Rozdział 1: Zdrowie tych, co z nami pić nie mogą
Kolejny dzień dopalał się na tle rudych skał.
I kolejna noc powoli wkradała się na nieboskłon, nakrywając go swoim gwieździstym płaszczem. Wraz z nadchodzącym zimnem, na Jałowym Bezkresie zaczęły kolejno, jedno po drugim, rozbłyskiwać ogniska, a nieliczne, kurczowo trzymające się życia kwiaty zwijały się w ciasne pąki. Wraz z wygaśnięciem ostatniego promienia słońca, zapadła cisza tak doskonała, że jedynie trzepotanie skrzydeł ćmy błędnie krążącej nad ogniem mogło ją zagłuszyć. Ten świat, w którym odległość na pustkowiu mierzono w samotności, niczym nie przypominał tętniącej życiem krainy jaką niegdyś był i nic nie wskazywało na to, by cokolwiek w tej kwestii miało się zmienić. Jednak i to dla niektórych miało swoje plusy, gdyż skażenie świetlne pośrodku bezkresnych stepów, wydm i wąwozów było zerowe.
Corvi Batenkaitos dokończyła siorbać przeterminowaną o dobrych kilka miesięcy zupę z puszki, która smakowała niewiele lepiej, niż gdy była jeszcze przed terminem i zagasiła piaskiem niewielkie ognisko. Rozpaliwszy ogień w starej, pordziewiałej lampie naftowej, rozpakowała dużych rozmiarów pakunek przypięty do końskiego siodła, po czym zaczęła składać ze sobą różnych rozmiarów elementy tajemniczego urządzenia. Najpierw na trzech cienkich nóżkach stanął niezgrabnie statyw. Po wielu siarczystych przekleństwach rzucanych na prawo i lewo przez niecierpliwą dziewczynę, pomimo serdelkowatych palców, w końcu udało jej się złożyć w całość teleskop tak stary, że za każdym razem, kiedy go używała, a robiła to prawie co noc, towarzyszyła jej obawa, iż najmniejszy podmuch wiatru przemieni go w rdzawy proch. Rozwinąwszy na kolanie czarny, wyszarpany z dzieła o wiele bardziej obszernego zwój, powiodła palcami po wyrysowanych oraz opisanych złotym atramentem gwiezdnych ścieżkach konstelacji.
Jeszcze tylko łyk czegoś mocniejszego z piersiówki z wydrapanym tępym scyzorykiem grawerem „Skerna zi bruga", co w języku minnelauwskim w luźnym tłumaczeniu oznaczało dosłownie „Zdrowie tych co z nami pić nie mogą" i już była gotowa zanurzyć się w nocnych przestworzach.
– Skerna zi bruga... – wymamrotała, wycierając usta mankietem wyświechtanego płaszcza.
Z każdym dniem gwiazd było coraz mniej.
Czasami spoglądała w niebo tylko po to, by odkryć, że niektóre gwiazdozbiory zaczynają przypominać wybrakowany uśmiech pijaka, mającego za sobą niejedną bójkę w gospodzie. Nieboskłon był bezlitosny. W swej chorej ambicji, ta rządząca światem zza kulis sekta pochłaniała moc kolejnych gwiazd zaklętych w artefakty i zapieczętowywała kolejne, by choć trochę nasycić swoją niepohamowaną żądzę potęgi oraz władzy.
Każda noc była dla Corvi wyścigiem z czasem, bo nie tylko ona i Nieboskłon zacięcie uczestniczyli w gwiazdozbiorach. Na szlaku nie brakowało wszelkiego rodzaju najemników i rzezimieszków, polujących na gwiazdy dla czystego zysku.
Mając ze sobą jedynie stary teleskop i fragment antycznego Atlasu Niebios z Minelauwy, Batenkaitos od lat przemierzała pustynię, aby podtrzymać dziedzictwo swoich przodków. Za życia, jej dziadek od strony jej ojca był prawdopodobnie ostatnim żyjącym astrofilem wyuczonym na Uniwersytecie Minelauwy i jednocześnie świadkiem upadku swojej ojczyzny po Światłocieniu. Mimo że w czasie katastrofy stracił całkowicie wzrok, znał na pamięć układ gwiazd niezależnie od pory roku.
Kiedy była jeszcze małą dziewczynką, aż do świtu przesiadywali na tarasie swojego domu i studiowali niebo.
A potem było już tylko gasnące niebo i bezkres piachu. Teraz nikt nie pamiętał o potężnym imperium wielkich odkrywców, niezrównanych żeglarzy i zaradnych kupców. Nikt nie oddawał czci gwiazdom. Ruiny dawnej potęgi zginęły gdzieś pod piaszczystymi wydmami, a jej pozbawione domu, bezpaństwowe dzieci rozpierzchły się po umierającym świecie, najczęściej zaciągając się do pracy jako nawigatorzy czy astrolodzy.
Teraźniejszy świat pełen był takich zagubionych wędrowców włóczących się bez celu, zabłąkanych zbrodniarzy, którzy całą swoją wiarę ujęli w prochu strzelniczym i popleczników Nieboskłonu, co jedyny sens życia odnaleźli w bezmyślnej służbie sekcie.
Byli też tacy jak Corvi – żyjący na przekór wszystkiemu, ponad i poza wszystkim.
Po zmienieniu kolejnej soczewki, by przyjrzeć się mniej tym widocznym gwiezdnym obiektom, Corvi nagle spostrzegła coś niepokojącego. Malutka, ledwie dostrzegalna przez jedne z mocniejszych soczewek gwiazdeczka – Genibū, sprawiała wrażenie jakby walczyła o każdą sekundę utrzymania się na niebie. Szarpało nią i rwało na boki, rozmazywała się i ponownie rozbłyskiwała, co nie zwiastowało niczego dobrego.
Dziewczyna pośpiesznie odgrzebała w futerale odpowiedni filtr i znów głośno przeklęła. Jej oczom ukazał się zarazem fascynujący jak i przerażający widok: gwiazdę, niczym szamączącą się na haczyku rybę, ku ziemi ciągnęła wąska smuga światła, której źródło tonęło gdzieś w górach około trzydzieści kilometrów od formacji skalnej, gdzie też Batenkaitos rozbiła swój obóz.
Corvi szybko rozłożyła teleskop na części i zapakowała cały swój skromny dobytek do kilku skórzanych toreb przyczepionych do siodła. Osiodłała poczciwego, aczkolwiek nadzwyczaj leniwego, bułanego koziorożnego konia i popędziła go na wschód, co chwila sprawdzając lunetą z nałożonym na nią specjalnym filtrem swój cel. Nic nie pozostawiało wątpliwości, że Nieboskłon wyruszył właśnie na gwiazdozbiory.
Im bliżej znajdowała się skalistych zboczy stromego wąwozu, tym smuga światła stawała się bardziej wyrazista i jasna, niemal namacalna, a Genibū bladła i bladła, opadając z sił.
Dziewczyna pozostawiła swojego rogacza u podnóża skały, co widocznie niezbyt mu przeszkadzało, bo od razu zaczął przeżuwać jakieś suche chwasty. Sama zaś wspięła się po krwistoczerwonej skale ku ziejącej w jej sercu jaskini. Zajęło jej to dobre czterdzieści minut, gdyż nie należała do zbyt wysportowanych osób. Dyszała i sapała, dławiąc się własnym oddechem. Czerwona od wysiłku i zlana potem wpełzła na niewielką skalną półkę. Przyczaiła się u wejścia do pieczary, starając się nie wychylać z cienia. Rytuał zamknięcia gwiazdy w artefakcie właśnie dobiegał końca. Ubrani w granatowe szaty z motywem nocnego nieba zamaskowani wyznawcy Nieboskłonu wymawiali ostatnie formułki, a stojące pośrodku oświetlonej karmazynowym światłem komory kryształowe naczynie unosiło się samoistnie nad ziemią, kołysząc się w koło.
Gdyby Corvi przerwała im w tym momencie Genibū rozpadłaby się na biliony nieuchwytnych cząsteczek i przepadła na zawsze. Pozostało jej teraz jedynie uzbroić się w cierpliwość i śledzić dalsze ruchy Nieboskłonnych. Z zapieczętowaną gwiazdą pod ręką byli zbyt potężni, by mogła stawić im czoła w pojedynkę. Tak właściwie, to nawet jakby miała ze sobą cały uzbrojony po zęby oddział najlepszych bojowników, po takiej konfrontacji skończyłaby jak bulwa, którą ktoś zapomniał wykopać z żaru ogniska i przypomniał sobie o niej dopiero nad ranem.
Przytuliła się do ściany, nasłuchując rozmów pożeraczy gwiazd.
– Pan Celaeno będzie zadowolony – przemówiła kobieta w masce z czaszki bawoła, gdy Genibū mieniła się zamknięta w krysztale. – To jedna z ostatnich gwiazd na poziomie trzecim wspomnianych w Wielkim Atlasie Niebios.
Słysząc to, Corvi odruchowo upewniła się, czy zwinięte w rulon strony z gwiazdami na poziomie czwartym i piątym wciąż znajdują się w wewnętrznej kieszeni jej płaszcza.
– Uważaj z nią. Te z poziomu trzeciego są cholernie niestabilne – upomniał ją mężczyzna w masce z czaszki muflona.
Wiele już tych gatunków, z których szkieletów Nieboskłonni poczynili sobie przebrania rodem z karnawałowej maskarady już dawno wyginęła i spotkać je było można jedynie w starych encyklopediach. A Batenkaitos miała skrytą nadzieję, że i sami Nieboskłonni wkrótce do nich dołączą.
– Przecież wiem! – odburknęła kobieta oburzonym tonem.
– Zamiast gadać, lepiej się stąd zbierajmy! Przed nami długa droga – spostrzegł ktoś skrywający swoją twarz za maską rogatego konia. – Pan Celaeno oczekuje od nas, że dostarczymy gwiazdę aż do samego Absolutino...
– Ostatnio nasz pan nie kwapi się do podróży... – mruknęła kobieta, sprzątając atrybuty po rytuale.
– Ponoć jego matka znowu zaniemogła... – odparł koniogłowy, który wydawał się najrozsądniejszym delikwentem z całej trójki.
– Powinien sobie babę w końcu znaleźć, a nie... Siedzi tylko z tą nieszczęsną matką i wymyśla co nowsze zachcianki... Kiedyś był w stanie osobiście pofatygować się z Absolutino aż do Alathar, a teraz? Rób całą brudną robotę za niego, bo wielki panicz sobie pobrudzi rączki!
– Bacz na słowa, Casyopeo, bo jeszcze posądzą cię o znieważenie Nieboskłonu!
Nieboskłonni zrzucili z siebie przebrania.
Gdyby Corvi spotkała ich na szlaku albo w knajpie, zapewne nie potrafiłaby rozróżnić ich od pospolitych rzezimieszków lub bydłokradów. Było to oczywiste, że elity Nieboskłonu wyręczały się naiwnymi, łaknącymi zysku odpadami społecznymi, samemu chełpiąc się swoim bogactwem w marmurowych pałacach.
Corvi przytuliła się bliżej do ściany, gdy złodzieje gwiazd opuszczali swoją kryjówkę.
– Zatrzymamy się w gospodzie pod Fomalhaut i tam przenocujemy do rana... Nie znoszę podróżować po nocy... – oznajmił koniogłowy, który okazał się być wąsatym mężczyzną w kwiecie wieku z twarzą pokrytą głębokimi jak kratery na księżycu bliznami po ospie.
Stanąwszy u wejścia do groty, kilkukrotnie mocno pociągnął nosem niczym gończy pies, aż zatrzęsło jego wąsem.
Mimowolnie Batenkaitos musiała się powąchać, aby upewnić się, czy nie zdradzi ją jakaś nieprzyjemna woń. W końcu tryb życia pustynnego włóczęgi nie sprzyjał higienie osobistej i pachnieniu fiołkami. Zamiast tego, po całych tygodniach w siodle, dziewczyna roztaczała wokół siebie woń końskiego potu gryzącego się z zapachem pudru mineralnego maskującego brzydkie zapachy brudnego ciała.
– Wszystko w porządku, Gar? – zapytała Casyopea, zaplatając swoje przypominajace wysuszoną słomę długie włosy w niechlujny warkocz.
Padające na jej twarz blade światło podkreślało cieniem jej zapadnięte policzki, przez co jej świnski nosek wydawał się jeszcze większy, szerszy i bardziej zadarty.
– Nic, nic... Tak tylko mi się wydawało. Ruszajmy... – uspokoił ją wąsacz i niczego nieświadomy, minął kryjówkę Corvi, niemalże depcząc jej po czubach skórzanych buciorów.
Batenkaitos odczekała aż dosiądą swoich koni i odjadą na bezpieczną odległość, po czym spełzła z powrotem na dół. Odszukawszy w ciemności wciąż przeżuwającego tę samą kępę trawy wierzchowca, ruszyła ich tropem.
Nie śpieszyła się zbytnio, wiedząc, dokąd się udają. Sunęła za nimi powoli, a światła ich latarenek migotały w oddali przypominając zabłąkane w mroku świetliki.
W międzyczasie mentalnie przygotywała się do konfrontacji. Robiła to już wielokrotnie, ale za każdym razem towarzyszył jej ten sam lęk i niepokój. Klatka piersiowa zaciskała się, płuca stawały się ciężkie, mięśnie nóg napinały się, odmawiając dalszego posłuszeństwa, zaś uderzająca do głowy adrenalina wpędzała otaczający ją świat w niekontrolowane wirowanie. Niegdyś sprawiało jej to wiele trudności. Potrafiła całkowicie ulec panice, dostać duszności i zaszyć się gdzieś na kilka dni, nie będąc w stanie stanąć na nogach. Z czasem nauczyła się to akceptować. Zaprosiła do siebie swój lęk, uświadamiając go, że to przed czym ją chroni zsyłając na nią wszelkiego rodzaju wydające się zabójczymi sensacje cielesne, wcale nie jest takie straszne. Bo przecież nie było lepszego sposobu na spędzenie wolnego popołudnia niż wzięcie udziału w krwawej, pijackiej jatce w jednej z podłych gospod porozrzucanych na szlakach i niewielkich miasteczkach.
Oprócz tego nie mogła liczyć na wiele atrakcji. Większość czasu polowała samotnie na gwiazdy i zwracała je niebu, mając za jedyne towarzystwo rogatego konia. Czasem tylko do tego duetu dołączały pluskwy albo wszy, lecz z wiadomych przyczyn długo nie gościły w ich łaskach. Batenkaitos była samotnym strzelcem, lecz nie z własnego wyboru. Bo gdyby ten wybór miała, najprawdopodobniej nigdy nie opuściłaby białych murów Octarz.
– Skerna zi Bruga... – wzniosła cichy toast, ujrzawszy skrzące się na horyzoncie ciepłe światło przydrożnej gospody i dla odwagi pociągnęła solidny łyk taniego nektaru produkowanego ze sfermentowanych karłowatych kolb.
***
W swojej wyobraźni Corvi wpadała do lokalu, muzyka gwałtownie przestawała grać, wszystkie twarze zwracały się ku niej, a ona wyciągała spod płaszcza pistolet i oddawała trzy celne strzały. Następnie zabierała torbę z Genibū, brała łyk niedopitego nektaru ze szklanki jednego z nieboszczyków i opuszczała lokal, a muzyka znów zaczynała grać za jej plecami.
Rzeczywistość była jednak daleka od jej wyobrażeń. Pomimo późnej pory, w gospodzie panował taki ruch i gwar, że nikt nawet nie zauważył jej przybycia. Rozstrojone pianino dudniło agresywnie, aż klawisze o mało nie wylatywały w powietrze, ktoś właśnie wył, bo przegrał majątek całego życia w kartach, a przy barze wrzało jak w ulu. Batenkaitos odszukała wzrokiem trzech Nieboskłonnych powoli sączących obrzydliwie oszukany nektar przy łoboczącym się na kulawych nogach stoliku i przepchnęła się przez tłum w ich stronę.
Dlaczego wybrała akurat to miejsce na konfrontację, a nie na przykład opustoszały szlak? Nie tylko dodawało to całej sytuacji dramatyzmu, lecz również podpici i zmęczeni podróżą przeciwnicy stanowili łatwiejszy cel. Lubiła rozwiązywać sprawy w najprostszy sposób, generując przy tym jak najmniej problemów. Ku jej uciesze, jedno z nielicznych wolnych miejsc znajdowało się właśnie przy stoliku ów nieszczęsnej trójki.
– Mogę? – spytała z miną niewiniątka, wskazując na krzesło.
Kątem oka zerknęła na przewieszoną przez krzesło torbę Casyopei, w której bezsprzecznie znajdowała się zaklęta gwiazda.
Gar skinął niechętnie głową, domyślając się, iż przy takim obłożeniu i tak nie miał innego wyjścia. Nie chciał też narażać się na niepotrzebną bójkę, bo równie dobrze, ta kudłata gówniara, po usłyszeniu odmowy, mogła mu rozbić to krzesło na głowie, gdyż ludzie na szlaku trafiali się rozmaici.
Teraz Corvi musiała wczuć się w rolę przełamującego pierwsze lody gawędziarza. Zamówiła sobie na pokaz szklankę whiskey i trzymając ją oburącz, zaczęła rozmowę.
– Długo na szlaku? – zagadała niechętnych do jakiejkolwiek interakcji Nieboskłonnych.
Wciąż jeszcze byli czujni i trzymali się na baczności.
– Dopiero wyruszyliśmy – odparła Casyopea, lecz Gar natychmiast spiorunował ją wzrokiem, by trzymała język za zębami.
– A to pewnie daleka droga przed wami. Dokąd zmierzacie?
– Do Absolutino.
– Ach, Absolutino. Lata mnie tam nie było... Pewnie wiele się tam pozmieniało. To faktycznie, szmat drogi przed wami!
– A jeśli można spytać, pani dokąd zmierza? – mruknął nieufnie Gar, marszcząc brwi.
– Do Almatz. Mam tam załatwioną robotę w kopalni. Ponoć idzie się dobrze dorobić, nawet lepiej niż w Absolutino – odparła beztrosko dziewczyna, siorbiąc łyk podłej berbeluchy.
– A czym do tej pory pani się zajmowała?
– A łapałam się jakiś drobnych prac. To komuś dziecko poniańczyłam, to polowałam na aeterny i euronymosy, to w fabryce popracowałam. Takie tam życie bez stałego dachu nad głową ani swojego kąta. Ale w końcu ile można się tułać w tę i z powrotem...
Kwestią czasu było, aż któreś z nich zapyta ją czy nie zechce z nimi porozmawiać o ich panie i zbawcy Albireo Celaeno, naczelnym przywódcy Nieboskłonu, naiwnie wierząc, że nigdy o nim nie słyszała.
Właśnie tacy zabłąkani wędrowcy kierujący się czystą chęcią zysku i pragnieniem przynależności najczęściej padali celem rekrutacji do sekty. Pozostało jeszcze ponarzekać na obecny system i podzielić się z nimi swoimi rewolucyjnymi poglądami.
– Z resztą jaka pani, Kaitos Baten jestem! – oznajmiła i każdemu z osobna podała prawą dłoń.
I tak byli zbyt tępi, by skojarzyć to z jej prawdziwym imieniem i nazwiskiem.
Wymienili się uściskami dłoni i przedstawili się sobie nawzajem. Okazało się, że drugi mężczyzna nazywa się Fleg.
Znając swoje imiona, mogli przejść do o wiele luźniejszej konwersacji.
Nie minęła nawet godzina, a Corvi już wywijała na parkiecie z Flegiem i Garem w rytm skocznych ludowych melodii wygrywanych na lirach i kitarach oraz śpiewała ochrypłym głosem stare ballady, podtrzymując się wraz z Casyopeą za ramiona. Znała na pamięć wszystkie ruchy i układy taneczne, wszystkie teksty i pijackie przyśpiewki, czym za każdym razem zyskiwała sobie sympatię biesiadników. Nawet nie wiadomo kiedy, skorzystawszy z zamieszania i unoszących się w powietrzu promili podmieniła flakon z Genibū na flakonik z własnej roboty ultrawybuchowym i długotrwałym brokatowym proszkiem śmierdzioszkiem.
Zabawa trwała do późna, a gdy tylko nadszedł czas pożegnania, ponieważ Nieboskłonni zdecydowali się położyć wreszcie spać w przygotowanych na piętrze pokojach dla gości, zaczekała aż pogrążą się w głębokim śnie, po czym zwinęła im w ramach dowcipu ubrania i wrzuciła je do pobliskiej studni. Nie spiesząc się nigdzie, wróciła na parkiet. Z gospody wytoczyła się dopiero nad ranem i chwiejnym krokiem powłóczyła się do stajni, nucąc pod nosem jedną z wielu pijackich melodii.
– Łap bracie za cep, odetniemy panom łeb... – wybełkotała melodyjnie, przechadzając się między boksami.
Jednak kiedy ujrzała, że w miejscu, gdzie dzień wcześniej zostawiła swojego rogacza, leży jedynie kupa słomy, natychmiast wytrzeźwiała, a pokołtunione kędziory niemal całkowicie się jej wyprostowały.
– Kurdemole... – przeklęła bezsilnie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top