zaraz ruszyć do boju. Stark skierował swój miecz w stronę wrogiego wojska, a kiedy ścisnął czarnego ogiera nogami, ten skoczył do przodu i zaczął biec przed siebie niczym prawdziwy demon. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że porywczość jej konia idealnie komponuje się z walecznością Starka, dając tym samym najbardziej dzikie połączenie, jakie zna Westeros.

Dopiero teraz Talia szczegółowo zobaczyła armię wroga, a jej serce zaczęło bić ze zdwojoną prędkością. Wojsko było ogromne, a na jego czele stał groźnie wyglądający lew, na którego grzbiecie siedział człowiek odziany w złotą zbroje, tak szczelnie, że nie było widać żadnej części jego ciała.

Talia wiedziała, że nikt i nic nie ma szans z Robbem, który siedział na grzbiecie Bucyfała, a przy swoim boku miał oddanego wilkora, Szarego Wichra.

Jednak, kiedy obie armie zderzyły się ze sobą, w minutę robiąc morza krwi i zabierając życia tak wielu ludzi, Talia, otworzyła oczy z prędkością światła i uniosła się na ramionach do siadu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top