Rozdział 4
Gdy stanęłam na posesji okolonej lasem, staruszka wchodziła właśnie do domu, niosąc w ręku dość pokaźny bukiet kwiatów, zerwanych z jej ogrodu. Podeszłam do drzwi i zapukałam w nie. Chwilę później usłyszałam dobiegający z wnętrza głos kobiety, z przesłaniem, by wejść.
– To znowu ja – odezwałam się, gdy byłam już w środku.
– A, Linda – rzekła starsza pani. – Nie musisz pukać.
Weszłam w głąb pomieszczenia. To był taki mały salon, połączony z kuchnią. Po lewej stronie od drzwi znajdowało się okno, a pod nim drewniany stół. Na przeciw stała kuchenka, a na najdłuższej ścianie wisiały ciemne szafki.
– Podałabyś mi wazon? – zapytała pani Danuta. – Jest w tej najwyższej szafce. Taki niebieski.
Kiedy zorientowałam się, o którą jej chodzi, przeszłam kilka kroków przez pomieszczenie. Byłam dość wysoka, toteż bez trudu dosięgłam drzwiczek. Wyjęłam ze środka wspomniane naczynie i nalałam doń wody z kranu, po czym postawiłam na środku stołu.
– Bardzo ładne – zaczęła, gdy pani Zych włożyła kwiaty do wazonu.
– Prawda? – przyznała z dumą.
– Mam teraz trochę wolnego czasu, może jest coś, co mogłabym zrobić.
– Hmm... chyba nie. To bardzo miło z twojej strony, ale nie musisz przychodzić do mnie tak często. Na pewno wolałabyś spędzać teraz czas z przyjaciółmi.
– Nie. – Uśmiechnęłam się. – Moja przyjaciółka ma teraz zajęcia, a ja nie mam co robić.
I była to prawda. Tamara zaoferowała się do pomocy, a raczej do organizowania mojej urodzinowej imprezy. Przyjęcie miało odbyć się niedaleko jej miejsca zamieszkania, w drewnianym domku nad jeziorem, należącym do jej rodziców. Od kilku dni poświęcała temu niemal każdą wolną chwilę.
Była dobrą przyjaciółką.
Wyjrzałam za okno, przez które widać było ogrodzoną łąkę i szopę dla konia, ale do głowy przyszło mi coś innego.
– Mogłabym skosić trawę.
Starsza pani też popatrzyła za szybę i kiwnęła głową, widząc, jak bardzo urosła trawa pod oknem.
– Może to i dobry pomysł.
– A jest gdzieś tutaj kosiarka? – zapytałam. – Jeśli nie, to mogę przywieźć naszą.
– Nie, nie, jest – powiedziała szybko pani Zych – ale nie wiem, czy jeszcze odpali. Powinna być w schowku – dodała. – Wiesz, gdzie on jest, tak?
– Tak, wiem – odpowiedziałam i wyszłam na zewnątrz.
Schowek na różne narzędzia, miotły i tym podobne znajdował się z tyłu domu. Otworzyłam metalowe drzwi, a te wydały specyficzny szczęk. W środku, wśród wielu bezużytecznych gratów, dojrzałam czarno-żółtą kosiarkę z obdrapanym z farby uchwytem. Wyciągnęłam ją z niemałym trudem i zamknęłam komórkę. Nie byłam pewna, czy będzie nadawała się do pracy, szczególnie, kiedy czwarty raz z rzędu nie zapaliła. Przy piątym wysiliłam się trochę bardzie i na szczęście silnik ożył, wprawiając maszynę w wibracje.
Kosiarkę pchało się dość ciężko, szczególnie w tych miejscach, gdzie rosła najwyższa trawa. Chwastów nie było.
Kończyłam właśnie z zachodniej strony domu, gdy wierzchołki koron drzew przysłoniły słońce. Chwilę potem, cała posesja ukryła się w cieniu. Mimo to, wciąż było ciepło, a i z dojrzeniem czegokolwiek nie miałam najmniejszych problemów.
Kierując się na ostatni już nieskoszony pas trawy, ten blisko ogrodzenia, co jakiś czas zerkałam na otwartą górną połowę drzwi szopy. Gdy skończyłam, odstawiłam kosiarkę z powrotem do schowka, a pani Danuta zapytała, czy chciałabym się czegoś napić. Potwierdziłam.
Chcąc wejść do domu, tym razem obrałam drogę obok wspomnianej szopy. Zamiast jednak przejść szybko i nie oglądać się za siebie, podeszłam nieco bliżej "stajenki". Chyba chciałam go zobaczyć, lecz nie wiedziałam, dlaczego. Ten koń, chociaż się go bałam, na swój sposób mnie... przyciągał? Nie, to irracjonalne. Po prostu bywałam tam często i, no cóż, może mnie trochę ciekawił.
Nigdy tak naprawdę nie wiedziałam, z jakiego powodu konie budziły we mnie lęk. Nie miałam z nimi wiele do czynienia. Tak było i tyle. To nie ten strach, jak wtedy, kiedy widzimy wielkiego psa, spuszczonego ze smyczy i nie możemy się ruszyć, i ze strachu, i z powodu tego, że nie wiemy, co on może zrobić. Nie. To było raczej coś w rodzaju... lęku przed nieznanym? Nie do końca.
– Dziękuję – powiedziałam, kiedy starsza pani postawiła na stole talerz z kruchymi ciasteczkami i nalała mi do szklanki pysznego, malinowego kompotu własnej roboty.
– Częstuj się. – Uśmiechnęła się ciepło. – Zresztą, to ja ci dziękuję za pomoc. Nie wiem, kiedy bym skosiła ten trawnik, gdyby nie ty.
Posłałam jej delikatny uśmiech. Coraz lepiej się u niej czułam.
– Nie mam już na to sił – dodała, tym razem ze zmartwionym wyrazem twarzy.
Nie wiedziała, co odpowiedzieć, więc tylko rzekłam cicho:
– Jakoś to będzie.
Staruszka spojrzała na mnie, ale w jej oczach dostrzegłam tylko mieszaninę wdzięczności i smutku.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top