Rozdział Pierwszy
Łatwo jest być czarownicą pół krwi? Mogłoby się wam tak wydawać. Jednak kiedy schodzicie rano na śniadanie a wasza matka lewituje pod sufitem, siłą szarpiąc się z sową zżerającą poranną pocztę zaczynacie zastanawiać się dlaczego wstaliście w sobotę przed dziesiątą... Cóż wakacje w toku.
Emma Wiseowl ma prawie dwanaście lat, jak to lubi o sobie mówić dziewczynka, krótkie brązowe włosy zaplecione w dwa warkoczyki i piwne oczy. W świecie mugoli ma się czym pochwalić, otrzymała dwa stypendia i świadectwo z wyróżnieniem za najwyższą średnią na jej roczniku.
-Tato, mama znowu rzuca zaklęcia w kuchni - westchnęła Emma uchylając się przed petrificusem.
Ojciec dziewczynki był mugolem, który od piętnastu lat boryka się z najbardziej szaloną czarownicą na ziemi, jak to zwykle mówi i jednocześnie jego żoną. Pracuje w firmie ubezpieczeniowej, oczywiście niemagicznej.
-Wiedzma - pisnął młodszy, czteroletni braciszek Emmy rzucając w nią chrupkami śniadaniowymi.
-Bez takich sformułowań dementorze malutki - mama zleciała na dół i pocałowała chłopczyka w czoło - Nie słuchaj go, jest zazdrosny o to, że na naszej linii tylko kobiety mają magiczną moc.
-Tak - wtrącił się tata - dlatego on będzie biznesmenem, lekarzem i archeologiem.
Emma nagle oprzytomniała.
-Mamo! - krzyknęła - czy ta sowa przyniosła coś do mnie!? - podskoczyła od razu do kobiety zaglądając jej przez ramię.
-Rachunki za gaz, prąd, pozbywanie się gnomów, światło... nie nadal nic - powiedziała i rzuciła koperty na stół, trochę za blizko lepkich rączek małego Mickiego, po czym spojrzała na córkę - nie przejmuj się kochanie, jest dopiero połowa wakacji, listy przychodzą zazwyczaj pod koniec. No i poza tym, nie wydaje mi się, żeby ten zgred Dumbledore nie przyjął do szkoły tak inteligentnej czarownicy jak ty.
Minęło kilka tygodni. Rano, dnia dwudziestego siódmego sierpnia na ulicy Emmy dało się słyszeć przenikliwy pisk, na który nawet najodważniejsze testrale poderwałyby się do lotu.
-Przyszedł! Przyszedł! Mamo szybko wstawaj! Piszą, że potrzebuję kociołka! I szaty! I różdżki! - szybko trzeba jechać na pokątną! Masz jakieś podręczniki? Chyba przeczytam wszystkie te książki jeszcze dziś w nocy!
Mama również była bardzo dumna z córki kiedy zobaczyła list z Hogwartu. Zaprowadziła ją do piwnicy gdzie trzymała stare rzeczy z czasów szkolnych. Ileż to ona się nie nawzdychała wspominając swoje czasy w Gryffindorze, jak to zrobiła taki eliksir, że przez tydzień sala była nieczynna, albo jak na balu poznała dwa lata starszego Puchona z którym...
-Mamo! - prawie krzyknęła Emma - chyba nie po to tu przyszłyśmy?
Dziewczynka jak zaczarowana przeglądała wszystkie książki. Nawet nie wiedziała, że można uczyć się tylu przedmiotów! Wszystko zaniosła do swojego pokoju, kociołek, książki,ingrediencje do eliksirów się kupi...
-Mamo, a co z różdżką? I szatą? - dodała po chwili patrząc na walizki i kartkę na której skrupulatnie rozpisała wszystko co przyda jej się przez cały semestr.
-Nie pozwolę, żebyś machała jakimś moim starym kmiotem, no i w szacie też nie będziesz chodziła używanej! W sobotę pojedziemy na zakupy.
Emma nigdy tak bardzo nie cieszyła się na myśl o powrocie do szkoły. Lubiła się uczyć, nawet bardzo. Sprawiało jej to przyjemność. Mimo wczesnej pory wskoczyła do łóżka z opasłym tomem Historii Hogwartu zaczytując się w jej strony.
***
-Złap mnie Leo! Złap! - krzyczał Arnold... albo Anna. Tych dwóch siedmioletnich bliźniaków nie dało się rozróżnić.
Leon Twaretty, a raczej jego rodzice uznali, że pogoda jest piękna więc powinien zabrać młodsze rodzeństwo do parku. Teraz te dwie małe torpedy latały od piaskownicy do karuzeli, co jakiś czas wykrzykując jego imię.
Leo był dość wysokim jak na jedenaście lat blondynem o pięknych niebieskich oczach. Dzięki wysportowanej sylwetce mógł szybko dogonić rodzeństwo. Dobiegł do Anny... albo Arnolda i przerzucił go sobie przez ramię łaskocząc po brzuchu.
-Jak już będę miał różdżkę, to napiszę wam na czołach wasze imiona, abym w końcu mógł was rozróżnić - zażartował lekko pocierając czoło dzieciaka.
Nie było wiadome czy któreś z bliźniaków ma moc. Podobno u Leo było to widać już od małego, często kiedy płakał książki spadały z regałów. Odłożył brata z powrotem na ziemię usiadł na ławce obserwując zabawę dzieciaków. Nie chciał, aby jego młodszemu rodzeństwu działa się krzywda, gdy był mały obiecał broić ich za wszelką cenę.
Po południu wrócili do domu, gdy maluchy zasiadły przed ich ulubioną bajką tata Leo zagadał do niego w kuchni.
-I jak gotowy? - pochylił się nad nim.
-Jak nigdy - odpowiedział z błyskiem w oku.
Już po kilku minutach dzięki proszkowi fiu znaleźli się na Pokątnej. Robienie zakupów na ostatnią chwilę było raczej domeną jego rodziny, więc można się było spodziewać wszechobecnego tłumu.
Leo ostatni raz był tutaj kilka lat temu, w banku Gringotta, który widział teraz na końcu ulicy. Było w tedy o wiele spokojniej. Teraz do jego uszu dochodziły najróżniejsze dźwięki. Szedł jak zaczarowany główną ulicą rozglądając się na wszystkie strony, do jego uszu dochodziło pohukiwanie sów i krzyki innych ludzi. Spojrzał na blondwłosą dziewczynę która uśmiechnęła się do niego zalotnie.
Nagle poczuł szarpnięcie za ramię i do jego nozdrzy doszedł zapach drewna. Zachłysnął się powietrzem patrząc na półki pełne pudełek z różdżkami. Przeszedł szybko po sklepie i staną w kolejce przed samym Ollivanderem. Kilka chwil później nadeszła jego kolej, starszy mężczyzna uśmiechnął się do niego ciepło po czym przeniósł wzrok na jego ojca od razu wspominając wszystkie dziewięć różdżek jakie mu sprzedał.
-Zdarzało mi się łamać nawet dwie rocznie - zażartował tłumacząc się przed synem.
Ollivander spojrzał na Leo i kiwną głową.
-Przystojny z ciebie chłopak. Wybrałeś już dom do jakiego chciałbyś trafić? - zaczął mówić do siebie przeglądając regały - tu raczej będzie coś twardego i wytrzymałego... Dąb - krzyknął odchylając się gwałtownie w tył i omal nie zlatując z drabiny, zaraz znowu był przy ladzie.
Podał chłopakowi różdżkę, jednak kiedy tylko wziął ją do ręki Ollivander jękną.
-Na brodę Merlina! Mańkut! - wyrwał mu ją z dłoń i odłożył do pudełka - leworęczny, leworęczny... to, żeś sobie dzieciaka znalazł... MAM! Dąb Czerwony, pióro Feniksa, jedenaście cali, sztywna, ale na cóż... Proszę, machnij - podał różdżkę Leo.
Po wyjściu ze sklepu Leo udało się jeszcze namówić ojca na kupno kremowego piwa. Do wieczora udało im się załatwić wszystko z listy łącznie z szatą która miała dolecieć za dwa dni sowią pocztą.
***
-Imię i nazwisko proszę, młoda damo.
-Alice Cullen - odpowiedziała dziewczynka lekko krzywiąc się na słowa "młoda damo".
Madame Malkin nabazgrała coś w swoim zeszycie i odłożyła go na biurko. Szybko zdjęła miary różdżką z dziewczynki na szatę i szkolny mundurek.
-Wszystko powinno być gotowe wieczorem, rano dostaniesz sowę - uśmiechnęła się do niej.
Czarownica po zapłaceniu wyszła na zatłoczoną ulicę Pokątną w poszukiwaniu siostry. Alice była wysoką dziewczyną o czarnych kręconych włosach, oliwkowej karnacji i zielonych oczach. Oboje z jej rodziców byli magami, przez co mogła pochwalić się czystą krwią.
Poprawiła na ramieniu sportową torbę w której trzymała wszystkie książki i kociołek. Różdżkę wcisnęła do kieszeni dżinsów które miała pomazane pisakami i farbą. Na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że dziewczyna jest artystką.
-Włókno ze smoczego serca, dwanaście cali, giętka. Z taką mocą widzę cię w klubie pojedynków - wspominała słowa Ollivandera.
I właśnie tak sobie postanowiła - będzie najlepsza. Alice miała dość bojowy temperament, jej pewność siebie może i była zbyt duża, ale taki był jej charakter. W mugolskiej szkole była bardzo lubiana i miała dużo przyjaciół, wiedziała, że na pewno będzie za nimi tęskniła. Jednak gdy myślała o Hogwarcie i przygodach jakie ją tam czekają, nie mogła się doczekać. Nic nie planowała, uznała, że od początku będzie sobą. Wesołą i roześmianą Alice.
-Alice! - z rozmyśleń wyrwał ją głos siostry - i jak? Szukamy czegoś jeszcze - spytała Sofia, miała już dwadzieścia lat i to ją rodzice dziewczynki pracujący w ministerstwie wykorzystali, aby zrobić zakupy na przyszły rok.
-Wszystko mam - odpowiedziała uśmiechając się - gdzie jest Grubcio? -spytała siostry która miała pilnować jej ukochanego zwierzątka.
Sofia z lekkim obrzydzeniem wyjęła z kieszeni zieloną ropuchę, która od razu wskoczyła na ręce Alice. Ten stary gad był ukochanym zwierzątkiem dziewczynki. Kiedy była mała, przypadkowo wylała na niego farbę fluorescencyjną, przez co do dziś świecił w nocy.
Alice jeszcze raz spojrzała na złoty bilet pociągowy.
KIERUNEK LONDYN - HOGWART
PERON 9¾
To opowiadanie planowałam od bardzo dawna.
W książce pojawią się cztery postacie, każda w innym domu. Możesz obstawiać kto gdzie trafi
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top