[Echo] ROZDZIAŁ 37

Deszcz lunął gęstym strumieniem. Boreasz ryknął porywistym wiatrem, który ocucił Kornelię. Nie wróciła i nie wróci — zdała sobie sprawę. Tanatos zanurkował ku niej. Złożył skrzydła, prując ku ziemi z wyciągniętą dłonią. Kornelia nie podała mu swojej. Zatrzymała ją blisko piersi, w której czuła ogień pochodni. Niech to się skończy, pomyślała, oddając się całkowicie w ręce nieuchronnego przeznaczenia.

Nagle ktoś ją pochwycił od spodu. Wylądowali z poślizgiem wśród trawy, przeturlali się kilka razy, aż walnęli w ścianę budynku. Usłyszała czyjś jęk. Podniosła się. Pavor przetarł ubłoconą twarz.

— Nie żyjesz, a nadal chcesz popełnić samobójstwo? — spytał lekko ironicznie.

— Ja... — urwała, gdy ból wstrząsnął jej ciałem. Schyliła się w pół nad ziemią i rąbnęła pięściami o gołą ziemię.

Sięgnęła ku plecom. Napotkała na ostre krawędzie, które zraniły jej palce. Krew pociekła po jej sukni. Deszcze nie zmył jej, jedynie rozmazał po całej sukni. Przynajmniej chłód uniósł ukojenie, stopniowo łagodząc pieczenie na plecach.

— Ty jesteś ranna — zauważył Pavor.

— Gratuluje otrzymanej mądrości — syknęła w odpowiedzi. — Boli, to boli...

Wstrzymała oddech. Nie mogła go złapać. Nie mogła nawet myśleć o niczym innym, jak o bolesnych impulsach, które rozsyłały się od pleców aż po całe ciało.

Pavor dotknął jednego z fragmentów szkła.

— Zostaw! — Odepchnęła jego rękę. — Zostaw, błagam.

— Proszę bardzo. — Odsunął się. — Już mnie nie ma. Mówiłem, wracaj i zostań w Hadesie.

Pomachał jej i odszedł w kierunku bloku, w którym nadal ukrywała się Anastazja. Kornelia nie zdążyła zapytać co zamierza zrobić. Głos zdusił się w gardle. Z ust padł tylko ciężki, agonalny jęk. Wstań, rozkazała sobie. Przyklęknęła. Złapała się za gałąź i na niej zaczęła się podciągać. Ta pękła w pół, gdy już zginała kolana. Poleciała na ziemię, wpadając twarzą prosto w błoto.

Poczuła na języku obrzydliwą, gorzką maź. Podniosła się i splunęła, nie pozbywając się okropnego smaku z ust.

Załkała.

Dlaczego nie mogła się podnieść? Dlaczego całe ciało paraliżował ból? Pragnęła stać się widzialna — dotykać ludzi, przedmioty czy rozkoszować się zwykłym zapachem kawy — więc dlaczego teraz tego żałowała? Jej wyobrażenia zmyła fala rzeczywistości. Smak błota był obrzydliwy, zapach krwi odrzucający, a ból niechciany. Nie o to walczyła.

— Oczekiwałaś samych przyjemności — wydusiła przez zęby, zarzucając sobie, że inaczej wyobrażała sobie śmierć w prawdziwym ciele.

Sięgnęła ku plecom. Złapała za pierwszy fragment okna i zacisnęła szczękę tak mocno, że aż zęby zazgrzytały. Wyciągnęła za jednym zamachem szkło i padła na ziemię wycieńczona. Odrzuciła zakrwawioną część. Ciepło rozlało się po jej tyle.

Obmacała plecy, z których bez ustanku spływała krew.

Wzięła głębszy wdech i przymierzyła się do wyjmowania kolejnego fragmentu, lecz wtedy ujrzała znajomą sylwetkę wysiadającą z auta.

— Bożena — szepnęła. — Bożena! — krzyknęła na tyle głośno, na ile miała jeszcze siły.

Kobieta odwróciła się w jej stronę. Strach wymalował się na jej twarz. Dłońmi chwyciła za policzki. Odruchowo odsunęła się. Spojrzała w kierunku bloku, a potem na Kornelię.

— Ja... — powiedziała ledwo wyraźnie. — Co ci się stało? — Ostatecznie podbiegła.

Dotknęła pleców Kornelii, lecz zaraz cofnęła rękę. Zdjęła kurtkę i okryła nią zmarłą.

— Dziękuję.

— Nie mów nic — ostrzegła ją Bożena. — Boże najmilszy, co tu się dzieje? Policja. Jakieś krzyki. Anastazja. Mój syn... — Zamarła. — Co z moim synem?

— Dobrze wiesz — wysyczała, nie szczędząc kobiecie gorzkich słów.

Nie odpowiedziała, ale jej przerażony wzrok matki mówił już wszystko. Zacisnęła powieki, odwracając się od Kornelii. Wśród deszczu usłyszała ciche łkanie. Bożena zatkała usta, zduszając w sobie krzyk. Zadrżała.

— Wiedziałam — wyjawiła po chwili. — Podejrzewałam... Wiedziałam... Ja... — urwała, gdy żal ogarnął w pełni.

Zapłakała, bo syn okazał się mordercą. Zapłakała, bo poświęciła dziecku całe życie, a on wybrał ojca. Zapłakała, bo nie mogła zapobiec śmierci ukochanego maleństwa, które chroniła od momentu poczęcia. Słowa nie musiały wychodzić z ust Bożeny. Kornelia widziała w jej oczach strach i głębokie poczucie winy, wraz z bezsilnością.

Położyła dłoń na ramieniu kobiety. Uśmiechnęła się blado, na moment zapominając o tkwiących w jej plecach fragmentach okna.

— Nie żyje — wyznała. —Możemy go tylko uratować przed losem gorszym niż śmierć.

— Tak... — Kiwnęła, odzyskując przytomność umysłu. — Tak, możemy. Jesteś ranna.

Odgarnęła kurtkę i obejrzała zranienia na plenach Kornelii. Westchnęła ciężko.

— Zostały jeszcze...

— Wyjmij — nakazała bez chwili zastanowienia Kornelia.

Złapała się za trawę. Była gotowa na ból, jeszcze gorszy od tego sprzed chwili. Powieki zacisnęła mocniej niż kiedykolwiek, a w myślach pomodliła do jakiegoś boga — jeszcze zbyt dobrze ich nie znała.

Bożena pociągnęła równocześnie za dwie części. I nie czekając ani chwili dłużej, zabrała się za ostatnie, czyszcząc plecy w przeciągu jednej minuty — choć ta wydawała się Kornelii trwać wiecznie. Piekło ją całe ciało. Krew wylała się z wnętrza gęstym strumieniem. Bożena próbowała opatrzyć zranienia, lecz nie ran nie dało się zatamować.

— To nic — wyjęczała Kornelia. — Zabierz mnie do rodziców.

— Zwariowałaś?! — fuknęła na nią kobieta. Przetarła mokre czoło. Rude kosmyki, które wysunęły się spod warkocza, przylizała do tyłu. — Nigdzie nie pójdziesz. Nie dasz rady.

— Muszę to skończyć — powiedziała z trudem. Jej głos blaknął. Traciły siły. Obraz stawał się zamglony, a dźwięki gdzieś niknęły wśród tłuczenia deszczu o blachę. — Inaczej nie przerwę tego. Daniel...

Imię dziecka Bożeny wystarczyło, by ta poruszyła się. Wstała. Okrążyła ławkę dwa razy i w końcu przyklęknęła nad Kornelią, ostrożnie podnosząc ją.

— Wiem, gdzie są — mruknęła tylko. — Błagam, uratuj mojego synka.

Zaprowadziła zmarłą do samochodu. Usadziła na przednim siedzeniu. Pognała do środka chwilkę później. Odpaliła silnik i z piskiem opon odjechała z parkingu, kierując się ku Alejom Racławickim.

Wycieraczki pracowały na najwyższych obrotach. Mimo pogody i złych warunków na drodze, Bożena pruła po wąskich uliczkach Lublina siedemdziesiąt kilometrów na godzinę. Wjechała w drogę jednokierunkową. Pięć samochodów zatrąbiło na nią, lecz ta nie zjechała z drogi. W ostatniej chwili auta usunęły się na bok. Bożena wyjechała ze skrzyżowania na czerwonym świetle. Źle zapięty pas odpiął się. Pochyliła się wraz z samochodem na bok.

Koło wpadło w poślizg. Zrobiły trzy okrążenia, aż wyprostowały się przed przejściem dla pieszych.

— Niekoniecznie przydasz mi się, jeśli teraz zginiesz — zwróciła jej uwagę Kornelia.

— Zamknij się! — ryknęła. — Nie masz czasu, prawda?!

— Nie... — przyznała cichutko.

Skręciła w główną ulicę. Stary szpital wyłonił się zza wysokich budynków mieszkalnych. Kornelia westchnął z nadzieją. Już niedaleko, powtórzyła sobie. Dźwięk syren policyjnych rozbrzmiał za nimi. Obie wzdrygnęły się, lecz noga nie zeszła z pedału gazu, co więcej, Bożena przyspieszyła. Wykonała ślizg na deszczu i wjechała na parking przed samym szpitalem, niemal rozjeżdżając stojący tłum skandujący, by wymierzyć sprawiedliwość.

Policjanci odskoczyli na bok.

Bożena wyskoczyła z auta nim zatrzymało się, pociągając za sobą Kornelię. Zarzuciła ją przed ramię i pognała do wejścia, które zatarasowały dwie osoby. Zza pasa wyjęła broń i wymierzyła ją ku gapiom. Mężczyźni z krzykiem wypisanym na ustach rozsunęli się, przepuszczając kobietę.

Stanęła na środku holu, naprzeciw schodów i oddała jeden strzał w kierunku sufitu.

— Gdzie leżą Dalińscy?! — ryknęła.

Pielęgniarka mruknęła coś niewyraźnie, ale Bożena chyba ją zrozumiała, gdyż od razu pobiegła w kierunku schodów. Podrzuciła Kornelię, poprawiając jej ułożenie, i wskoczyła na pierwsze piętro.

— Spotkałam twojego ojca... — zaczęła nagle Kornelia. Przełknęła głośno ślinę i, nim Bożena zdążyła się odezwać, kontynuowała: — W Hadesie. Jest strażnikiem. Czeka na ciebie.

— Tatuś?

Zwolniła przy trzecim piętrze, jakby powoli traciła siły.

— Kocha cię. Nie jest zły — dodała. Przecież obiecała Radkowi, że kiedyś przekaże wiadomość jego córce. Zabawne... Ten moment nadszedł szybciej niż się spodziewała. — Kocha cię — podkreśliła jeszcze raz.

— Na... — Wzięła głęboki wdech. — Na pewno? — pisnęła. — Ja go opuściłam.

— Wyjaśniłam mu to i owo. —Chyba, dodała w myślach, niekoniecznie pamiętając dokładnie wszystkie rozmowy z Radkiem i Kaziem.

— Dobrze — wysapała. — Dziękuję.

Wymownym milczeniem zakończyła rozmowę na temat ojca. Kornelia miała wrażenie, że już więcej nie wrócą do tego. Dla kobiety nadal był najważniejszy Daniel.

Przymknęła ociężałe powieki. Obraz martwego chłopaka pojawił się w jej myślach, a chwilę później scena śmierci powtórzyła się, jakby odtworzyła w umyśle na nowo to samo przedstawienie. Jednak co wydarzyło się po tym, jak Anastazja wypchnęła ją przez okno? Przecież spektakl musiał trwać dalej.

Widziała w myślach Anastazję, która przyklęknęła nad ciałem Daniela, by wyszeptać mu kilka słów na ucho. „Porwij Tanatosa" — brzmiały jej słowa. Odeszła i zabrała ze sobą nóż, chowając go do tylnej kieszeni. Hałasy w bloku narosły, lecz Anastazja nie uciekła. Zamknęła mieszkanie — po raz pierwszy odkąd Kornelia poznała to miejsce — a potem usiadła na łóżku.

Tanatos wleciał przez rozbite okno. Złożył czarne skrzydła, rozsypując po pokoju kilka piór, i zbliżył się do Daniela. W momencie, gdy odciął mu pukiel...

— Jesteśmy — rozbrzmiał głos Bożeny.

Kornelia obudziła się jakby ze snu. Kilka razy zamknęła i otworzyła oczy, przyzwyczajając się do ostrego światła sali szpitalnej. Bożena położyła ją przy ścianie, sama podeszła bliżej łóżka, na którym leżała jakaś postać. Mężczyzna stał bliżej okna.

— Tata... Mama? — wyszeptała Kornelia.

Odpowiedziało jej milczenie.

Bożena pokręciła głową. Ręką wskazała na ścianę, dokładnie na miejsce, przy którym siedziała Kornelia, i rzekła:

— Państwa córka znajduje się dokładnie tutaj. Chce z wami porozmawiać.

Telefon wysunął się z dłoni Dariusza. Walnął o podłogę, a trzask rozbijającego się ekranu przeszył panującą w pokoju ciszę. Obrócił się i spojrzał na leżącą żonę, której oczy, szeroko otworzone, patrzyły w jednym kierunku — na ścianę. Oboje nie wydusili z siebie choćby słowa.

— Będę przekazywała państwu, co mówi — dodała Bożena.

Dariusz przyległ do ściany. Odsunął się na niej i schował twarz za rękoma. Głową pokręcił, jakby nie chciał słyszeć, co ma do powiedzenia Kornelia. A może po prostu nie wierzył w to, że córka naprawdę do nich przyszła.

Dla zmarłej nie miało już nic znaczenia. Wyznaj im i zakończ to, pomyślała. Droga ucieczki zamknęła się. Zdawała sobie, że kolejne powroty nie nadejdą. Ten moment, jedna chwila, były ostatnią, by pożegnać się i zgasić pochodnię w jej sercu — nawet jeśli pożegnania nie zaakceptują jej rodzice.

— Przepraszam, że was zostawiłam — wyznała gorzko. — Przepraszam.

Bożena powtórzyła jej słowa. Agnieszka chwyciła się za usta. Nie pozwoliła im przerwać rozmowy z córką.

—Byłam w naszym domu, gdy się pokłóciliście — kontynuowała. — Nie mogłam nic zrobić. Czułam się bezsilna. Na początku nie wiedziałam, kim jestem, ale odnalazłam wspomnienia. Proszę, żyjcie dalej. Nie kłóćcie się. Tato, naucz się w końcu dobierać skarpety do pary, a ty mamo wylej cały alkohol. Proszę... — powiedziała przez łzy. Pociągnęła nosem. Zasyczała. Wokół niej utworzyła się kałuża krwi, choć niemożliwym było, żeby tak mocno krwawiła z ran na plecach. — Muszę odejść, przepraszam.

— Córeczko... — załkała Agnieszka. — Proszę, wróć do nas.

— Nie mogę — odpowiedziała szybko, nim matka zdążyła wypowiedzieć kolejne słowo. — Nie mogę.

Zakapturzony duch wyszedł zza ściany. Przyłożył palec do twarzy skrytej za kapturem i wyjął kilka łez, które zatrzymał przy sobie. Algos, przypomniała sobie Kornelia, kiedy podleciał do niej. Pochylił się. Ciemność, którą skrywał, przybrała kształt jej własnej twarzy — ciemnej i trochę niewyraźnej. Przybliżył dłoń do policzka Kornelii i zostawił na niej wyjęte łzy.

Uśmiechnął się, a był to uśmiech tak smutny, że Kornelia zadrżała. Przymknęła powieki i skuliła się w pozycji płodowej.

— Przepraszam, że nie żyję — wyjęczała. — Przepraszam za to, że nie pożegnałam się z wami. Chcę wrócić. Chcę żyć, ale... — urwała, nie wiedząc, jak dokończyć. —Nnie mogę. — Głos zadygotał. — Kocham was, bardzo was kocham.

Gorąco zaczęło przyćmiewać w jej wnętrzu. Chwyciła się w okolicach piersi i wzięła głęboki wdech. Chłód rozprzestrzenił się, nic nie pozostawiając po cieple — tylko same wspomnienia. Pochodnia wygasła.

— Kocham was! — krzyknęła po raz ostatni.

Oczy Kornelii zaszły jakby mgłą. Widok stał się niewyraźny, dźwięki zamilkły, a głuchy stukot rósł wraz z każdym uderzeniem serca w piersi. Ścisnęła powieki i potrząsnęła głową, lecz ciemność okryła ją, gdy tylko spojrzała w kierunku miejsca, gdzie jeszcze chwilę wcześniej leżała jej mama.

— Przedstawienie się skończyło — usłyszała czyjś głos, trochę delikatny, matczyny. — Aktorzy zeszli ze sceny. Wszystko będzie dobrze.

Ktoś złożył pocałunek na czole Kornelii. Usta były ciepłe, choć lekko szorstkie, lecz co ważniejsze, zabrały ze sobą cały ból. Ulżyło jej.

— Otwórz oczy — rozkazał jej.

W skrytym w mroku pokoju pojawiła się pojedyncza iskierka światła. Urosła, gdy Kornelia oparła się na łóżku i podniosła do pozycji siedzącej. Przetarła twarz. Oczy piekły ją, jednak nie tak bardzo jak wcześniej zranione plecy. Ciało wydawało się ociężałe, z trudem poruszała nogami. Otworzyła usta, aby zapytać, gdzie jest, lecz głos nie przeszedł przez jej gardło. Zacharczała.

Światło rozrosło się.

Kornelia przeniosła się na skraj łóżka. Wyciągnęła dłoń, aby chwycić za źródło światła, lecz stało za daleko. Zamiast tego zleciała z łóżka i upadła z hukiem na podłogę. Nic ją nie zabolało. Poczuła jedynie chłód wydobywający się z twardej posadzki.

Drzwi do pokoju otworzyły się. Kościana ręka wyłoniła się zza wejścia, a zaraz za nim wszedł szkielet ubrany w podarte, zżółkłe sukno. Materiał wyglądał na wykonany z lnu. Na kościach nadgarstka spoczywały srebrne kajdanki. Szkielet padł na kolana. Czaszkę pochylił nisko nad ziemią, jakby o coś błagając. Szczęka rozchyliła się, lecz nie zdołał nic powiedzieć. Nie mógł, przecież brakowało mu wszystkich organów.

I choć nie płakał, Kornelia widziała smutek wydobywający się z oczodołów szkieletu.

— Przyprowadź ją! — rozległ się donośny rozkaz.

Szkielet wzdrygnął się. Podbiegł do Kornelii i podniósł ją, choć sam z trudem poruszał się na pękniętych stopach. Chwiał się, prowadząc zmarłą przez pusty korytarz, przez który przemykały jedynie skazane na błąkanie się dusze. Żadnych dywanów, ani jednej zasłony, puste przestrzenie po zdjętych obrazach wyglądały czyściej od reszty ścian pokrytych warstwą brudu.

Dopiero po jakimś czasie rozpoznała w tym miejscu pałac Hadesa. Jak tu trafiła? Dlaczego? Przecież ostatnią rzeczą, którą pamiętała, była rozmowa z rodzicami.

Pochodnia zgasła — zdała sobie sprawę. Płomień zanikł, wiec należało teraz ją zwrócić właścicielowi.

Drzwi od sali tronowej rozwarły się. Szkielet zaprowadził ją przed pusty tron Hadesa, a sam padł na podłogę, czołem o nią waląc.

— Wróciłaś! — rozgrzmiał Hades, przyprowadzając ze sobą Cerbera. Pies zaszczekał w stronę szkieletu. Zlękniony odsunął się na klęczkach.

Kornelia kiwnęła. Nadal nie umiała wydobyć z siebie żadnego dźwięku.

—A więc mit dobiegł końca... — Bóg zmarłych trzasnął berłem o podłogę. Echo zaniosło hałas przez wszystkie komnaty pałacu, a potem wyrzuciło go w toń królestwa. — Pozwoliłem, a ty obiecałaś opowiedzieć mi mit. Jednak milczysz...

Odruchowo złapała się za szyję.

— Nie możesz mówić — stwierdził za nią. — Mów, rozkazuję ci!

— Panie... — wydobyła z siebie głos szybko. Zmarszczyła czoło ze zdziwienia. Jak to się w ogóle stało, że przemówiła? — Panie, wybacz mi! — Przyklęknęła.

— Wybaczam. — Dłonią wskazał, by powstała. — Jak zatem dokończysz ten mit? Widziałaś już wszystko.

— Tak — odpowiedziała, choć sama nie była pewna, co oznaczają jej własne słowa. — Opowiem.

— Dobrze. Daj jej krzesło — rozkazał szkieletowi.

Sługa zerwał się i pobiegł na korytarz. Wrócił dopiero po kilku minutach z krzesłem. Podstawił je pod same plecy Kornelii i odszedł kawałek, nisko chyląc czoło.

—Nie! — ryknął. Żyłka wyszła na czole Hadesa. — Powiedziałem „daj", nie „przynieś". Ty jesteś krzesłem.

— P... — nie dokończyła. Ostre spojrzenie boga podziemi zmusiło ja do milczenia.

Szkielet przyklęknął za Kornelią. W pierwszym odruchu zawahała się, ale ostatecznie usiadła na niewygodnym kręgosłupie.

— Opowiadaj — rozkazał.

Na kolanach Kornelii pojawił się pergamin wraz z piórem. Rozwinęła materiał i przyjrzała się cienkim liniom, które krzyżowały się na całej powierzchni papieru. Pióro na zaostrzonym końcu umoczono w tuszu.

Szkielet zadygotał. Poprawiła się na nim, aby chociaż trochę ulżyć ukaranemu w potrzebie.

Przylgnęła piórem do pergaminu, na którym ujawniły się pierwsze litery. Zakaszlała. Kolejne zdania zaczęły zdobić papier, a wraz z nimi wyżłobił się tytuł: „mit o bezimiennej". A więc mit był o niej...

Westchnęła cichuteńko i zaczęła czytać. Wtem słowa przerodziły się w obrazy, żywe jak wtedy gdy widziała je po raz ostatni.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top