29 || Nic
— Nie ładnie grzebać w cudzych rzeczach. Wiesz, Lenka?
Drgnęła przerażona, a z jej dłoni wypadł na ziemię stempel. Upadł na ziemię, a łoskot przy tym powstały zdawał się przeszyć duszę Leny na wskroś.
— Uważaj, bo jeszcze zniszczysz.
Podszedł do niej powolnym krokiem, a im bliżej był, tym bardziej jej serce przyspieszało.
— Skąd to masz…? — zapytała, starając ukryć się drżenie głosu. — Dlaczego jest u ciebie…?
— Pytasz o to? — Schylił się, podniósł pieczęć i pomachał jej przed nosem.
Z trudem przełknęła ślinę i ostrożnie skinęła głową.
— Och, pomyślałem, że może się przydać — odparł lekko i wzruszył ramionami. — Poza tym jest bardzo ładna, nieprawdaż?
Pokazał jej spód pieczęci, a Lenie coś niby ciężki kamień opadło na serce.
Gałązka chmielu z szyszkami, a w środku podpisane Hops.
— Skąd ją masz? — zapytała ponownie, tym razem ciut pewniej.
Widząc, jak Alois przygląda się stemplowi niczym dziecko, zacisnęła dłonie.
— Skąd?!
— A jak myślisz? — odparł chłodno, przykładając jej zimną lufę rewolweru do czoła.
Zaczęła się cała trząść, gdy zauważyła ten mroźny wyraz jego oczu.
Gdzieś w oddali uderzył piorun, którego światło na ułamek sekundy rozświetliło pokój. Zagrzmiało przeraźliwie.
— A jak myślisz?! — powtórzył zirytowany brakiem jej reakcji. — Nie udawaj Greka, Lenka — dodał odrobinę spokojniej. — Wiem, że nie jesteś na tyle głupia — wyszeptał przy jej uchu.
Wyczuła ciepły oddech Aloisa na płatku swojego ucha. Rozwarła usta niczym wyciągnięta z wody ryba, chcąc zaczerpnąć tchu, lecz udało jej się wziąć jedynie krótki, urywany oddech. Na swoim czole wciąż czuła chłód lufy rewolweru.
— Dlaczego…? — wyjęczała ledwie słyszalnym głosem.
— Twój ojciec — rzucił niedbale pieczęć na ziemię, a ta upadła z donośnym łoskotem — był bardziej uparty, niż mi się na początku wydawało.
— Czy to był powód, aby zrobić ze mnie sierotę? — Zacisnęła wargi w wąską linię, a zaraz potem również oczy, by nie uronić choć jednej łzy.
— Dla mnie? — Wolną ręką objął ją w talii, przez co Lena napięła się jak struna. — Wystarczający — wyszeptał stanowczym głosem. — Ale — odsunął się od niej — chyba ciebie ta odpowiedź nie satysfakcjonuje, czyż nie?
Alois spojrzał jej w oczy. Ponownie pokój rozjaśnił błysk pioruna, a zaraz potem rozległ się przerażający grzmot. Wiatr wył w upiorny sposób niczym zraniony przez myśliwego wilk.
— Nie — powiedziała cicho, zaciskając dłonie na materiale sukni.
— To może spróbuję bardziej dosadnie — westchnął, jakby opowiadał o czymś przyjemnym. — Oni sami się zabili. I ty sama uczyniłaś siebie sierotą. — Roześmiał się w nieludzki sposób.
— Czym ty jesteś? — zapytała zlękniona, a po jej policzkach popłynęły ciepłe łzy.
— Ja? — Przyłożył dłoń do piersi i zrobił teatralnie pytający wyraz twarzy. — Jestem twoim narzeczonym. — Uśmiechnął się, odsłaniając swoje zęby.
— Nie! — wykrzyczała, nim się opamiętała. — Jesteś…
Przerwał jej cichy szczęk przeładowania rewolweru. Otworzyła szerzej załzawione oczy, biorąc krótkie wdechy.
— Jakieś ostatnie słowo? — zapytał z czymś w głosie, co jeszcze godzinę wcześniej nazwałaby czułością.
Zadrżała gwałtownie, gdy Alois pociągnął za spust.
Klik.
Ostrożnie rozchyliła powieki i spojrzała na niego.
— Wyglądasz słodko, gdy się tak kulisz — powiedział i położył swoją dłoń na jej policzku.
— Powiedź mi… — wymamrotała.
— Chodzi ci o motyw? — Przechylił lekko głowę, patrząc się na nią jak zaciekawione dziecko. Skinęła mu w odpowiedzi głową. — Dobrze — odparł.
Na moment zapanowała między nimi cisza. Gdzieś w tle szumiał deszcz, wiatr zawodził — niebo rozpaczało…
— Był sobie król — zaczął, odsuwając lufę rewolweru od czoła Leny. — Król miał piękną córkę. Pewnego dnia młody rycerz spostrzegł ją, gdy maszerowała przy brzegu Tamizy skutej lodem. — Krążył wokół niej niczym sęp wokół swojej ofiary. — Rycerz się starał, błagał uniżenie, lecz król nie chciał wydać księżniczki w jego ręce.
— Kiedy to było? — wtrąciła mu się. — Kiedy rycerz dostrzegł królewnę, gdy ta maszerowała przy brzegu Tamizy ?
— Ach, to masz na myśli. Na początku nie zrozumiałem — odpowiedział z nonszalancją. — Styczeń roku tysiąc osiemset osiemdziesiątego ósmego.
— Ale przecież po raz pierwszy spotkaliśmy się we wrześniu. Gdy przyszedłeś do mojego ojca w sprawie kamie…
— Naprawdę myślisz, że to na kamienicy mi zależało? — przerwał jej chłodnym tonem. — Ten moloch najmniej mnie interesował. — Chwycił ją za podbródek, zmuszając Lenę, aby na niego spojrzała. — To były tak zwane środki pośrednie do osiągnięcia prawdziwego celu. Ciebie, Lenka. — Uśmiechnął się łagodnie i ucałował ją w czubek nosa. — Jednakże twój ojciec nie chciał, byś była ze mną szczęśliwa. Pomyślałem zatem: a gdyby tak go uciszyć? Uciszyć i otworzyć sobie drogę do ciebie, moja miła. — Alois ujął jej dygocącą dłoń, przez co drgnęła po raz kolejnym. — Przecież trupy nie mówią. — Ponownie przyłożył lufę rewolweru do skroni Leny.
— Skąd miałeś pewność, że Jacob nie zrobi tego co mój ojciec?
— Nie miałem. — Wzruszył lekceważąco ramionami.
— Więc…
— Tak. — przerwał jej. — Zabiłbym i również jego, gdyby okazał się tak krnąbrny jak stary Hops. Szczerze mówiąc — ponownie opuścił lufę rewolweru — nie wiem, co mnie podkusiło, aby zachować tę pieczęć. Chyba uznałem, że jeszcze może się przydać. Gdybym nie kazał Claude’owi jej przynieść z miejsca „wypadku” — zrobił palcami cudzysłów w powietrzu — to byś nigdy nie poznała prawdy.
Jedyni świadkowie — zabici.
Dowody w postaci kosztowności (które miały to utwierdzać, iż był to napad rabunkowy) — zniszczone.
Czysta zbrodnia doskonała.
— A teraz, kiedy już oddałaś mi swoją rękę, akurat musiałaś znaleźć jedną pozostałość po tym wydarzenie. Lenka, czego tu, do diabła, szukałaś? — zapytał pretensjonalnie. — Bylibyśmy tacy szczęśliwi.
— Chciałam… Chciałam po prostu napisać list do kuzynki — wyskamlała jak szczeniak. — Nie chciałam… — zaczęła mu się tłumacząc, widząc jego wzrok. Zacisnęła powieki, spod których polały się jej ciepłe łzy. Dolna warga Leny zadrgała.
Alois kiwał głową, jakby słuchał ze zrozumieniem. Powolnym ruchem przyłożył rewolwer na wysokości mostka Leny.
Jej serce gwałtownie przyspieszyło i chyba tylko pewność niespodziewanego zatrzymywała ją przed paniczną ucieczką.
— Wciąż go nosisz — zauważył. — To bardzo miłe z twojej strony.
Wyciągnęła drżącą dłoń w jego kierunku i położyła ją na rewolwerze.
— Zacznijmy od nowa — powiedziała z zaciśniętym gardłem. — Zapomnę o wszystkim. Tę pieczęć… Zniszczymy ją! Jacob się nie dowie! Pozostanie tylko jedna! Druga przecież zaginęła w czasie napadu na rodziców.
Alois położył dłoń na jej policzku i delikatnie otarł łzy. Uśmiechnął się łagodnie.
Klik.
Prawie podskoczyła, gdy ten nacisnął na spust. Z przerażeniem popatrzyła się na jego ręce, a potem w jego mroźne oczy.
— Lenka, ty wiesz, że cię kocham jak nic innego na tym świecie — wyszeptał ze spuszczonym wzrokiem. — Moje ulubione kwiaty są brzydsze od ciebie, wiesz? — Spojrzał na nią, a na jego ustach pojawił się pełen bólu uśmiech.
Wiatr zawył ciężko jak konające w agonii zwierzę.
— Tak bardzo się starałem. — Głos grzęzł mu w gardle. — Nawet nie zdajesz sobie sprawy, ile trudu sprawiało mi opanowanie się — mówił łamanym głosem i po raz kolejny przyłożył lufę do czoła Leny. — A ty to zepsułaś. Zepsułaś, bo zaczęłaś grzebać w moich prywatnych rzeczach — powiedział pretensjonalnie.
— Alois. — Ujęła w obie ręce jego dłoń. — Zaczniemy wszystko od nowa, a wtedy…
— Myślisz, że ja dam ci wyjść z tego pokoju? — przerwał jej, pytając lodowatym tonem.
Lena wzdrygnęła się, słysząc jego głos.
— Oczywiście, że dam. — Uśmiechnął się czule. — Ale nie żywej i nie na własnych nogach.
Po raz ostatni dostrzegła, jak piorun rozświetlił na chwile pokój, lecz grzmotu już nie usłyszała.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top