18 || Linia pozornego zrozumienia
— Rezydencja Trancy, mówi przyboczny kamerdyner hrabiego Aloisa Trancy Claude Faustus — wypowiedział swoim charakterystycznym, beznamiętnym głosem.
— Witam. Mówi Albert Nuff, sługa barona Jacoba Hopsa.
Dwóch niezwykle nudnych i bezuczuciowych kamerdynerów spotkało się na jednej linii telefonicznej. Claude i Albert do siebie pasowali, choć ten drugi wyglądał na zdecydowanie starszego. Niemniej, zapewne znaleźliby wspólny język albo przyjemniej zgodne milczenie sprawiałoby im radość. Niektórym ludziom trwanie w chłodnej ciszy daje satysfakcję.
— Mój pan, pan baron Hops, pragnie porozmawiać ze swoją siostrą, Leną Hops.
— Halo? — zapytała Lena, przejmując od Claude’a słuchawkę.
Starała się nie zacząć niespokojnie maszerować po całym pokoju. Posłała porozumiewawcze spojrzenie kamerdynerowi, który od razy skłonił się lekko i wyszedł.
— Dziś już jest za późno, ale jutro wracasz do domu skoro świt — powiedział Jacob bez zbędnego owijania w bawełnę.
— Też miło mi ciebie słyszeć. — Przewróciła ironicznie oczami.
— Zrozumiałaś? — spytał stanowczo. — Masz jutro wrócić do domu jak najwcześniej.
— Ale dlaczego?
— Muszę wyjechać na prawie tydzień i chcę, abyś „pilnowała domu”.
Lena wyobraziła sobie, jak Jacob w calcami wykonuje cudzysłów przy przedostatnim słowie.
— A co ja? Pies? — rzuciła z urazą w głosie. W słuchawce usłyszała westchnięcie.
— Możesz się opanować? Zachowujesz się jak dziecko.
— Wypraszam sobie — podniosła głos. — To ty mówisz mi o jakimś wyjeździe dzień przed nim.
— Moja wina, że dowiedziałem się dziś rano? — prychnął.
Rodzeństwo na zawsze pozostanie rodzeństwem. Nawet jeśli brat wydoroślał, a siostra dojrzała, to nadal będą się tak do siebie odzywać. Może mniej, lecz chociaż sporadycznie taka wymiana zdań musi nastąpić. To taka niepisana, acz wszystkim znana zasada.
Lena doznała niezrozumiałej lekkości na sercu. Podświadomie czuła się jak za czasów przed wypadku, bowiem nawet pomimo wydarcia się z objęć zaborczej żałoby, ta paskuda zawsze pozostawiała w sercu człowieka małą rysę, która z łatwością może przeobrazić się w pęknięcie — a stąd niedaleka droga do ponownego smutku wlekącego się niczym tragiczne fatum.
— A… — urwała. — Na jak długo jedziesz? — zapytała spokojnie Lena.
Bycie rodzeństwem zobowiązuje. Równie mocno zobowiązuje bycie jedynym członkiem najbliższej rodziny.
— Na prawie tydzień — powtórzył. I Jacob zrozumiał, że nie powinien się aż tak unosić. — Jeśli wrócisz szybko, zdążymy się jeszcze przywitać.
— I pożegnać — dodała. — O której jedziesz?
— Koło ósmej.
Przecież to nieludzkie. By wyszykować się na godzinę ósmą, należy wstać przynajmniej o szóstej trzydzieści.
— Yhym — mruknęła w odpowiedzi, a po chwili westchnęła. — Postaram się zdążyć.
— Idź już spać, bo późno się robi. — Zerknęła na zegar: dziesiąta dwadzieścia osiem.
— A ty? — Jak na zawołanie, Lena ziewnęła, mimo iż zmęczenia wcześniej nie czuła.
— Parę rzeczy załatwię i też idę.
Odpowiedziała mu mruknięciem i mimowolnym skinięciem głową.
— Dobranoc — powiedziała na pożegnanie.
— Śpij dobrze.
Odłożyła słuchawkę na swoje miejsce i westchnęła ciężko.
~*~
Jacob naciągnął się, mrucząc niczym stary kot. Że też musiał pilnie pojechać do Cambridge, ponieważ, jak się okazało, jego ojciec zaczął próbować robić jakiś interes w tamtym rejonie czy czort jeden wie co. Niemniej, Jacob miał pojechać właśnie do tego miasta, ażeby uważniej się wszystkiemu przyjrzeć.
Jego ojciec, baron Luke Hops, co by o nim nie mówić, miał głowę do biznesów, dlatego zainteresowanie tamtymi rejonami automatycznie przeszło na jego syna — czuł niezłą okazję. Może nie dosłownie czuł, jednak w pełni zaufał wcześniejszym poczynaniom ojca.
Towarzystwa dotrzymywać mu miał Victor, mąż Laury, lecz z przyczyn zbytnio Jacobowi nieznanych w ostatniej chwili dał znać, iż jednak nie da rady jechać.
To niezwykle stresowało młodego barona Hops. Wcześniej ktoś bardziej doświadczony stał u jego boku, a teraz został sam. Tak się tym przejął, że nalał sobie szklankę swojej ulubionej whisky, pomimo iż postanowił ograniczyć ilość wypijanego dziennie alkoholu.
— Panie — zwrócił się do niego Albert.
Jacob przystanął. Dopiero teraz uświadomił sobie, że chodził w kółko po salonie, w ręce trzymając szklankę, ale nie upijając z niej ani łyka trunku, jak gdyby sama świadomość nalania sobie mu wystarczała.
— Telefon z rezydencji Trancy. — Jacob mimowolnie uniósł brwi ze zdziwienia. — Hrabia Alois Trancy pragnie z panem rozmawiać.
Dochodziła jedenasta. Wpierw pomyślał o Lenie, chcącej z nim jeszcze coś omówić, jednak samego młodego hrabiego się nie spodziewał.
— Dobry wieczór, baronie Hops — przywitał się serdecznym głosem Alois.
— Dobry wieczór — odpowiedział bez większego entuzjazmu w głosie. — W czymś mogę pomóc?
Usłyszał, jak zaśmiał się cicho.
Dziwne — mimowolnie pomyślał.
— Słyszałem od Leny, iż musi pan gdzieś wyjechać.
— To prawda.
— I z tego powodu pilnie potrzebuje pan siostry w domu.
— Chyba troszkę źle to ująłem w trakcie rozmowy z nią. Wolałbym…
— A czy mógłbym coś zaproponować? — wtrącił się Alois.
Jacob poczuł osobliwą radość, ale również ciężar — jakby ktoś zdjąć coś z jego barków, a potem zrzucił na duszę. Chociaż tyle, iż mu przerwał. Szczerze mówiąc, nie miał jakiegoś wyraźnego powodu wynikającego z jakiejś konieczności, aby Lena musiała tak pędzić do domu. Zrzucił to na potrzebę „pilnowania” domostwa, nawet jeśli czternastolatka nie należała do najlepszych stróżów wszelkich posiadłości.
— Widzi pan…
No nie widzę, skoro rozmawiamy przez telefon — rzucił ironicznie w duchu. Zmęczenie i stres już przejmowało nad nim kontrolę.
— Jeśli pan by chciał, Lena mogłaby zostać tutaj aż do czasu pana powrotu z wyjazdu — zaproponował z życzliwością wyczuwaną w głosie. — Już pytałem o zdanie pańskiej siostry, której ten pomysł bardzo przypadł do gustu.
Przeklęty dar Laury. Gdy tylko ona coś powie lub zasugeruje, od razu coś się dzieje. Jak widać, „czar” rzucony przed prawie dwoma tygodniami zadziałał z opóźnieniem, ale jednak.
— Dobrze. Niech zostanie — odpowiedział. — Jeśli tylko chce.
— Dziękuję. Dobrej nocy.
— Dobrej nocy.
Połączenie zostało zakończone przez Aloisa. Jacob jeszcze chwilę stał ze słuchawką w ręku, jakby spodziewał się ponownego telefonu.
— Panie, czy… — urwał Albert, widząc swojego pana.
Jacob uśmiechał się, a po chwili zaśmiał pod nosem. Zobaczywszy reakcję lokaja, odchrząknął i popatrzył się na niego wyczekująco.
— Chciałem zapytać, czy jeszcze czegoś pan potrzebuje.
— Tak. Spakuj jeszcze papeterię oraz pieczęć.
— Nie chciałbym negować pańskiego zdania, lecz chyba na miejscu bez problemu dostanie pan parę kopert i kartek — mówił spokojnie, stojąc wyprostowany niczym struna.
— Racja. Jednak chyba przyjdzie mi konieczność szybkiego odpowiadania na cudze listy, więc wolałbym być w pełni przygotowany.
— A pieczęć ma być…?
— Rodowa — odrzekł z dumą w głosie, niby chcąc podkreślić wagę tego niepozornego przedmiotu, i wyszedł z małego pokoju.
Albert, którego można było nazwać stoikiem w pełnym tego słowa znaczeniu, nieokazującego nigdy ani radości, ani smutku, mimowolnie szerzej otworzył swoje oczy. Czyjego listy spodziewał się Jacob, że postanowił zabrać ze sobą jeden z najcenniejszych przedmiotów rodu Hops?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top