17 || Najbliższy sercu
Lena siedziała na jednej z ogrodowych ławeczek. Towarzyszył jej nie kto inny jak Alois. Noc była wyjątkowo chłodna, na dworze panowało minus dziesięć stopni. Z tego powodu z nieba zniknęły wszystkie chmury, tym samym odsłaniając mieniące się wśród ciemności gwiazdy. Przypominały one kwiaty mniszka lekarskiego.
Gdy na przełomie kwietnia i maja następuje rozkwit tych złotych kwiatów, Lenie zawsze wydawało się, że są one małymi słońcami, które spadły z nieboskłony na ziemię. Ilekroć na nie patrzyła, zdawały się uśmiechać do ludzi.
Podobnie było z tymi gwiazdami na niebie dźwiganym na barkach Atlasa. Błyskały wśród mroku i wydawały się uśmiechnięte niczym dzieci machając do obcych ludzi z ulicy przez okna swoich domów.
Zaciągnęła nosem zimowe powietrze, a po chwili wypuściła niewidoczny w ciemnościach kłąb pary.
Zmarzły jej dłonie oraz stopy, lecz wewnątrz coś — niby mały płomyk świecy — ogrzewało ją. Kątem oka zerknęła na Aloisa, który, jak jeszcze ona przed chwilą, spoglądał przed siebie w dal. Podobnie jak ona zdawał się uraczony widokiem gwiazd na nocnym, zimowym niebie. Na jego ustach malował się subtelny uśmiech.
Lena westchnęła cicho, opuszczając wzrok.
— Coś się stało? — zapytał z troską.
— Nic — odpowiedziała bez większego przekonania. — Po prostu pojutrze muszę wrócić do domu, a jakoś nie mam ochoty — wytłumaczyła melancholijnym tonem, a kąciki jej ust opadły.
— Już? — spytał zdziwiony Alois. — Przecież dopiero co…
— Toć mówiłam ci, że Jacob bezwzględnie kazał mi wracać najpóźniej po dwóch tygodniach — przerwała mu i spojrzała na niego. — Sama nawet nie przypuszczałam, że na te dwa tygodnie tutaj zostanę — dodała lekko speszona.
Alois zaśmiał się pod nosem.
— I niby co cię tak śmieszy? — Zrobiła teatralnie naburmuszoną minę i założyła ręce na piersi.
— Cieszy mnie to. — Wyciągnął dłoń w jej kierunku i założył jeden z luźnych kosmyków za jej ucho. Lubił to robić, więc Lena specjalnie dla niego zaczęła nosić rozpuszczone włosy, mimo iż niezbyt powinna. — To że jednak postanowiłaś zostać dłużej. Nawet wbrew swoim pierwotnym planom.
Spojrzała mu prosto w oczy. Kiedyś na widok tych zimnych niczym lód tęczówek przeszedłby ją dreszcz po plecach, lecz teraz jakieś przyjemne ciepło rozlało się po jej wnętrzu. Policzki mocniej ją zapiekły, jednak nie z powodu mroźnego wiatru, który spokojnie zawiał i zaczął bawić się kosmykami włosów Aloisa.
— Nie żałuję — wyszeptała, jakby bała się, że wszystko zaraz zniknie. — Czuję się o wiele lepiej. A to wszystko dzięki tobie. Dziękuję — powiedziała cicho, ale pewnie, i spuściła wzrok.
Jakoś wcześniej Lena nie unikała tak często cudzego spojrzenia.
On w odpowiedzi ujął jej dłoń i, cały czas zerkając na Lenę, delikatnie ucałował jej wierzch.
Lena myślała, że zaraz umrze. Chyba tak czuje się człowiek, który ginie z powodu zatrzymania serca. Mimowolnie wstrzymała oddech i otworzyła szerzej oczy. Rozumu zdawał się gdzieś uciec, bowiem dosłownie przestała myśleć. Tylko jej serce zaczęło bić niezwykle szybko. Było ono niczym ptak wypuszczony z klatki, wolny, pierwszy raz doznający pełni swobody. Jakby Alois — poprzez ten delikatny pocałunek — wyswobodził serce Leny z jakiś więzów.
Jakoś wcześniej Lena nie reagowała tak na ten (uznawany za czysto formalny) gest.
Odwróciła od niego wzrok, ale wiedziała, że Alois dosłownie pożera ją swoim spojrzeniem.
Skupiła się na księżycu, patrzącemu na wszystkich ludzi z góry. Bezczelnie przyglądał się jakiejś dwójce nastolatków siedzących wspólnie na ławeczce w wielkim ogrodzie. Nie wiedział, kim są, ale rumieńce na twarzy młodej damy niezwykle go radowały. Wyglądała w nich nad wyraz uroczo. A ten młodzieniec — ach, jak na nią patrzył. Chyba każda kobieta chciałaby dostąpić takiego zaszczytu.
Pojedyncze płatki śniegu zaczęły opadać z nieboskłonu na ziemię. Niektóre z nich ozdobiły włosy Leny — wplotły się w pasemka i omal by zachichotały (gdyby tylko miały usta i chichotać umiały) z oczarowanej miny Aloisa. Lekko rozchylone usta, milczenie oraz ten błysk w oczach. Wyglądał, jak zaklęty, choć to przecież tylko odrobina białego puchu osiadła na włosach dziewczyny. Aż wydawać by się mogło, iż rzuciła na niego klątwę.
Jednak mianem „klątwy” chyba nie można nazwać czegoś tak przyjemnego, niby łaskoczącego serca uczucia, czyż nie?
Odwrócił od niej wzrok, ponieważ zobaczył, jak się spięła. Podobnie jak ona wcześniej i teraz Alois patrzył na księżyc.
— Miałem ci to dać jutro — zaczął spokojnym i melodyjnym i głosem — ale nie mogłem się doczekać. — Sięgnął do kieszeni swojego płaszcza.
Lena zdecydowanie rozluźniła się, co nie uszło jego uwadze, i z zaciekawieniem analizowała każdy jego ruch. Wyciągnął przed nią szkatułkę, która w blasku księżyca wydawała się wykonana z hebanu. Doznała tego dziwnego uczucia — widziała już kiedyś to drewniane pudełeczko, jednak tym razem nie był to prezent świąteczny, pozytywka wygrywająca melodię tak bliską jej sercu.
— Możesz to nazwać samolubnym zachowaniem z mojej strony, jednak potrzebuję to zrobić. — Odchylił wieko pudełeczka.
Oczom Leny ukazał się prosty naszyjnik — starannie oszlifowany ametyst w kształcie kropli, oprawiony w białe złoto i zawieszony na zwykłym łańcuszku.
— Wiem, ze to niewiele. Ot zwykły wisiorek z jasnofioletowym kamieniem. — Delikatnie wyciągnął go z szkatułki. — Pewnie widziałaś już piękniejsze. — Skupił swój wzrok na ametyście, po czym z zadziwiającą subtelnością ucałował go, jakby przy najmniejszym dotyku miałby się rozpaść na drobny pył. — To okropnie zuchwałe z mojej strony — rzekł Alois, zakładając Lenie przez głowę naszyjnik — lecz pragnę, byś czuła, iż zawsze jestem przy tobie. Przy twoim sercu.
Popatrzył na nią, łagodnie uśmiechając. Ujęła w palce kamień i przyjrzała mu się — był fioletowy, w jej ulubionym kolorze, spoczywał na wysokości jej mostka.
Ktoś nazwałby to niechlujstwem, ale wtedy zakłamałby rzeczywistość. To nie miał być wisiorek na pokaz, będący idealnym przykładem definicji słowa „ozdoba”. Miał być najbliżej serca Leny, jak tylko się dało, ażeby przypominało im o ich wzajemnej bliskości.
— Dziękuję — odparła oniemiała po chwili, nadal patrząc na ametyst, a potem podnosząc wzrok na Aloisa. — Będę go nosić — ścisnęła kamień w dłoni — na swojej piersi, skrytego przed światem i ciekawskimi spojrzeniami, aby przywodził mi na myśl ciebie. — Uśmiechnęła się subtelnie. — I tylko ciebie.
Alois odgarnął z czoła Leny pasmo włosów, położył dłonie na jej barkach i zaczął subtelnie się do niej zbliżać.
— Panienko Hops? — Usłyszeli cichy i niepewny głos Hannah.
On zatrzymał się i wrócił do wcześniejszej pozycji, a ona oblała rumieńcem.
— Pilny telefon do panienki — wyjaśniała, widząc karcące spojrzenie swego pana.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top