Rozdział 2
– Dziękuję i do widzenia – rzekłam do młodej kobiety stojącej za dużą oszkloną ladą i wyszłam z apteki. Przeszłam kilkanaście metrów i znalazłam się w dosyć odludnej części Laskowiczowa.
Idąc prosto od strony szkoły, na końcu asfaltowej drogi było rozwidlenie, gdzie prawa jego odnoga prowadziła do mojego domu, a lewa, obrośnięta gęsto drzewami, do domku pani Danuty Zych.
Ale co mnie łączy z tą prawie siedemdziesięcioletnią staruszką?
Otóż pewnego dnia, jakieś niecałe pół roku temu, zdarzył się śmiertelny wypadek. Piętnastoletnia wnuczka pani Zych, Kornelia, wracała późno ze szkoły. Był listopad, więc zmierzch zapadł już dawno. Wszystkie drogi były puste, samochody prawie nie kursowały. Szła szybko skrajem uliczki. Do domu nie zostało jej już wiele drogi.
Nagle zza zakrętu wyłoniły się dwie smugi żółtego światła, a wraz z nimi dźwięk silnika. Wkrótce pojawił się rozpędzony samochód, mknący przed siebie na oślep. Za kierownicą siedział pijany mężczyzna, który ledwo co trzymał auto na trasie. Asfalt był dość śliski, bo niemal cały tydzień padało, więc nie miał kiedy wyschnąć.
Kornelia, widząc rozpędzony pojazd, zawczasu zeskoczyła z drogi i szła fosą. Gdy zataczający się samochód był od niej nie dalej niż dwa metry, poślizgnął się nagle i uderzył w dziewczynę. W szpitalu próbowali ją odratować, ale już po wstępnych oględzinach było niemal pewne, że to niemożliwe.
Wkrótce odbył się pogrzeb. Matka Kornelii mieszkająca z jej babcią, ostro się o coś pokłóciły, po czym kobieta spakowała manatki i wyprowadziła się, zostawiając staruszkę samą sobie.
Od tamtej pory pani Zych mieszkała sama. Czasem ktoś ją odwiedzał. Często była to moja mama, bo byliśmy jej najbliższymi sąsiadami. Ale to ja przebywałam u niej najczęściej. Wydawało się jej pasować to, że mieszka sama, ale była coraz starsza i jej stan się pogarszał. Na pytanie, czy nie chciałaby się do nas wprowadzić, odpowiedziała, że absolutnie nie.
Od kilku tygodni przynosiłam jej leki i pomagałam przy domu. Chyba lubiła moje towarzystwo, a i ja z chęcią do niej przychodziłam. Czasem czułam się trochę tak, jakbym miała babcię. Własnej niestety nigdy nie poznałam.
Skręciłam w lewo z zamiarem przejścia przez alejkę otoczoną drzewami, które miały już coraz więcej liści. Szłam lekkim krokiem, nucą pod nosem. Po mojej prawej, ciemno-ruda wiewiórka przebiegła przez trawnik i wskoczyła na gałęzie krzewu. Dzień był naprawdę piękny, ale ja nie miałam żadnych planów. Wiedziałam tylko na pewno, że się pouczę i odwiedzę panią Danutę. I, jeśli będzie jeszcze czas, zrobię kilka zdjęć. Oprócz zwykłych babskich zainteresowań, szczególnie upodobałam sobie fotografię. Często, gdy nie miałam nic do roboty, po prostu brałam aparat, wychodziłam z domu i fotografowałam wszystko, co popadnie, od drzew, przez budynki, na mało istotnych detalach skończywszy. Jeśli jednak miałbym wskazać, co wychodziło mi najlepiej, to bez wahania wybrałabym krajobrazy i zwierzęta.
Asfalt powoli przechodził w wydeptaną ścieżkę prowadzącą wprost do domu starszej pani. Wszędzie wokół rosły drzewa liściaste, tworząc w ten sposób niemal pełny okrąg. Jedyną luką było wejście na posesję. Wyglądało to zupełnie tak, jakby dom stał w lesie na polanie. Wokół budynku rósł ogromny ogród, w którym zakwitły już niemal wszystkie kwiaty.
Podeszłam pod same drzwi i zapukałam w nie. Po niecałej minucie z wnętrza wychyliła się głowa pełna krótkich, siwych włosów. Kobieta miała na sobie sprane brązowe spodnie i fiołkowy sweter.
– Dzień dobry – przywitałam się.
– Witaj, cukiereczku. – Pani Zych ucieszyła się na mój widok.
– Przyniosłam te lekarstwa, o które pani prosiła. – Podałam jej małą foliową torebkę z wspomnianą zawartością.
– A tak, tak, dziękuję. Wejdziesz na chwilkę?
– Teraz nie, ale przebiorę się i przyjdę w czymś pomóc, dobrze?
– Jesteś taka dobra.
– Och, bez przesady. – Machnęłam ręką i zaśmiałam się, pesząc się lekko.
Już miałam się pożegnać i odejść, kiedy starsza pani odezwała się ponownie:
– Lindo, mogłabyś coś sprawdzić?
– Tak, a co takiego? – zapytałam, odwracając się przodem do drzwi.
– Zobacz, czy Akord ma jeszcze siano, dobrze? Ja nie mogę teraz wyjść. Nie chcę, żeby mleko znowu mi wykipiało. – Zaśmiała się cicho.
Znieruchomiałam na moment. Miałam do niego iść?
Ale przecież nie mogłam jej odmówić, więc skinęłam głową i powiedziałam:
– Oczywiście. Już idę.
Przeszłam obok ogrodu i znalazłam się za domem. Stała tam średniej wielkości drewniana szopa. Dla jasności – Akord był koniem. A ja bałam się koni. Kiedyś zapytałam panią Zych, dlaczego go nie sprzeda. Było mi trochę głupio, gdy dowiedziałam się, że należał do jej zmarłej wnuczki.
Podeszłam bliżej. Obok szopy rozpościerała się dosyć duża ogrodzona łąka. Dobrze, że nie kazała mi go wypuścić.
Otworzyłam górną część drzwi i zajrzałam do środka. Na ściółce leżał koń o kasztanowej maści z grzywą i ogonem w tym samym kolorze. Na głowie miał szeroki, biały pas sierści. Jego prawa tylna noga też miała białe znamię. Jak to się nazywało? Skarpetka? Zupełnie nie znałam się na koniach. Pani Danuta powiedziała, że to wałach rasy małopolskiej, ale niewiele mi to mówiło, dopóki nie sprawdziłam w internecie.
Akord, widząc mnie, podniósł się z ziemi, a ja się cofnęłam. Był dość brudny, bo pani Zych nie miała już sił go czyścić, a ja za bardzo się bałam. Czasem moja mama się nim zajmowała, ale ostatnio ciągle nie miała czasu.
Ponownie zbliżyłam się do drzwi. Do ściany przymocowana była siatka z sianem. Chyba o to chodziło, więc zamknęłam górną część i, dając znać starszej pani, ruszyłam do domu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top