Rozdział 6.5
Nie zamierzał okazać słabości w stosunku do swoich wrogów. A jednak coś złamało jego twarde serce. Lan Xichen zasługiwał na szacunek, obiecał mu również pożegnanie z dawnym bratem i przyjacielem i spełnił wszystko, co leżało w jego mocy. Teraz przyszedł czas na powrót do właściwego zadania.
Ludzie tacy jak Jin Guangyao nie trafiają do koła reinkarnacji. Albo wiecznie błąkają się po Mieście Duchów, albo trafią bezpośrednio do niego na sąd. Nie zasłużył na litość. Jego własne zbrodnie doprowadziły go do takiego końca.
— Nadal jesteś okrutny — skomentował Jiang Cheng.
— Jestem sędzią umarłych, nie bogiem czy mnichem.
— Miło, że oszczędziłeś mistrzowi Lan tego widoku.
Puści zebrali do jednego worka prochy Jin Guangyao. Pokłonili się przed swoim panem i oddalili, by zgodnie z rozkazem zanieść duszę zmarłego do podziemia.
— On wie — domyślił się. — Nie jest głupcem.
— Nie, nie jest, choć czasem... można pozazdrościć głupcom. Przynajmniej nie cierpią tak jak my.
— Czyli... nie jestem głupcem? — Wei Wuxian złapał go za słówka. — Jeszcze chwila, a skradniesz moje serce takimi komentarzami.
— Dureń! — syknął Jiang Cheng. — Cofam to, co powiedziałem.
Wei Wuxian zaśmiał się złośliwie. Na usta aż cisnęły mu się dodatkowe komentarze, tak go kusiło, by podenerwować Jiang Chenga jeszcze przez moment. Jednak widząc jego poirytowaną twarz, poddał się. Dawny brat uratował mu życie, wrócił, nawet jeśli otrzymał drugą szansę i miał prawo odejść...
— Dziękuję — wyszeptał Wei Wuxian, choć jego usta nie umiały wyrazić tego, co uradowało jego serce. Ostatnie lata wypruły go z emocji, z relacji z drugim człowiekiem. Założył, że w takim stanie dotrwa swojej kary. Bogowie zadrwili sobie z niego po raz kolejny, podstawiając mu na drogę bliskich i ukochanych.
Jiang Cheng przewrócił oczami. To "dziękuję" doprowadziło go jeszcze większych mdłości niż wcześniej, a mięśnie na twarzy spiął mocniej z poirytowania. Na ten widok Wei Wuxian zareagował słodkim uśmieszkiem, tak drobnym i niewinnym, że aż sam nie mógł wyjść z podziwu, że jeszcze coś takiego potrafi. Od przybycia Lan Zhana wiele się w nim zmieniło, jakby odzyskał dawną, zatraconą część siebie.
Przyłożył prawą rękę do lewej piersi, w której serce stało od pięćdziesięciu lat. Odniósł wrażenie, że wydobywa się ze środka przyjemne ciepło.
— Nie uśmiechaj się tak głupio, bo dostaniesz od tego zmarszczek — zażartował Jiang Cheng, a potem usiadł na skraju areny. Rzucił bicz na bok. Nie była to ta sama broń, którą użyła Jiang Wu, jego córka, więc przedmiot najpewniej należał do któregoś z uczestników walk.
Wei Wuxian przydreptał do niego, usiadł obok. Jiang Cheng od razu odsunął się dalej, więc Wei Wuxian się przybliżył, nie mogąc mu podarować tej złośliwości.
— Już mam ciebie dosyć — fuknął kultywator. Położył brodę na otwartej dłoni, a łokieć oparł o udo. Westchnął naprawdę ciężko, zaznając odrobiny wytchnienia po trudnej walce.
— Pewnie za życia też ledwo ze mną wytrzymywałeś? — wspomniał o przeszłości, zaciekawiony tym, jak Jiang Cheng go pamięta.
— Byłeś uparty, ciągle wpadałeś w tarapaty i cała rodzina musiała cię ratować, a najgorsze, że byłeś cholernie utalentowany. Musiałem pracować dziesięć razy ciężej, by ci dorównać.
— Ciężka praca opłaciła się. Dzięki niej uratowałeś całe podziemie.
— Po co mi podziemie?
Wei Wuxian otworzył szeroko oczy ze zdziwienia. Możliwe, że to tylko mu się wydawało, ale chyba znał zakończenie tego zdania...
— Przyszedłem uratować mojego młodszego brata — dokończył zdecydowanym tonem, a potem zwrócił się do Wei Wuxiana, dodając: — Siostra nigdy by mi nie wybaczyła, gdybym znowu cię porzucił.
Jiang Cheng wyciągnął zamkniętą pięść, otworzył dłoń i ukazał spoczywający w niej amulet Tygrysa Stygijskiego. Był pokryty we krwi, resztach mięśni i zgniliźnie, której zapach od razu odrzucił Wei Wuxiana. Mimo to przyjął przedmiot.
— Nie boisz się, że znowu go użyję? — zadał bratu podchwytliwe pytanie.
— Zrobisz, co zechcesz. W sumie jestem ciekawy, jaką tym razem podejmiesz decyzję.
Przyjrzał się swojemu dziełu. Z tym przedmiotem wiązały się wspomnienia, jego przeszłość, kultywacyjna ścieżka, którą obrał w pewnym momencie życia. Amulet Tygrysa Stygijskiego niezależnie od niesławnej historii, był jego częścią.
Odzyskał ją.
Pozostało pytanie, czy warto?
Wei Wuxian obrócił między palcami amulet, przyglądając się jego prostej budowie, niezłożonych znakach. Stworzył go dla samego stworzenia, bez wchodzenia w szczegóły, przez co wydawało mu się, że trzyma przy sobie zwykły kawałek kamienia. Tylko odrobinę lepiej obrobionego od takiego, którego można znaleźć na drodze.
— I o ten kawałek kamienia wszyscy walczyli — zdał sobie sprawę z absurdu kultywatorów i świata, który pozostawił po swojej śmierci.
— Ale ten kawałek kamienia należał do wielkiego Demonicznego Patriarchy — wtrącił złośliwie Jiang Cheng.
— I znowu do niego wrócił — ogłosił tak, żeby jego głos usłyszało całe Miasto Duchów.
Wielu zadrżało na myśl o nadchodzących zmianach, niektórzy zaczęli między sobą szeptać, że może Wei Wuxian przejmie władzę w trakcie nieobecności Hua Chenga, a znaleźli się i tacy, których zżerała ciekawość, co przyniesie za sobą amulet Tygrysa Stygijskiego.
Wszyscy byli w błędzie.
Wei Wuxian wstał. Oddalił się od Jiang Chenga, na drugą stronę areny, gdzie wcześniej znajdowały się prochy Jin Guangyao. Stopą zakreślił krąg. Wprowadził na linie swoją moc, budując osłonę między nim a resztą świata.
Jiang Cheng podniósł się gwałtownie. Zahaczył o zniszczony fragment areny. Zniszczona szata mężczyzny rozdarła się do końca i jednocześnie odwróciła jego uwagę, na moment zatrzymując.
Moment wystarczył.
Wei Wuxian wystawił przed siebie dłoń, ze spoczywającym na niej amuletem Tygrysa Stygijskiego. Przedmiot drżał ze strachu. Wydobył z siebie impuls energii, ostatni z tych, których nie zdążył użyć w czasie walki, a potem uderzył nim w twarz swojego mistrza. Demoniczny Patriarcha nie ruszył się. Drobny atak zostawił na jego policzku przecięcie, niegroźne i do tego w jakimś sensie żałosne, biorąc pod uwagę, co go zaatakowało.
— Żegnaj — wyszeptał.
Zacisnął gwałtownie pięść, roztrzaskując amulet Tygrysa Stygijskiego w drobne kawałki. Ostatni płacz wydobył się z tworu jego życia, zanosząc przez cały świat duchów i demonów żałosne wołanie. Głos dotarł do każdego z osobna, niosąc ze sobą prawdę o decyzji, jaką podjął Wei Wuxian, oraz ostrzeżenie, że ktokolwiek spróbuje mu się przeciwstawić, skończy tak samo.
Rozluźnił ucisk i pozwolił drobnym kawałkom opaść na arenę. Odbiły się od wielkiej platformy, malejąc, stając się coraz bardziej kruche, aż w końcu zamieniły się w pył i zanikły wraz z ostatnim jękiem pożegnania.
Jiang Cheng przedarł się przez tarczę. Złapał Wei Wuxiana za ramiona i potrząsnął nimi agresywnie.
— Coś ty zrobił? — zapytał ostrym tonem.
— To, co powinienem jeszcze za życia — odpowiedział łagodnym, niewymuszonym głosem, który przywodził na myśl słowa mnicha. Nie żałował tej decyzji i nie wątpił w jej słuszność.
Otrzepał ręce z resztek kurzu, a potem jednym klaśnięciem przywołał do porządku całą arenę. Demoniczna energia otoczyła ogromną przestrzeń, pochłaniając zniszczenia. Przywrócił ją do dawnego stanu sprzed walk. Wypiął pierś do przodu, unosząc się dumą za swoje dzieło. Nie sądził, że to tak dobrze wyjdzie, kiedy jego moc była na wyczerpaniu. Zaskoczył swoim dziełem nawet Jiang Chenga, który zaczął oglądać każdy kąt, nie wierząc własnym oczom. Chciał coś powiedzieć, skrytykować Wei Wuxiana, ale ostatecznie poddał się. Sam nie unosił się energią, był zmęczony i nadal głodny, a walka wcale nie pomogła starym kościom.
— Panny Młode coś przygotują, jeśli masz ochotę — zaproponował Wei Wuxian.
— Podziękuję. Mam ochotę zaznać odrobiny spokoju.
— Twoja decyzja.
Wzruszył ramionami i kiedy próbował je opuścić jego ciało nagle straciło siły. Upadł najpierw na kolana, zdołał w porę podeprzeć się rękoma. Drżał niekontrolowanie, a najgorsze było to, że te drżenia rozchodziły się po wszystkich mięśniach. Pojawił się ucisk w klatce piersiowej, zaczęła go boleć, szczególnie w okolicach lewej piersi.
— Ej, co jest? — zainteresował się Jiang Cheng. — Udajesz czy co?
Nie udawał. To się działo naprawdę. Żadne słowa nie przechodziły mu przez gardło. Wydawało się, że utknęły mu w przełyku, choć w rzeczywistości zwyczajnie nie dał rady otworzyć ust.
Zmartwiony Jiang Cheng przykucnął przed nim. Podparł go od przodu i pomógł wstać. Nie dali rady. Nogi trzęsły mu się potwornie, stracił w nich całą władzę. Nigdy wcześniej nie doświadczył czegoś podobnego. Nie znajdował źródła, przyczyny tego stanu, nawet jeśli doszukiwał się prawdy w zwyczajnym zmęczeniu czy zbyt dużym zużyciu mocy. Nie, to nie w tym leżał problem. Jego ciało nigdy nie zareagowałoby aż tak agresywnie.
— Jak wezwać któregoś z twoich sług? Musimy cię stąd jakoś wydostać, inaczej ktoś może wykorzystać okazję i się ciebie pozbyć — mówił dalej Jiang Cheng, nerwowo rozglądając za którymś z Pustych czy Panną Młodą.
Wei Wuxian niemal się wzruszył od tej troski, ale jego ciało nie znalazło sił na przelanie choćby jednej łzy. Stał się całkowicie bezbronny, jak nowonarodzone dziecko, zdane na otoczenie i dobroć innych ludzi. Docenił jeszcze mocniej obecność Jiang Chengda. Oczy powoli mu się przymykamy. Coraz bardziej słabł. W każdej chwili mógł stracić przytomność.
Poruszył odrobinę palcem, starając się wydobyć cząstkę demonicznej energii. Zwróciłaby uwagę Pustych i przybyliby, zanim straci przytomność. Jednak jego starania nic nie przyniosły. Ręka opadła bezwładnie. Obraz robił się coraz ciemniejszy. Ledwo widział Jiang Chenga, a ktoś dodatkowy, kto dopiero przybył, przykucnął obok.
— Co ty tutaj robisz, mistrzu Lan? — zapytał Jiang Cheng.
Lan Zhan...
Zrobiło mu się trochę lżej na sercu, a potem zniknął w ciemnościach.
***
Krzyki torturowanych umarłych niosły się po podziemiu w symfonicznej melodii, która zachwycała uszy wędrującego po swoim królestwie boga. Ubrany był czarne, długie szaty, ciągnące się za nim, aż po same bramy podziemia. Szedł wolnym, niepospiesznym krokiem i rozmyślał nad dalszymi losami świata. Komnaty jego królestwa zapełniały się szybciej niż przewidywał, słudzy pracowali ciężej, odkąd dusze nie wyrażały skruchy, a on sam czuł się zmęczony całą sytuacją. Robił się stary, tracił zapał, pomysły stawały się jakieś nijakie, pozbawione młodzieńczego wigoru i kreatywności. Pierwsze siwe włosy wyłoniły się między długimi kosmykami sto dwadzieścia jeden lat temu, pamiętał dokładnie ten dzień, a obawiał się, że jeszcze parę lat i przeobrazi się w mędrca.
Ciężki los boga i władcy podziemia.
Wen Wu usłyszał ciężki stukot dobiegający w okolic przejścia do Miasta Duchów. Bramy otwierały się ciężko, z przeogromnym trudem, co wprawiło go w szczere zdumienie. Zazwyczaj te bramy samoistnie otwierały się przed zmarłymi, którzy zostali posłani tu na wieczną karę. Oznaczało to jedno. Przybyli do niego niezapowiedziani goście.
Wyprostował swoją sylwetkę. Nie powinni zobaczyć swojego pana, budzącego lęk i strach władcę w posturze starca. Zamachnął się luźną szatą, zabierając ją ze ścieżki. Zebrała ze mną kości, skórę torturowanych, ich zęby, tkanki, a krwawe plamy pojawiły się na całej długości materiału, co nie ucieszyło Wen Wu. Słudzy obiecali sprzątać ścieżkę regularnie, a jak widział, nic po ich obietnicach. Czego innego miał się spodziewać po duszach, które jeszcze dwieście lat temu zdychały w męczarniach w komnatach tortur?
Niczego. Nie zainteresowali się nawet obecnością obcych istot w tym królestwie. Nie miał szczęścia do sług, w przeciwieństwie do Wei Wuxiana.
Powitali go znaczącym pokłonem trzej Puści, słudzy Wei Wuxiana, niosąc na rękach wór z zebranymi prochami duszy. Jin Guangyao. Rozpoznał kultywatora, który zwrócił jego uwagę lata temu swoimi działaniami. Już wtedy założył, że wkrótce zagości w jego królestwie, ale nigdy się nie spodziewał, że stanie się to w postaci prochów.
— Ciało zamienia się w proch, nie dusza — odparł ciężkim tonem, który sprawił, że całe podziemie zadrżało. — Czy Wei Wuxian nie przesadza?
Jeden z Pustych odważnie podniósł głowę i nerwowo nią pokręcił, zaprzeczając w imieniu swojego pana oskarżeniom. Wen Wu nie zezwolił mu się poruszyć. Zasługiwał na karę za tę zniewagę, ale z drugiej strony szanował go za wierność i oddanie. Sam marzył, by jednego dnia znaleźć takiego sługę. O ile łatwiejsze byłoby wtedy władanie podziemiem?
— Dobrze, na tę chwilę założę, że to nie jest sprawka Wei Wuxiana — wstrzymał swój osąd. — Ale to dalej nie wyjaśnia, co to ma znaczyć? I jeszcze wysłał was. Czy to miał być rodzaj zniewagi? Nie, nie próbujcie — dodał szybko, zanim Puści podjęli jakiekolwiek próby wytłumaczenia sytuacji. — Wei Wuxian ma tu przybyć osobiście. Pierwszy raz w historii ktoś mi przynosi prochy duszy. Żart tysiąclecia.
Pochylił się nad worem i przejechał długimi palcami po powierzchni przedmiotu, odszukując źródła tej duszy — punktu, z którego wybiegała linia życia i śmierci utrzymująca duszę. Znalazł ją w pojedynczym pyłku, ukrytym wśród tysięcy.
— Obudź się — rozkazał.
Worek rozwiązał się samoistnie. Prochy wydobyły się z jego wnętrza i ułożyły w kształt ludzkiego ciała. Powoli przypominały sobie swój dawny wygląd — nie ten, który należał do demona czy ducha, ale dawnego Jin Guangyao, kiedy był jeszcze człowiekiem. Dusza posiadała w swoich wspomnieniach ten obraz. Potrzebowała czasu i nic poza tym, bo Wen Wu rozkazał jej przybyć. Pojawił się pierwszy zarys duszy, niewyraźny i trochę przekrzywiony. Zniknęło podwójne oblicze demona i ducha, ustępując miejsca zwykłej, ludzkiej twarzy, aż w końcu Jin Guangyao powrócił. Był nieprzytomny i w tym stanie najpewniej pozostanie przez najbliższe dni.
— Zanieście go do pokoju tortur — rozkazał Pustym, których planował wykorzystać w czasie ich obecności w podziemiu. — I jak będziecie wracać, uprzątnijcie ścieżkę. Wei Wuxian ma do mnie przybyć w niedługim czasie — wydał im ostatni rozkaz i oddalił się w kierunku swoich komnat.
Czekało na niego tysiące zwojów z ostatnich kilkunastu minut. Większość oddalił za sprawą jednego słowa, które zaprowadziło zwoje do sądu Wei Wuxiana. Pozostałe przejrzy pobieżnie i, tak jak zawsze, schowa do archiwum, a potem uda się na spoczynek. Na chwilę wytchnienia z dobrym trunkiem i tomem poematów, które ostatnio zawracały mu głowę.
Przejście otworzyło się samoistnie. Przepięknie, blade światła podniosły się z podłogi, oświetlając komnatę wielką jak pałac niejednego z bogów na górze. Na końcu tej sali czekał pozłacany tron, splamiony krwią, z wtopionymi kośćmi zapomnianych bogów wewnątrz obudowy i czerwoną szatą zawieszoną na oparciu. Zwoje walały się po podłodze, nieuprzątnięte i do tego porozwijane. Nie wątpił, że jego sługa rzucił zwoje od niechcenia i oddalił się czym prędzej z pomieszczenia.
Usiadł i westchnął ciężko. Przytłaczało go to zadanie, ale nikt inny go się nie podejmie. Dlatego sięgnął po pierwszy ze zwojów, najbardziej zakurzony, zaplamiony i, ku jego zaskoczeniu, czekający na tronie.
"Wei Wuxian" — miał wypisane imię zmarłego.
To pomyłka. Od razu przyszła mu do głowy taka myśl. Zwój Wei Wuxiana był wymazany, ukryty, strzeżony przez samego Wen Wu, więc jakim prawem się tu znalazł?
Rozwinął go dalej.
Nie był dłużej pusty.
Ukryty życiorys Wei Wuxiana objawił się przed oczami boga w postaci drobnym fragmentów wspomnień, które może i wyglądały na małe, ale były jednymi z najważniejszych w jego życiu. Coś się stało na górze. Coś sprawiło, że wyryta na ciele klątwa, zelżała. Nikogo nie podejrzewał, nikt nie posiadał na tyle mocy, by zagrozić klątwie Wen Wu. Wei Wuxian również nie dotknąłby nałożonych ograniczeń. Odpowiedź, zresztą jedyna, leżała w amulecie Tygrysa Stygijskiego, powiązanym elemencie, który miał prawo zachować w sobie część istnienia Wei Wuxiana.
Wen Wu zwinął zwój. Wstał i zbliżył się do półki, na której trzymał dziesięć innych, ale podobnych zwojów, należących do innych sług, którzy w przeszłości i może w przyszłości mu służyli. Zawahał się na moment. Odłożył rzecz jasna zwój, gdzie było jego miejsce. Chodziło o inne zawahanie. Nie wiedział, co dalej począć z Wei Wuxianem. Od początku planował mężczyźnie inny los, przeczytał dokładnie jego życiorys, w przeciwieństwie do milionów innych, a mimo to Wei Wuxian nie zgodził się z decyzją.
Wydawało się, że znowu powracają do tamtej rozmowy, jakby los pragnął innego zakończenia dla Demonicznego Patriarchy. Jeśli taka jest prawda, zaakceptuje ją. Obawiał się tylko, że pomimo wszystkich znaków, Wei Wuxian znowu się uprze, a wtedy decyzja do podjęcia okaże się o wiele trudniejsza...
— Przyjacielu, a wystarczyło, żebyś mnie wtedy posłuchał — rzekł Wen Wu.
A oto nowa postać WEN WU! Zapamiętajcie, bo jeszcze nie raz, nie dwa się pojawi w tej historii. Sprawdźcie w google, to prawdziwy, chiński bóg, choć informacji o nim praktycznie nie znalazłam. Bóg widmo... xD
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top