[Echo] ROZDZIAŁ 2

— Mam na imię Kornelia — przedstawiła się, podchodząc do staruszki. — A pani...

—... Litai — dokończyła. — Mam na imię Litai. Jedna z córek Ojca Wielkiego, Zeusa. Jestem opiekunką... — urwała, widząc wpadającego po kuchni Rafała z telefonem w dłoni. — Wyjdźmy na zewnątrz, kochanie. Tutaj skończyłam swoją opiekę. Ate przynosi ze sobą wiele cierpienia, a ja chcę chronić tych, którzy błagają o pomoc.

Kornelia objęła wzrokiem leżącą Agnieszkę i klęczącego nad nią Rafała. Doświadczyła wraz z członkami tej rodziny kolejnego nieszczęścia, ale w przeciwieństwie do nich niczego nie poczuła. Gdzie strach? Niepewność? Gniew? Może smutek albo zdezorientowanie? Odeszły i pozostała jedynie pustka, czyniąc ją bezbarwną egzystencją, nikim — niemal istotą bez duszy ludzkiej. Dlaczego tak się stało? Kim była i gdzie podziały się wszystkie uczucia? Pozostały w ciele wraz z chwilą, gdy umarła, czy ktoś odebrał je siłą? A może odepchnęła emocje dobrowolnie? Tak wiele pytań cisnęło się na usta. Tak wiele pojawiało, gdy myślała, że dostanie odpowiedzi.

— Idziemy? — pogoniła ją Litai, odrywając od rozmyślań.

— Dobrze.

Pokręciła głową, zostawiając za sobą myśli.

Litai oparła się nadgarstkiem o stół i zaczęła powoli wstawać, choć przy każdym, nawet najmniejszym ruchu, strzykał jej kręgosłup. Zacisnęła zęby z bólu. Mimo to nie poskarżyła się i nie wyżaliła, znosząc cierpienie w milczeniu.

Kornelia wyciągnęła ku niej dłoń, uznając, że należy kobiecie pomóc.

— Może pomogę? — zaproponowała.

— Wstawię się za ciebie u ojca, gdy już zechce mnie widzieć — obiecała z wdzięczności za okazaną pomoc. — Przynajmniej raz na tysiąc lat się widzimy — dodała dumnie.

Kornelia stanęła bokiem do Litai, której włosy odrosły w ciągu chwili. Apaszka zsunęła się po ramieniu starszej kobiety, odsłaniając chudą, wysuszoną rękę, na której ciemne żyły odbijały się na cienkiej skórze. Wydało się, że wystarczy jeden dotyk, by rozkruszyć kończynę i pozostawić z niej jedynie proch. Mimo to sięgnęła ku niej, próbując podchwycić przy łokciu. Jednak jej dłoń przeniknęła przez całe ciało, kości i krew bogini, wychodząc po drugiej stronie ręki, jakby była duchem. Wyjęła dłoń i przycisnęła ją do własnej piersi.

— Fascynujące — szepnęła.

— Moja starość jest taka fascynująca?

— Nie. — Złapała za własne włosy — wyczuła je bez najmniejszego problemu. — Przepraszam.

— Słuch... — urwała w połowie.

Kornelia ruszyła przed siebie, nie wysłuchując do końca Litai. Przeszła przez krzesło i siedzącą na nim kobietę, choćby przez moment nie czując, że jej ciało styka się z innym obiektem. Wyszła naprzeciw bogini. Zatrzymała i dopiero wtedy odwróciła, napotykając wypełnione zdziwieniem spojrzenie.

— Rzeczywiście fascynujące — skomentowała staruszka, podnosząc się bez najmniejszych trudności. — W takim razie musimy poważnie porozmawiać, kochanie. Oj, chyba już wiem! — Stuknęła laską o podłogę. — Poważnie porozmawiać. Chodź za mną. — Machnęła apaszką.

Przeszła przez ścianę, a Kornelia podążyła za nią, wychodząc na klatkę schodową, a dokładniej mówiąc, zawisając nad nią. Stopy znalazły się kilka centymetrów od schodka, na którym powinna się znaleźć. Dziewczyna zmarszczyła brwi. Dowiedziała się kolejnej rzeczy, ale wciąż nie umiała odkryć, jak naprawdę działa jej ciało. Udała, że robi krok w dół. Stopy zachowały się tak, jakby schodziła po schodach, stając na twardym stopniu, który pozostawił po sobie uczucie dotyku. Chwilę wcześniej dłonie przeniknęły przez boginię, ale zdawała się chodzić jak żywy człowiek.

— Idziesz? — spytała Litai, wychodząc z budynku. Kulała na jedną nogą, a jednak zeszła dużo szybciej.

Z ulicy dobiegł ją sygnał karetki pogotowania. Zeszła na parter i wyjrzała zza drzwi. Ratownicy przybyli na miejsce. Piętro wyżej rozległ się trzask, jakby przeciąg gwałtownie zamknął drzwi. Chwilkę później na klatce schodowej znalazł się zasapany Rafał. Machnął do ratowników, popędzając ich. Agnieszka zaczęła mocniej krwawić. Zebrali się szybciej. Jeden z mężczyzn przebiegł przez Kornelię, zanim zdążyła się odsunąć. Nie zauważył niczego i, choć nie odczuwała bólu, pojawił się ucisk w sercu dziewczyny. Chciała powiedzieć, że jest tutaj, że może uważać, ale jej słowa odbiłyby się bez echa. Była nikim...

Litai pomachała w jej stronę, wskazując na ławeczkę stojącą między dwoma jesionami.

— Piękne miejsce. Piękny dzień. Ostatnio nasz wspaniały Ojciec, Zeus, nie był w humorze. Zesłał wiele ulew i grzmotów na wasz świat, ale dzisiaj łaskawie pozwolił słońcu Apolla świecić wysoko i ciepło.

Złożyła dłonie w geście modlitwy. Niemal w tym samym czasie na dwóch jesionach wybrzuszyły się kształty, które wyglądem przypominały ludzkie kobiety. Kornelia odczekała chwilę, lecz nic nie wyłoniło się z kory, a co więcej kształty zanikły wraz z chwilą, gdy promienie słońca padły na ich ciała — jakby ukrywały się przez blaskiem wspomnianego Apolla. Kornelia spojrzała ku czystemu niebu. W słońcu nie dostrzegła niczego, co przypominałoby ludzką głowę. Pomyślała, że Litai traci zmysły, lecz zaraz odgoniła od siebie złą myśl. Nic nie było przesądzone.

Odruchowo usiadła na ławkę, lecz wtedy jej ciało przedostało się przez drewnianą powierzchnię, zatrzymując dopiero przy ziemi. Westchnęła. Zapomniała o własnej niewidzialności. Oparła się łokciami, które zanikły w ziemię, zamiast zatrzymać na trawie. Przewróciła oczami. Latai zasłoniła usta, powstrzymując śmiech.

— Proszę przestać— zwróciła uwagę bogini. Podparła się stopami i ostrożnie podniosła, unikając sięgania po cokolwiek. Nie chciała, by sytuacja znowu się powtórzyła. — Powiedziała pani, że wie, kim jestem — zaczęła niepewnie.

— Zgadza się.

— A powie mi pani?

— Wszystkie moje siostry o tym mówią. Bo jakby nie było innych tematów do rozmów — dodała i prychnęła pod nosem. — Ale cóż. Sprawa, kochanie, wygląda tak, że ostatnio to spokojne miasto — wskazała ręką na osiedle — nawiedziła plaga zabójstw młodych dziewczyn.

— Twierdzi pani, że jestem jedną z ofiar?

— Tak mi się wydaje. — Obejrzała Kornelię. — Wyglądasz mi na taką osobę. Masz piękną ranę na szyi, a on podobno zabija, podcinając gardła. Nie umiera się ani szybko, ani za długo. Podobno umierający widzą wtedy przechodzącego Tanatosa. Nie widziałam, nie wiem.

— Piękna rana? — powtórzyła dopiero po chwili, błądząc oczami po własnych stopach — gołych, które częściowo przykrywała długa szata o kolorze puchu śnieżnego.

— Tak, piękna rana. O tutaj. — Narysowała palcem linię na własnej szyi, gdzie miała przebiegać rana. — Chyba nie widziałaś siebie w lustrze.

Odruchowo podrapała się po szyi. Nie swędziała. Nawet czuła potrzeby, by to zrobić. Jej palce same rozmasowały suchą skórę, wyczuwając na jej powierzchni cienką linię.

— Nie — odparła.— Jak wyglądam?

— Hoho, strasznie. Tanatos się nie umywa — zażartowała, zacierając rączki. — Masz na sobie tylko białą koszulę. Cała zakrwawiona przy piersiach — dodała szybko, pokazując na dekolt. — Oczywiście przecięta szyja. Blada skóra, oj blada. Ale masz takie piękne, krótkie włosy. Siwiusienkie. Nie srebrne, nie białe, ale siwe. Jak u staruszki.

Litai wysunęła kilka kosmyków spod grubego koka i przyjrzała im się, porównując ich kolor z barwą włosów Kornelii. Pokręciła głową.

— Nie są podobne — odpowiedziała za nią zmarła.

— Nic a nic. Twoje są piękne. Moje są stare.

— Nie. Musisz. Się. O. Mnie. BAĆ! — rozległ się wrzask z naprzeciwka.

Po chodniku przeszła dziewczyna —rozpoznała tylko po głosie, że to kobieta. Z wyglądu przypominała mężczyznę. Wysoka, dużo wyższa od ratownika, który chwilę wcześniej przeniknął przez Kornelię, a przy tym płaska jak deska. Ciasne ubrania nie odciskały żadnych zaokrągleń, jedynie wyćwiczone mięśnie, które wydawały się mówić: „spróbuj podejść, a oberwiesz". Za życia czy za śmierci, Kornelia wolała nie mieć z nią nic wspólnego.

Stanęła w miejscu i krzyknęła do telefonu jeszcze raz:

— Babcia! Ty weź się opanuj, kobieto! Dokopałam ostatnio Rudemu, więc nie kracz mi tu, że jakiś ciotowaty morderca dorwie mnie. — Zamilkła na moment. — Tak, tak, wiem, że poluje na dziewczyny w moim wieku. Prędzej ja mu dokopię niż on mi!

— Biedne dziewczynki — wtrąciła się Litai. — Tyle nieszczęścia i tragedii w tym mieście. Ate podskakuje z radości, bo cierpienie wisi nad głowami ludzi. I brakuje tak niewiele do tragedii — wydusiła z siebie słowa i zakaszlała. Postukała się w pierś, a jej laska upadła bezgłośnie na chodnik. Zatoczyła się kawałek i zatrzymała dopiero przy drzewie.

Kornelia zacisnęła usta, przewracając oczami. Chciała ją podać, ale wydawało jej się, że za trzecim razem nie odzyska nagle materialnej formy.

— Nie martw się — odezwała się bogini, machając ręką. — Radzę sobie od początków ludzkości, więc nic się nie stanie, jeśli jej nie podasz. Ale dziękuję za dobre chęci. A teraz czas na mnie. Kolejna zagubiona dusza poszukuje pomocy.

Wyjęła za pleców laskę i podparła się o nią, wstając. Kornelia otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia. Wystawiła palec, rozchyliła wargi i wskazała najpierw na drzewo, pod którym powinna leżeć laska, a potem na Litai. Czas na mnie, powtórzyła w myślach. Wtedy dopiero zdała sobie sprawę ze znaczenia słów. Zagrodziła bogini drogę i rzekła stanowczym tonem:

— Proszę mi pomóc. Ja naprawdę nie wiem, co tu robię.

— Oj, kochanie — powiedziała czule. — Poszukaj Tanatosa. Tylko on wie, co cię tu trzyma. Śmierć jest wszędzie, wiec rozejrzysz się, a szybko ją znajdziesz.

Kiwnęła i pozostawiła Kornelię samą. Karetka odjechała, a chwilę później na miejsce dotarła policja. Rafał wyszedł cały roztrzęsiony przed blok, witając policjantów. Zaprosił ich na górę, lecz ci poprosili, by pojechał z nimi na komendę złożyć zeznania. Bez zastanowienia zbliżył się do pojazdu, mówiąc:

— To był tylko wypadek.

Dziewczynka, może dziesięcioletnia, zaplątała się między jego nogami, pojawiając się znikąd. Weszła na maskę samochodu i skoczyła, łapiąc się za ramiona Rafała. Objęła go w szyi, wąskimi usteczkami całując w policzek. Słowa pocieszenia wypłynęły widocznym strumieniem, wchodząc do ucha mężczyzny. Mówiła i mówiła bez ustanku, jakby kojąc jego zmartwione serce.

— Pańska żona będzie żyć — oświadczył jeden z policjantów, kładąc na fotel telefon.

Wziął głęboki, pełen ulgi wdech. Dziewczynka puściła go, zeskakując na chodnik. Pisnęła z radości, krążąc między policjantami, jesionami i samochodem. Nagle wdrapała się po gałęziach, aż na sam szczyt drzewa, nasłuchując jęków, które zaczęły nieść się po mieście. Niewinny uśmiech przykrył jej twarz. Zabujała się na największej gałęzi i wyskoczyła, pędząc przez niebo.

Policjanci wraz Rafałem odjechali.

Kornelia opuściła bezwładnie ręce. Cisza. Wokół panowała cisza, zakłócana tylko szumem wiatru wśród gałęzi.

Przybliżyła palce do szyi, zamykając oczy. Poczuła pod opuszkami linię, która ciągnęła się przez połowę szyi. Znalazła również krew, o której wspomniała Litai. Westchnęła. Co teraz powinna zrobić? Błądzić po całym mieście w poszukiwaniu Tanatosa, którego nie znała nawet z wyglądu, czy czekać na nieznane?

Zacisnęła dłoń na szyi. Poza tym jednym szczegółem, wspomnieniem krakającej wrony, która siedziała na gałęzi, i zwitka papieru uciekającego przed jej dłonią, w głowie tkwiła pustka. Czarna dziura, w której ukryły się imiona jej rodziców, przyjaciół; tytuł ulubionej książki i miejsca, do którego zawsze chodziła. Była studentką a może już pracowała? I jedno, może najważniejsze z tych wszystkich: dlaczego zginęła? Wiedziała jak, sprawca nie wydawał się istotny, ale dlaczego? Czy zasłużyła na śmierć? Skrzywdziła kogoś, by zginąć w tak okrutny sposób? I czy z tego powodu wciąż tkwiła w świecie żywych?

Przymknęła powieki, wyobrażając sobie śmierć — chwilę, w której zamazana postać zbliża się do niej z nożem w ręku. Nie ucieka. Za bardzo się boi albo nie widzi drogi ucieczki. Morderca pochodzi, zatrzymuje się i zamachuje nożem, jednym cięciem podcinając gardło. Wykrwawia się, a sprawca odchodzi, pozostawiając ją w samotności. Błaga ostatkami sił o życie, lecz w końcu traci je...

Zadrżała. Tak mógł wyglądać jej koniec.

A gdy otworzyła oczy, znowu stała w kuchni; w mieszkaniu Agnieszki i Rafała.


Dajcie znać w komentarzu, jak się podobało! Mam nadzieję, że tak! A kolejny rozdział już na tydzień w PIĄTEK :)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top