Rozdział 7.


To spojrzenie... Nie było w nim ani grama wyrzutu, czy niechęci. Tylko przejmujący smutek i żal, że tak to musi się skończyć, że nie dane im było spotkać się raz jeszcze, w innych okolicznościach. Może wtedy byłoby inaczej? Wszystko, co złe poszłoby w niepamięć? Chyba ta blada iskierka nadziei, w czarnej jak noc tęczówce, bolała go najbardziej. Chciał do niego podbiec, przytulić, uchronić przed tym, co nieuniknione. Lecz nie mógł tego zrobić. Wszystko, co mógł, to znosić to spojrzenie i patrzeć jak srebrna klinga powoli zbliża się do cienkiej warstwy skóry, chroniącej gardło. Jeden szybki ruch ręki i popłynęła szkarłatna krew.


-Zoro!

Obudził się zlany potem, serce waliło mu jak oszalałe, a każdy mięsień był napięty do granic możliwości. Z trudem łapał oddech, próbując się uspokoić. Usiadł na łóżku, ukrywając jednocześnie twarz w dłoniach. Czy jest możliwe wypłakać wszystkie łzy? Poczuł wilgoć pod powiekami. Chyba jednak nie, one nigdy się nie kończą, zawsze znajdzie się kilka w zanadrzu, by przynieść ulgę obolałej duszy.


-Sanji?


Otarł oczy i przywołał na twarz wymuszony uśmiech.


-Tak, Chopper?


Renifer bacznie przyglądał się kucharzowi. Był blady, nawet jak na niego. Przez chwilę lekarz obawiał się, że otworzyła się, któraś z jego ran, by w końcu zrozumieć, że bladość Sanjiego nie ma nic wspólnego z jego ciałem.


-Zły sen? – Bardziej stwierdził niż spytał, jednocześnie zaczynając przygotowywać jakąś dziwnie pachnącą mieszankę.


-Nie... Nie sen – dłonie bez jego udziału zacisnęły się na kołdrze. – Wspomnienia. Czasem są gorsze od snów.


Nic nie odpowiedział, bo i tak zabrzmiałoby to banalnie. Żałował, że medycyna nie znalazła jeszcze leku na zranioną duszę. To z pewnością bardziej pomogłoby kucharzowi niż jakaś tandetna, uspokajająca herbata. Podał Sanjiemu kubek z parującą zawartością.


-Wypij, pomoże ci zasnąć.


-Nie wiem czy chcę zasypiać – mruknął, ale wypił wszystko, by zrobić przyjemność lekarzowi. Momentalnie zrobił się senny, nie miał pojęcia, że niektóre leki mogą działać tak szybko.

– Chopper? – Głowa sama opadła mu na poduszkę, a oczy zaczęły się niebezpiecznie kleić.


-Tak? – Nakrył przyjaciela kołdrą po sam podbródek.


-Czy naprawdę zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy? – Odpłynął w niebyt nie usłyszawszy odpowiedzi.

Renifer przez chwilę obserwował śpiącego kompana. Jego klatka unosiła się i opadała w równym tempie a po tych ziółkach, które mu zaserwował, nie powinny dręczyć go żadne sny. Przez jakiś czas nie musi się o niego martwić. To dobrze. Ma jeszcze innych pacjentów, którzy w tym momencie bardziej potrzebują jego opieki, właściwie to jednego. Spojrzał na sąsiednie łóżko.


-Zawsze można zrobić więcej – szepnął sam do siebie, poczym chwycił za kolejną rolkę bandaża, jednocześnie powstrzymując płacz. Jest lekarzem! Najpierw obowiązki, na emocje przyjdzie czas później.


*


Gerald syknął z bólu i inaczej ułożył zranioną nogę. Roitlam obiecał, że załatwi mu jakieś leki przeciwbólowe, a póki co ma się znieczulać rumem. Spojrzał z niechęcią na stojącą obok niego butelkę. Nie żeby miał coś do alkoholu, Boże broń, ale wiedział, że jeśli się napije to ból, co prawda, osłabnie, dokładnie tak jak jego celność. A szef, gdy go tu wysyłał, dał mu jasno do zrozumienia, że to akurat jest najważniejszy punkt jego planu i jeżeli to spartoli to... Nie musiał kończyć, Gerald widział już ludzi, którzy zawiedli Roitlama. Zazwyczaj w formie niezbyt świeżej przekąski dla okolicznych drapieżników, a on nie miał najmniejszej ochoty robić za bufet. Dlatego wylał całą zawartość otrzymanej butelki na pobliskie skały, by go nie kusiło. Teraz czekał na obiecane leki, ale z każdą minutą miał wrażenie, że szef po prostu o nim zapomniał, zbyt przejęty realizacją planu.

Gdy Gerald go usłyszał, włosy zjeżyły mu się na karku z przerażenia a zaraz potem w głowie zaświtała myśl „jak trzeba być chorym, by wymyślić coś takiego?".


-Co ja właściwie robie w tej całej psychicznej załodze? – Spytał sam siebie, po raz nie wiadomo który, jednocześnie polerując swój pistolet. – Mogłem spokojnie żyć i uprawiać ogródek... Tak! Hodowałbym najlepsze ogórki w wiosce! Ale nie! Ja, jak ten kretyn, chciałem się zemścić na tych durniach za to, że mnie wyrzucili! No i mam! Rządzi mną niezrównoważony psychopata, że już nie wspomnę o Księżniczce, której też dużo brakuje do normalności. Interes życia zrobiłeś, nie ma co Gerald, ty skończony durniu.


Wycelował. Idealnie. Jeżeli tylko, w krytycznym momencie noga nie da o sobie znać, nie ma szans by spudłować. Stąd miał wprost doskonały widok na wyjście z jaskini.



-Czyli nie wiesz czy on jeszcze żyje?


-Nie mam pewności, ale siostra musiała już zauważyć moje zniknięcie, a jedyną osobą, z którą może na ten temat porozmawiać, jest Roitlam. Dlatego, jeśli tylko nie pospieszył się zbytnio, Roronoa Zoro nadal żyje, a wy macie szansę go uratować. A ja chętnie wam pomogę.


-Dlaczego sądzisz, że ci uwierzymy? – Nami już nie mówiła, ona krzyczała. – Przychodzisz tu do nas i mówisz takie rzeczy! I jeszcze pewnie myślisz, że pozwolimy ci ujść z życiem?!


-Tak mi się wydaje – białowłosa spojrzała po załodze Słomianych Kapeluszy. A więc to są ludzie, za których Zoro był gotów zginąć... Nie rozumiała tego, nie byli jacyś wyjątkowi. Raczej dziwni, niewarci cierpień, jakie on musiał znosić. Ale nie jej to osądzać. Wystarczy, że oni są ważni dla Zoro i ona musiała się z tym pogodzić. – Nie obchodzi mnie czy mi wierzycie, ale jeśli nie, to równocześnie skazujecie swojego Nakama na śmierć.


Nawigatorka bacznie obserwowała nieznajomą. Coś w jej zachowaniu było zdecydowanie nie tak, zupełnie jak gdyby nie zgadzała się z własnym wyborem by do nich przyjść.
Teraz nagle pożałowała, że nie pozwoliła Luffiemu dokończyć tego, co zaczął. Spojrzała na śpiącego kapitana, dla bezpieczeństwa związanego grubym łańcuchem i przegniecionego solidnym ciałem Frankiego. Cyborgowi najwidoczniej wygodnie było na Gumiaku, bo rozłożył się jakby był na wczasach i w ogóle nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji.


Luffy został uśpiony specjalnym pociskiem Usoppa, zaraz po tym, jak nieznajoma zaczęła mówić, co się stało z Zoro, gdy oni odpłynęli pozostawiając go na wyspie. Nami podejrzewała, że mówiąc „tortury", nawet w połowie nie oddawała tego, co naprawdę działo się z szermierzem. Jednak to wystarczyło, by na nowo obudzić wściekłość kapitana, który momentalnie zapomniał o złożonej Robin obietnicy i ponownie chciał zaatakować białowłosą. Na szczęście Usopp był na to przygotowany. Jeden strzał i Luffy leży cicho pochrapując. Dopiero wtedy mogli dokończyć rozmowę.


-Nie uwierzymy ci! W żadne cholerne słowo! Zoro to może i głupi Glon, ale jest silny! Nie ma, kurwa, szans, żeby dał się złapać takiej bandzie patałachów! – Do tej pory stał z boku, paląc papierosa i tłumiąc narastającą w nim wściekłość. Wolał, póki co, się nie wychylać, wiedząc, że nie może już sobie ufać i w każdej chwili jego pragnienie zemsty może mu kazać zaatakować. A jak najdłużej chciał uniknąć złamania swojej najświętszej zasady. W dodatku, gdzieś w głębi serca czaiła się niepewność. A jeśli Zoro faktycznie... Ziarno zostało zasiane.


-Muszę się zgodzić – poparł kucharza Brook. – Zoro-san jest najlepszym szermierzem, jakiego znam i naprawdę nie sądzę by...


Przerwał mu kobiecy śmiech.


-Przepraszam – zakryła usta ręką – ale wy mężczyźni jesteście naprawdę zabawni – Ciągle się śmiejąc, białowłosa podeszła do obu piratów. – Naprawdę myślicie tylko mięśniami. Ale ty – pogłaskała Sanjiego po policzku – powinieneś już wiedzieć, że są na tym świecie potężniejsze moce, niż siła fizyczna. Myślałam, że moja siostra ci to wyjaśniła dość obrazowo.


Jej dłoń w dotyku bardziej przypominała bryłę lodu, niż ludzką kończynę, lecz nie miał zbyt wiele czasu, by się nad tym zastanawiać. W jednej chwili cała sceneria zniknęła a on stał przed wejściem do Baratie. Spod zamkniętych drzwi wolno sączyła się krew.


-Co tu się kurwa dzieje?!


-Sanji... - to z całą pewnością był głos Zeffa, lecz było w nim coś dziwnego. Stary piernik nigdy nie zwracał się do niego takim tonem. W jego głosie słychać było... Błaganie? Coś musiało się stać, coś złego. Kopniakiem otworzył drzwi restauracji a to, co zobaczył zmroziło mu krew żyłach.



-Pierwszy raz widzę chodzącego kościotrupa – kobieta zwróciła się do Brooka. – A myślałam, że nic mnie na tym świecie już nie zdziwi. Masz takie gładkie kości – przejechała palcem po jednym z żeber muzyka. – To jest zabawne.



Zdezorientowany rozglądał się po pomieszczeniu, które z całą pewnością nie było opuszczoną wyspą w Nowym Świecie, tylko ich męską kajutą na statku. Czyżby miał zły sen? Tak, to jedyne rozsądne wyjaśnienie. Przecież to niemożliwe, żeby Luffy-san i Sanji-san... I jeszcze ta białowłosa... Potarł żebro, którego we śnie dotykała nieznajoma. To dziwne, ale nadal czuł w nich chłód.


-Aż mam gęsią skórkę. Ale zaraz, zaraz... Przecież ja nie mam skóry! Skull Joke!


Gdy nikt nie uderzył go poduszką za opowiadanie kiepskich dowcipów z samego rana, co było raczej tradycją załogi, trochę się zdziwił. Jego zdziwienie wzrosło wraz z uświadomieniem sobie, że jest w pokoju sam. To było dziwne. Zazwyczaj wstawał pierwszy, no może drugi zaraz po kucharzu. Widocznie wczorajsza impreza podziałała na niego nad wyraz... rozluźniająco, nawet jeżeli nie miał kaca, co w sumie było dobre. Zabawić się, wyspać i nie mieć żadnych dolegliwości po wstaniu. Bycie kościotrupem ma jednak swoje zalety. Mimo wszystko ciążyło mu poczucie winy – jako muzyk powinien obudzić wszystkich wspaniałą piosenką, motywując ich do pracy w ten piękny dzień. Chcąc naprawić swój błąd, porwał leżące obok koi skrzypce i wybiegł z pokoju jednocześnie strojąc instrument.


-Wybaczcie kochani! Yohohohoho! Zaraz umilę wam czas pios...


Nie to spodziewał się ujrzeć. Pokład tonął we krwi, dosłownie. Jego załoga leżała, ledwie żywa w różnych miejscach statku.


-Nie... nie... nie...


To wszystko aż nazbyt przypominało mu Piratów Rumba... tak jakby ktoś przeniósł tę scenę, z przeszłości do teraźniejszości, wymieniając tylko aktorów.


-Ile... ile osób może jeszcze oddychać? – Nie zdając sobie sprawy, zadał dokładnie to samo pytanie, co wtedy.


-Nawet jeśli żyjemy – Zoro popatrzył na niego, uśmiechając się zadziornie, dokładnie tak jak miał to w zwyczaju. Z brzucha szermierza wystawała złamana strzała. – To i tak nikt nas nie uratuje.


-Zostaliśmy doszczętnie zniszczeni – Sanji zakrztusił się dymem z palonego papierosa. Był cały we krwi. Co gorsza – swojej.


-Ich broń jest zatruta – Nami podźwignęła się do siadu, opierając się jednocześnie o maszt. Jej ciało również nosiło ślady walki.


-Pan Doktor nie żyje – Robin, jako jedyna, miała siłę by jeszcze chodzić, jednak nogi zawiodły ją tuż przed Brookiem. Padła muzykowi w ramiona, a jej twarz wyrażała bezgraniczne cierpienie.


-Przyjaciele – muzyk mocno przytulił kobietę, czuł jak dusza opuszcza drobne ciało i choć bardzo chciał, nie mógł jej zatrzymać. Nagle jego wzrok padł na Luffiego. O dziwo, kapitan uśmiechał się.


-Jesteśmy piratami. Od zawsze byliśmy na to gotowi.


-Luffy-san!


Nie to nie może być prawda! To już raz się zdarzyło! Dlaczego to wszystko dzieje się ponownie?! To niemożliwe!


-Luffy-san!!



Patrzyli z niedowierzaniem na swojego kucharza i muzyka. Dosłownie chwilę po tym, jak białowłosa ich dotknęła, obaj padli na kolana łkając jak małe dzieci. Sanji zdążył nawet zwymiotować.


-Co im zrobiłaś? – Dłonie Robin zacisnęły się na szyi nieznajomej.


-Użyłam tylko swojej mocy. Spokojnie – gdy uścisk przybrał na sile, w jej oczach w końcu pojawiły się iskierki strachu. – Nic im nie będzie. Zaraz wrócą.


-Skąd wrócą? – Chopper patrzył zaniepokojony na przyjaciół. Jeśli to była choroba, to on jej nie znał, a to nie było przyjemne odczucie dla lekarza.


-Z piekła – otarł usta, wciąż czując nieprzyjemny posmak.


-Sanji! – Renifer podbiegł do blondyna. – Wszystko w porządku?


-Tak, nie martw się. Brook?


-Tak samo Sanji-san – muzyk również podniósł się już z klęczek. – Muszę powiedzieć, że cieszę się widząc was wszystkich... żywych.


-Żywych? – Usopp uniósł brew w wyrazie głębokiej konsternacji.


-Widocznie to, czego obawia się najbardziej, jest wasza śmierć – tym jednym zdaniem znów zwróciła na siebie ich uwagę. I bardzo dobrze, czas ucieka. Niewiadomo jak długo jej siostra będzie w stanie utrzymywać Roitlama z dala od Zoro. W pewnym momencie, nawet strach przestanie być odpowiednią bronią, zwłaszcza dla człowieka tonącego w szaleństwie.


-Co masz przez to na myśli?


-Moją mocą mogę przenieść człowieka do jego najgorszego koszmaru. Pokazać mu nad wyraz wyraźnie, to czego obawia się najbardziej. Przepraszam was – zwróciła się do obu mężczyzn. – Trochę przesadziłam, ale chciałam pokazać, że nie żartuję.


-I udało ci się – splunął. Nadal miał w ustach smak własnych wymiocin. – Powiedz mi jedno: czy w ten sposób schwytaliście Zoro?


-Tak.


Zapadła cisza. W tym momencie ktoś musiał podjąć decyzję. Teoretycznie tą osobą powinien być kapitan, ale Luffy nadal smacznie spał, a jeśli go obudzą będzie chciał walczyć z białowłosą. Która zapewne i na nim użyje swoich sztuczek i tylko stracą niepotrzebnie czas. Dlatego oczy wszystkich zebranych skupiły się na Sanjim. Kucharz nie dość, że na własnej skórze zdołał odczuć moc nieznajomej, to jeszcze cała sprawa dotyczyła go w sposób aż nazbyt osobisty. Zresztą ufali mu.


Ten ich wzrok. Co oni sobie do diabła myślą?! Że jest kompetentny do podejmowania tego typu decyzji? Jego ostatnia deska ratunku, przed wzięciem na siebie całej tej odpowiedzialności, głośno chrapnęła. Nie ma co liczyć na Luffiego. Czyli to on ma zadecydować. I to szybko. Tu chodziło o życie Zoro i każda minuta była na wagę złota. Tak naprawdę wiedział, że decyzja może byś tylko jedna. Nawet, jeśli niosło to ze sobą sporą dozę ryzyka, jeśli nie zgodzi się go podjąć, będzie żałował do końca swych dni.


-Teraz jestem w stanie uwierzyć w to, że udało się schwytać tego głupka – nie było to zdanie skierowane do kogoś kontentego. Kucharz chyba nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że wypowiedział je na głos. – Dobrze – zwrócił się do białowłosej. – Zaufamy ci. Ale najpierw powiedz: dlaczego? Dlaczego po tym wszystkim zaryzykowałaś i do nas przyszłaś z propozycją pomocy?


-Bo tak. Jestem kobietą – przeczesała palcami włosy. – Nie muszę mieć powodu.


-Przestań mi tu pierzyć! – Poczuł, jak ktoś chwyta go za barki. I bardzo dobrze, bo jeszcze chwila i rzuciłby się na kobietę z pięściami. Albo raczej z kopniakami. Posłał Chopperowi spojrzenie pełne wdzięczności.
Przez chwilę nie zareagowała na jego wybuch i gdy Słomkowi stracili nadzieje na normalną odpowiedź, zaczęła mówić.


-Po prostu nie zgadzam się z motywami kierującymi moją siostrą. Uważam, że to nie w porządku teraz zabijać Zoro, po tym wszystkim...


Czy mu się zdawało, czy faktycznie w czerwonej tęczówce pojawiła się łza? Nie, to niemożliwe! Ta kobieta nie jest zdolna do wyższych uczuć! Wizja, którą mu pokazała, tylko utwierdziła go w tym przekonaniu.


-Skoro już doszliśmy do porozumienia – wyciągnęła z kieszeni płaszcza dość podniszczoną kartkę papieru. – To dokładna mapa tej wyspy – podała papier Nami. Nawigatorka szybko omiotła wzrokiem treść, a jej mina świadczyła, że nie spodobało jej się to, co zobaczyła.


-Rozumiem, że znakiem X jest oznaczona wasza kryjówka?


-Tak – skinęła głową, jednocześnie wskazując któryś z punktów na mapie. – Tu natomiast znajduje się jaskinia, w której jest przetrzymywany Zoro.


Bruzda na czole Nami jeszcze się pogłębiła. To nie były dobre informacje. Zarówno do obozu, jak i do groty wiodła tylko jedna droga. Resztę stanowiły lite skały. O ile, w innych okolicznościach mogliby pokusić się o wybranie tego traktu, to teraz było to zbyt niebezpieczne i zajęłoby aż nazbyt wiele cennego czasu.


-Czyli musimy iść tędy? – Rudowłosa przeciągnęła placem po prostej drodze, wyznaczonej na mapie. – Jak świnie na rzeź?
-Ale weź pod uwagę, że przynajmniej wiecie czego się spodziewać.


-Jakoś nie cieszy mnie ta perspektywa. Ale zawsze można pod to ułożyć odpowiedni plan.


-Dokładnie. Popatrz tu i tu... To są strategiczne miejsca.




Beczka miękko wylądowała na piasku, a zaraz za nią kolejna. Razem uzupełniły już i tak spory stos. Caden z powątpiewaniem patrzył na to wszystko.


-Hej! Ravdnar!


-No? – Jego wspólnik był zbyt zajęty otwieraniem beczek, by nawet na niego spojrzeć. Jeśli nie wyrobią się w czasie, Roitlam będzie wściekły.


-Nie sądzisz, że to lekka przesada? Przecież to cały proch, jaki mamy na statku. A co będzie, jeśli potem zaatakuje nas Marynarka? Albo inni piraci?


-Jeśli nie zrobisz tego, co ci każe Roitlam, to nie będziesz miał żadnego potem – podał mu lont. – Przestań pieprzyć głupoty i pomóż mi z tymi bombami. Mamy jeszcze trochę rzeczy do zrobienia.

Sprawdził czy magazynek jest pełen. Dodatkowe naboje leżały bezpiecznie w jego kieszeni, a świeżo naostrzony nóż spoczywał w pochwie przy pasku. Był prawie gotów do walki. Wiedział jak to wszystko się zakończy, lecz przedtem chciał się jeszcze zabawić. A czy może być coś zabawniejszego niż łamanie twardych mężczyzn, doprowadzanie kobiet do płaczu, zadawanie bólu, odbieranie nadziei... i życia? Jeśli chodziło o niego, to nie. I teraz chciał posmakować tego wszystkiego po raz ostatni. Jeszcze raz zrobił w myślach przegląd rzeczy do zrobienia. No tak! Tabletki dla Geralda! Wiedział, że jego podwładny zrobi co w jego mocy, jednak nie chciał zdawać się na przypadek. Nie w tej zasadniczej kwestii. Zawsze może się zemścić i ukarać Geralda za niewłaściwe wykonanie rozkazu, ale co mu z tego, skoro wymknie mu się z rąk taka okazja? Tego nikt mu nie zwróci. Dlatego najlepiej zadbać o każdy szczegół. Podszedł do ich obozowej apteczki i wyjął z niej niewielką fiolkę wypełnioną drobnymi pastylkami.


-To mu powinno pomóc.


Spojrzał na zegarek. Z pewnością zdąży udać się do strzelca, wrócić i mieć jeszcze wystarczająco dużo czasu na dopieszczenie szczegółów.




-Jesteś pewna?


-Z Roitlamem nigdy nic nie wiadomo, ale to jedyne rozsądne wyjście. Na statku mamy naprawdę sporo prochu.




Zakończyła przygotowania. Była gotowa. Wiedziała, że on ją zdradzi, ale ona... To zaskoczenie. Jednak, jeśli wróci, przyjmie ją z otwartymi ramionami. To w końcu jej siostra. Tylko szkoda, że będą musiały zaczynać wszystko od początku. Za to należy się jej kara.

Potrząsnął butelką z niedowierzaniem. Tabletki wesoło zagrzechotały, odbijając się od szklanych ścianek, obiecując tym samym uwolnienie od bólu. Trzęsącą się ręką wyjął od razu dwie pastylki i połknął je bez popijania. Może to tylko sprawka jego umysłu, ale ból w nodze momentalnie osłabł. Wciąż nie mógł uwierzyć, że Roitlam dotrzymał obietnicy.




Wyglądał... wspaniale! Nagi! Pokryty zakrzepłą i całkiem świeżą krwią! Cały w ranach i siniakach! I jakby tego było mało, na jego udach wciąż była widoczna zaschnięta sperma!

Poczuł jak w spodniach robi mu się ciasno. To może być ostatni raz, kiedy dane mu będzie tego zakosztować. Ale pieprzyć się z nieprzytomnym? Nie, to nie miało w sobie „tego czegoś", czego wymagał od dobrego seksu. Zresztą, jeśli go teraz obudzi i ponownie wykorzysta, wcale nie ma pewności, że Roronoa to przeżyje. A cały jego plan opierał się właśnie na założeniu, że szermierz będzie żywy, gdy odnajdą go przyjaciele. Bez tego cały skomplikowany projekt nie miał racji bytu. Dlatego zwalczył swoje rządze, by w końcu zrobić to, po co właściwie tu przyszedł. Wyjął z kieszeni klucze do kajdanek zielonowłosego i powiesił na wystającym ze ściany haku. Musieliby być ślepi, by ich nie zauważyć.


-Kurtyna w górę panowie i panie! Niech zacznie się zabawa!


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top