7 || To, co łączy dusze
Lena czuła się dziwnie.
Nie dlatego, że pierwszy raz odkąd pamiętała, spędzała święta w miejscu innym niż własny dom. Również ta trochę niezręczna cisza jej tak nie przeszkadzała — na pewno nie bardziej niż docinki, jakie posyłał w jej stronę brat, które niekiedy potrafiły wprowadzić ją w istny szał.
Nieopodal niej siedział on — hrabia Alois Trancy we własnej osobie, spoglądający na nią co jakiś czas i uśmiechający się delikatnie. Ale nawet te jego tajemnicze oczy, budzące w niej tyle sprzecznych ze sobą emocji, tym razem zdawały się na nią nie działać, jak gdyby się przyzwyczaiła do widoku tych topazowych tęczówek.
Chyba to nie było to, bowiem, kiedy przekroczyła próg rezydencji, jej serce zadrżało, gdy na nią spojrzał — na początku ukradkiem, niczym złodziej patrzący na wielki skarb, który zamierzał ukraść, a potem bardziej otwarcie.
Minęły prawie cztery miesiące odkąd zobaczyła go po raz pierwszy, a nadal wydawał się być diabłem pod postacią niewinnego i słodkiego aniołka.
Choć próbowała jakoś sobie wytłumaczyć to dziwne, towarzyszące jej od ponad dwóch godzin uczucie, faktem iż hrabia siedział tak blisko niej i wspólnie świętowali narodziny Syna Bożego, nadal wydawało jej się to wszystko marnym kłamstwem w stosunku do samej siebie.
Przyczyna tej dziwności była nad wyraz prozaiczna i znacznie mniej poetycka od osoby Aloisa Trancy — państwo Hops jeszcze nie przybyli, mimo iż powinni dotrzeć najpóźniej godzinę wcześniej. Na domiar złego Zima zdawała się bawić z Wiatrem, czego skutkiem stała się zamieć śnieżna.
Niezręczność aż przeszywała całego Jacoba tak bardzo, z nawet nie wiedział, jak ma siedzieć na krześle. Co jeszcze gorsze, hrabia Trancy postanowił nie czekać na ich rodziców, więc jedzenie „kolacji wigilijnej” tylko w trójkę stało się jeszcze bardziej niezręczne. Panowała cisza, przerywana tylko strzępkami rozmów oraz dźwiękiem sztućców.
Za jakie grzechy on tam musiał siedzieć? Gdyby nie wujek Snuff, pewnie spędzałby wigilię na salonach — w końcu Jacob posiadał swego rodzaju charyzmat (odziedziczony chyba w genach po ojcu), który pozwalał mu na wpraszanie się dosłownie wszędzie bez konsekwencji i krzywych spojrzeń. Cóż, taki żywot człowieka na nędznym, ziemskim padole — nie można mieć wszystkiego, bo by się jeszcze przez okno ze szczęścia wyleciało.
W końcu — pomyślał Jacob, gdy hrabia Trancy zaproponował przejście do innego pokoju, aby tam spędzić wieczór. — Tylko… — Kątem oka spojrzał na stojący nieopodal zegar. — Prawie dwie i pół godziny, a ich nadal nie ma.
Zaczęło go to poważnie niepokoić, lecz starał się to ukryć. Wychodziło mu to nad wyraz dobrze, ponieważ ani hrabia, ani jego młodsza siostra nie zauważyli spięcia Jacoba towarzyszącemu mu przy niektórych ruchach.
— Czy zechciałby hrabia — zwrócił się do Aloisa — uchylić rąbka tajemnicy pracy jako Pająk Królowej?
Skoro ten małolat już go zaprosił do siebie, niech przynajmniej opowie coś ciekawego — czy to o sobie, czy kimś innym.
Hrabia zaśmiał się cicho pod nosem.
— Och, doprawdy to nic nadzwyczajnego, panie Jacobie.
— Mnie również to ciekawi — wtrąciła się Lena, biorąc jedno z ciasteczek, które swoim wyglądem kusiły ją od dobrych kilku minut.
— Aż tak bardzo interesuje pannę męski świat? — Jego kąciki ust minimalnie uniosły się ku górze, podobnie jak brwi.
— Czy to naprawdę taki męski świat? — Rozsiadła się pewniej i założyła nogę na nogę. — Bycie kobietą w tych czasach jest nudne. Proszę więc opowiadać.
— W tych czasach?
— Innych nie poznałam. — Uśmiechnęła się chytrze. — Ale liczę, że nawet pomimo tej nudy, choć raz będzie mi dane zadecydować o swoim losie.
Jacob uważnie spojrzał na tę dwójkę, pomiędzy którą musiała zawiązać się jakaś dziwna nic porozumienia.
Jak gdyby Alois Trancy tworzył własne nici, a Lena na ułamek sekundy chwyciła jedną i połączyła ze swoją.
Zaiste rzadko Jacob miał okazję widzieć coś takiego… Aż na moment zapomniał, jak bardzo wyczekuje przyjazdu rodziców, po których ani widu, ani słychu.
Niczym ciche zawołanie, z lekkiego amoku wyrwało Jacoba ziewnięcie jego siostry. Spojrzał na nią uważnie i dostrzegł, iż pomimo subtelnego uśmiechu na jej ustach, najchętniej położyłaby się już do snu. Mimowolnie popatrzył za zegar stojący nieopodal.
— Nie chcę, aby zabrzmiało to jak wyproszenie — mówił Alois — jednak czy nie zechciałaby panna już udać się spać?
Lena popatrzyła się już nieprzytomnym wzrokiem na brata, a ten subtelnie skinął głową na znak poparcia słów hrabiego lub zgody.
— Chyba ma hrabia rację — odparła sennym głosem.
Alois spojrzał na nią. Pomimo całego zmęczenia oraz początkowego dziwnego uczucia, które trawiło jej serce, uśmiechnęła się łagodnie, kiedy jego kryształowe oczy przypatrywały jej się z niecodzienną troską oraz czułością, jakiej nigdy wcześniej nie zaznała.
Pragnęła, aby te dwa diamenty skąpane w chłodnych promieniach zimowego słońca nawiedziły ją w śnie.
— Za to pan nie wygląda na zaspanego — zauważył Alois, kiedy Lena już opuściła ich towarzystwo.
— Aż chciałoby się rzec — lata praktyki. — Zaśmiał się Jacob. Upił łyka wina, które mu podano.
— To dobrze się składa. — Gestem dłoni nakazał swojemu lokajowi opuścić pokój.
Jacob minimalnie zmarszczył brwi.
— Chciałem jeszcze porozmawiać.
— A o czym to? — Spojrzał na Aloisa znad krawędzi kieliszka.
— Tak po prostu. — Wzruszyła ramionami. — Wydaje się pan interesujący, a rzadko mam okazję do widywania się z takimi ludźmi.
— Czy ja wiem… — mruknął i zaśmiał się ironicznie. — Interesujący jest mój ojciec.
— Och, sam miałem już okazję się o tym przekonać.
Na zegarze wybiła godzina dwudziesta trzecia — godzina przestrogi.
~*~
Słońce powoli wychylało się znad horyzontu, a jego promienie delikatnie muskały wszystkie domu i rośliny pokryte cienką warstwą szronu, który mienił się niczym diamentowy pył. Wokół panowała cisza, wprawiająca co niektórych w przerażenie.
— Prr — rozkazał swojemu wierzchowcowi jeździec.
Zwierzę zatrzymało się, a prowadzący je sługa sięgnął do kieszeni po swoją, już trochę wysłużoną, papierośnicę i wyciągnął z niej jeden tytoniowy zwitek. Po chwili zaciągał się dymem, który przyjemnie rozbudził jego umysł.
Że też musiał w taki mróz jechać do miasta, w dodatku z samego rana, gdy ledwo wstało słońce, a powietrze nadal zostawało lodowate po nocy.
Potarł o siebie swoje dłonie, które zdarzyły mu zamarznąć, ale niewiele to dało. Chwycił za lejce i nakazał swojemu koniowi ruszać.
— Najświętsza Panienko! — krzyknął, gdy jego koń gwałtownie się zatrzymał.
Na drodze przed nim zobaczył powóz z uszkodzonymi kołami wyrwanymi drzwiczkami oraz nieżywym stangretem, leżącym nieopodal.
Dlaczego akurat on musiał dostarczyć ten przeklęty list do Londynu?
Nawet nie zaglądnął do środka powozu, tylko od razu chwycił mocniej lejce i krzyknął do konia:
— Wio!
I w te pędy z powrotem ruszył do domu swego pana, bo spanikowany umysł nie podpowiadał żadnego innego rozwiązania.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top