Rozdział 6.
-Czy to na pewno w porządku, zostawić to Roitlamowi? Nie lepiej byłoby po prostu przyznać się do porażki i go wypuścić? W końcu jest sam i nie może nam zagrozić, zwłaszcza w swoim obecnym stanie...
Odgłos pękającego szkła poniósł się echem po pomieszczeniu.
-To prawda, Roronoa Zoro w żaden sposób nie może nam zagrozić, ale za to może nam pomóc... Musi w końcu odkupić swoje winy.
-Winy? Wybacz, ale nie rozumiem, o czym mówisz... W końcu rozmawiamy o człowieku, którego systematycznie torturujemy, na wszystkie możliwe sposoby, od kilku ładnych dni. W dodatku wysłałaś teraz do niego tego psychopatę. Co on może być nam winien?!
-Przez niego, przez jego cholerny upór jesteśmy nadal skazane na Roitlama! Gdyby Roronoa schował ten swój honor głęboko w dupę, tak jak powinien, mogłybyśmy pozbyć się tego psychola! Nie zapominaj, że Roitlam balansuje teraz na granicy szaleństwa i jeśli nie uda nam się nad nim ponownie zapanować, konsekwencje mogą być katastrofalne w skutkach. Dla nas rzecz jasna. Dlatego najlepiej pozwolić mu spełnić tą swoją chorą zachciankę. Niech zrobi sobie z Roronoą wszystko, na co ma tylko ochotę. Może to go trochę otrzeźwi i pozwoli wrócić do względnej normalności, przynajmniej do czasu, kiedy nie znajdziemy kolejnego kandydata na jego miejsce. Takie rozwiązanie jest najbezpieczniejsze. Mam tylko nadzieje, że nie obudzi to w Roitlamie żądzy krwi... Ale chyba warto zaryzykować.
-Czyli Zoro ma cierpieć i umrzeć tylko po to, żeby Roitlam się uspokoił i żebyś ty poczuła się bezpieczniej?!
-Żebyśmy my poczuły się bezpieczniej, w końcu ty i ja to jedność. I tak, dokładnie, dlatego. Jak dla mnie, taki powód wystarczy. No nie mów siostrzyczko, że szkoda ci tego zielonowłosego szermierza? Nie bądź głupia! To tylko kolejna przeszkoda na drodze do celu!
-Masz już kogoś na jego miejsce?
-Ciągle się zastanawiam, tym razem muszę wybrać kogoś albo słabszego psychicznie, albo mniej lojalnego. Nie mamy tyle czasu, żeby powtarzać całą zabawę po raz kolejny.
-Luffy! Stój! Zatrzymaj się, do cholery!
Kapitan Słomianych Kapeluszy nic sobie nie robił z krzyków swojej nawigatorki i pędził dalej.
W chwili, gdy tylko dobili do brzegów wyspy, na której rozdzielili się z Zoro, Luffy zeskoczył na ląd i zaczął biec przed siebie. Na szczęście, Franky zdołał złapać rękę kapitana i teraz trzymał ją kurczowo, czekając aż gumowe ciało osiągnie swój limit. Nami wiedziała doskonale, co się wtedy stanie, dlatego za wszelką cenę starała się powstrzymać chłopaka. Jednak to przecież był Luffy. Jego nic nie mogło powstrzymać, kiedy się na coś uparł. No prawie nic. Poczuł jak coś ciągnie go do tyłu i po chwili, z całym impetem, wylądował na pokładzie, niczym wystrzelony z gigantycznej procy, przygniatając miotającego przekleństwa Frankyego.
-Oi! Słomiany! Myśl czasem.
-Nie mam na to czasu – podniósł swój kapelusz, otrzepał go z kurzu, po czym założył na głowę. Tym swoim specjalnym gestem, mówiącym, że jest gotowy na wszystko. I biada każdemu, kto stanie mu na drodze. – Muszę znaleźć Zoro.
-Luffy... - ton głosu Nami przybrał tę barwę, którą zazwyczaj upomina się niezdyscyplinowane dzieci, stanowczy, lecz jednocześnie łagodny. – Rozumiem, co czujesz – położyła mu rękę na ramieniu. – Ale nie możesz od tak rzucić się na poszukiwania.
-To prawda – Usopp, z bezpiecznej odległości, z dala od zasięgu kapitańskich ramion, poparł rudowłosą. – Musisz mieć plan.
-Wszyscy tak myślicie? – Spojrzał na pozostałą część załogi. Ich spojrzenia mówiły jasno, jaka jest odpowiedź. Nawet Sanji... Sanji, który był tak samo odpowiedzialny za to wszystko jak on sam. Chociaż on powinien... – Dlaczego? Dlaczego? – Głos zaczął mu drżeć – Dlaczego do cholery?! Czy nie zależy wam na Zoro?! On był sam przez te kilka dni! A przecież wiecie, jaką Zoro ma orientację w terenie! Pewnie się zgubił i teraz błądzi! Pewnie jest głodny! Przecież Zoro nie umie gotować! A jak pojawiła się marynarka? Albo inni piraci? Zoro jest silny, ale... - w miarę jak mówił jego głos cichł, by w końcu zamienić się w ledwie słyszalny szept. – Zoro nas potrzebuje... My go potrzebujemy... - osunął się na kolana a z oczu zaczęły mu płynąć łzy. Pierwszy raz od momentu, gdy przypomniał sobie o całym zajściu. – Ja go potrzebuję...
-Luffy...
Wybuch kapitana zaskoczył i wywołał jakiś dziwny irracjonalny lęk wśród całej załogi. Bo jeżeli szermierz nie zgodzi się do nich wrócić, Luffy może... Może zrezygnować z dalszej wyprawy. Chyba dopiero teraz zdali sobie sprawę, jak ważną postacią w ich podróży jest ten cichy, chłodny, wiecznie opanowany mężczyzna. Gdy go zabrakło, wszystko zwyczajnie się posypało i nic już nie było takie samo. Nawet potrawy Sanjiego straciły swój specyficzny, cudowny smak, podczas gdy sam kucharz wyglądał, jakby zabrano mu całą radość życia. Jeżeli chcą jeszcze kiedyś poczuć się bezpiecznie, Zoro musi do nich wrócić, po prostu musi! Bez niego i jego cichej siły, cały Nowy Świat wydawał się taki boleśnie wielki i przerażający.
-Wiemy kapitanie – Robin uśmiechnęła się pocieszająco. – Nam też brakuje Pana Szermierza.
-Więc, dlaczego nie chcecie iść go szukać?! Dlaczego pieprzymy tu głupoty zamiast iść po Zoro?!
-Uspokój się Luffy-san – poprosił Brook. – Chcemy iść szukać Zoro-san, tylko... Nie wiem jak ci to powiedzieć... Uważamy, że... - zaczął się plątać, nie wiedząc jak dokładnie ubrać w słowa to, co chce powiedzieć.
-Że ty i Sanji nie powinniście iść – miłosiernie dokończyła za niego Nami. – Wasza dwójka powinna zostać na statku i póki, co nie zbliżać się do Zoro nawet na krok! – Dyskutowali o tym zeszłej nocy i to była ich wspólna decyzja.
-Ale...
-Nie ma żadnego, „ale"! – Nawigatorka była niewzruszona. – Ty i Sanji zostajecie a my idziemy szukać tego zielonowłosego kretyna! Spróbujemy go przekonać, żeby, chociaż was wysłuchał, ale czuję, że nie będzie łatwo. Na jego miejscu kazałabym nam wszystkim iść do diabła.
-Zoro nie jest tobą! On na pewno wróci! Poproszę go i wróci! Przecież to Zoro!
Do tej pory stał z boku i się nie wtrącał uważając, iż nie ma do tego prawa, że jest ostatnią osobą, która mogłaby mieć jakiekolwiek zdanie w tej kwestii. Lecz teraz nie wytrzymał. Luffy, ten pieprzony Gumiak! Co on sobie wyobraża? Nie zdaje sobie sprawy z tego, co zrobił?!
-Zamknij się!
-Sanji... - kapitan spojrzał ze zdziwieniem na kucharza. – O co ci chodzi?
Załapał go za poły kamizelki.
-O to żebyś się zamknął, zanim powiesz coś, czego ci nie wybaczę! Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, co ty pierdolisz?! Wyrzuciłeś go z załogi! Powiedziałeś, że nie jest już ci potrzebny! Potraktowałeś go jak psa! I myślisz, że po tym wszystkim on ot tak wróci i wszystko będzie po staremu? Bo tak sobie postanowiłeś?! Może do tej pory ci się udawało Luffy – puścił go – ale nie tym razem. Tutaj to, czego ty chcesz, jest akurat najmniej ważne!
-Sanji, kto jak to, ale ty akurat nie powinieneś mnie pouczać – brunet nasunął kapelusz bardziej na oczy. – Mam ci przypomnieć, co ty mu powiedziałeś?
Chopper z niepokojem obserwował przyjaciół. Bał się, że zaraz pomiędzy Luffym i Sanjim rozgorzeje walka, a poszukiwania szermierza, na których chciał się skupić, zejdą na dalszy plan. Postanowił spróbować ich uspokoić, przecież tak naprawdę cała ta kłótnia wzięła się stąd, iż żaden z nich nie potrafił sobie poradzić z poczuciem winy.
-Hej, chłopaki, przestańcie!
-Nie musisz mi przypominać – Sanji zignorował renifera. Nie mógł się teraz wycofać. – Pamiętam doskonale. Te słowa prześladują mnie o każdej porze dnia i nocy. Zrobiłbym wszystko, by móc je cofnąć, ale niestety nie mogę. Jedyne, co mogę, to przeprosić. Chcę paść na kolana przed Zoro i błagać go o wybaczenie, więc z łaski swojej przestań się zachowywać jak rozpieszczony bachor! Będzie tak jak powiedziała Nami-san! Ty i ja zostajemy! W międzyczasie radzę ci pomyśleć jak przeprosisz Zoro!
-Myślę, że to raczej kiepski pomysł.
Głos, który wypowiedział te słowa nie należał do nikogo z nich. Zaczęli nerwowo rozglądać się dookoła, wypatrując potencjalnego wroga.
-Gdzie jesteś? – Spytał Usopp. Strzelec miał już swoje gogle, a procę trzymał w pełnym pogotowiu.
– Radzę ci odpowiedzieć! Jestem wielki Kapitan Usopp i na pewno nie chcesz narazić się na mój gniew! – Jego wypowiedź z pewnością zabrzmiałby dramatycznie, gdyby nie fakt, iż głos trząsł mu się niemiłosiernie.
-Tutaj – odpowiedź dochodziła z lądu.
Sanji wychylił się przez burtę, zapominając na chwilę o kapitanie. Ten głos... Był pewien, że już gdzieś go słyszał i to wcale nie w najprzyjemniejszych okolicznościach. Ten, albo niewiarygodnie podobny.
-Kim...
Biel. Białe włosy...
-Ty! Zabiję cię!
-Co się znowu stało takiego ważnego, że musiałeś przerywać mi zabawę? – Idąc manipulował przy pasku. Po zabawie z Łowcą Piratów zapomniał go zapiąć. Na samo wspomnienie paskudny uśmiech wykrzywił mu twarz.
-Nie wątpię...
-Co mówiłeś? – Ciężka dłoń niebezpiecznie musnęła rękojeść sztyletu.
-Nic, nic – mężczyzna przełknął ślinę. Co go, do jasnej cholery naszło, żeby próbować sarkazmu w stosunku do Roitlama? Życie mu nie miłe, do kurwy nędzy, czy co? Jeśli tak bardzo chce umrzeć, to są na to tysiące mniej bolesnych sposobów.
-Skoro tak mówisz... - najwidoczniej szczęście mu dzisiaj dopisywało. Szef wyglądał na zadowolonego, więc jest szansa na to, że ujdzie mu to na sucho. – To, co właściwie się stało? Chyba już o to pytałem?
Roitlam obdarzył podwładnego spojrzeniem, od którego krew zamarzała w żyłach, a po plecach przechodziły dreszcze. Jego popisowe spojrzenie, jak na razie tylko Roronoa Zoro mu się oparł. Nagle naszła go dzika ochota, żeby raz jeszcze spotkać się z szermierzem. Jego członek zareagował na ten pomysł nad wyraz entuzjastycznie, mocno napierając na materiał spodni.
Mężczyzna przełknął ślinę.
-Tak dokładnie to nie wiem – bacznie obserwował szefa, wypatrując najmniejszych oznak irytacji – ale Księżniczka kazała po ciebie posłać – póki, co Roitlam był spokojny, chyba faktycznie ma dzisiaj fart. – Wygląda na to, że jest w paskudnym humorze...
Stanęli przed niewielkim, ciemnobrunatnym namiotem. Wejścia pilnowało dwóch ich kompanów, uzbrojonych w długie strzelby. Na widok Roitlama, jak na komendę, stanęli na baczność.
-Tylko nie salutujcie, nie jesteśmy w Marynarce – zaśmiał się, na ten widok, mężczyzna.
Spojrzeli po sobie niewiele rozumiejąc. To pierwszy raz, kiedy ich szef pokusił się o dowcip. Co prawda, nie najwyższych lotów, ale zawsze.
-Eeee... Dobrze?
-No już, już. Dajcie mi przejść, podobno księżniczka ma dzisiaj zły dzień – nadal się śmiał, ale był to bardziej śmiech diabła niż normalnego człowieka.
-No trochę...
-To odwrotnie niż ja – podniósł jedną z kotar zasłaniających wejście do namiotu. – A! I jeszcze jedno. Gerald? – Zwrócił się do mężczyzny, który go przyprowadził.
-Tak? – Miał jakieś złe przeczucia.
-Nigdy więcej nie zwracaj się do mnie w ten sposób – jednym szybkim ruchem wbił nóż w udo mężczyzny, aż po rękojeść. – Nie martw się, to nie jest śmiertelna rana. Raczej pierwsze ostrzeżenie, Przy drugim spotkasz diabła osobiście – zaśmiał się z własnego dowcipu i wszedł do namiotu.
„Wydaje mi się, że już go spotkałem" pomyślał Gerald zanim zemdlał.
-Fiu fiu... ale mnie zaszczyt kopnął. Sam na sam z Księżniczką – zagwizdał Roitlam, rozglądając się po pomieszczeniu. Właściwie nie było, co oglądać. Ot, dwa polowe łóżka, dwa proste, drewniane krzesła i jeden stolik z tego samego materiału, pokryty masą papierów. Zaintrygowany wziął jedną z kartek do ręki.
- Trafalgar Law – przeczytał. – Już szukasz kogoś na miejsce zielonowłosego?
Białowłosa kobieta nawet się do niego nie odwróciła. Nadal stała przy jednaj ze ścian uparcie wpatrując się w brudny materiał. Nie miała na sobie maski, więc mężczyzna mógł dokładnie widzieć jak jej twarz wykrzywia wściekłość, ale o dziwo, nie było to w stanie go przestraszyć. W tej chwili chciał tylko jak najszybciej zakończyć te rozmowę, o czymkolwiek ona nie miałaby być, i wrócić do swojego więźnia. Teraz nawet się cieszył, że przerwano mu zanim go zabił. Zabawa ze zwłokami to jednak nie to samo. – Hej! Słyszysz mnie?
-Słyszę! – Nareszcie na niego spojrzała i w tej samej chwili Roitlam pożałował swojego
zachowania. Ale tylko trochę. To dziwne, ale te czerwone oczy nagle przestały być takie straszne. – Tak, szukam. Ale raczej to nie będzie on – wskazała na trzymany przez mężczyznę list gończy. – Jest zbyt inteligentny, mógłby nam narobić problemów.
-No tak, lepiej nie ryzykować – zgniótł kartkę i rzucił ją do kosza, trafiając idealnie w sam środek. – Ale chyba nie wezwałaś mnie tylko po to, żeby obgadać potencjalnych kandydatów, co? I gdzie jest Księżniczka? – Zawsze tak o nich mówił „księżniczka". Nawet teraz, kiedy cała sytuacja, której do tej pory tak bardzo przerażała, nie wydawała się znowu taka straszna, ich imiona nie mogły mu przejść przez gardło.
-O tym właśnie chciałam z tobą porozmawiać. Siadaj – wskazała na krzesło, a ton jej głosu jasno dawał do zrozumienia, że to nie była prośba.
Usiadł, powstrzymując cisnące mu się na usta „dziękuje, postoję".
-Moja siostra zniknęła – kobieta zaczęła przechadzać się po namiocie. Tym razem miała na sobie długą, białą suknię idealnie zlewająca się z barwą jej włosów, z głębokim dekoltem, odsłaniającym pełne piersi oraz długim trenem przy każdym kroku przesuwającym się lekko po podłodze namiotu.
-Co masz na myśli mówiąc „zniknęła"? – teraz naprawdę zaczynał się bać.
-To, że wyszła bez pytania!
-Nie jest przecież małą dziewczynką, nie musi cię pytać o pozwolenie.
-Musi! – Tupnęła nogą z taką furią, że aż się skulił w sobie. – Nie zapominaj, że reszta nie wie, że jesteśmy dwie. Jeżeli teraz gdzieś ją zobaczą, cały plan może pójść w diabły!
-Spokojnie – założył nogę na nogę. W tym było coś więcej, przecież cała załoga siedziała w obozowisku, popijając gorzałę, podjadając smakołyki i ciesząc się z kilku dni wolnego, nie było, więc szans, żeby ktoś zobaczył Księżniczkę, jeśli tylko ta będzie ostrożna. Teraz tylko musi się dowiedzieć, o co dokładnie wścieka się stojąca przed nim kobieta. – Ona nie jest głupia, na pewno nie pozwoli się nakryć na tym spacerze.
-Wiem o tym.
-Więc, o co ci chodzi?
Obrzuciła go niechętnym spojrzeniem. Dawniej nigdy nie zwróciłby się do niej w ten sposób. Powoli tracił swój instynkt samozachowawczy, nawet jego lęk gdzieś się zagubił. Teraz liczyło się dla niego tylko to rosnące pożądanie względem tego cholernego szermierza i żądza jego krwi.
Widziała to w jego oczach, stalowe tęczówki wyrażały czystą psychozę. „To postępuje zbyt szybko" pomyślała, „nie możemy już nad nim panować, on nie wróci, nie ma na to szans. Muszę coś zrobić". Wtem przyszedł je do głowy śmiały pomysł, który co prawda trochę opóźni ich plan, jednak ten poślizg w aktualnych okolicznościach jest niezbędny. Jeżeli nie zaryzykuje...
-Chodzi o to, że wczoraj Ravdnar, widział zbliżający się statek Słomianych Kapeluszy.
-Wracają? – Poderwał się z krzesła, które upadło z głuchym łoskotem na podłogę. – Naprawdę wracają?! – To pierwszy raz! Pierwszy raz, kiedy załoga wracała po zostawionego towarzysza. Chociaż to może nie takie złe? Wtedy będzie mógł zabić Zoro na oczach jego towarzyszy. Jeżeli zadba dodatkowo by zielonowłosy był przytomny i cały czas patrzył wprost na nich... Już widział to wszystko oczyma wyobraźni: to spojrzenie Roronoy, pełne wyrzutu, obwiniające ich o każdą najmniejszą ranę pokrywającą jego ciało, już słyszał te wrzaski mężczyzn, płacz kobiet, niemal wyczuwał rozpacz unoszącą się w powietrzu... To byłoby takie... Piękne! Nawet, jeżeli przyszłoby mu po tym zginąć z rąk Słomianych Kapeluszy, umarłby spełniony.
-Tak wracają, ale nie to jest najgorsze – głos księżniczki wyrwał go z krainy fantazji. Uzmysłowił sobie, że nadal stoi, więc czym prędzej podniósł krzesło i usiadł na nim, udając, że pilnie słucha, a w jego umyśle zaczął już kiełkować pewien plan.
Coś kombinował, to było bardziej niż pewne. Rozmarzone spojrzenie i wyraz zadowolenia na twarzy, wskazywały aż nader wyraźnie, że wpadł na któryś z tych swoich chorych pomysłów. Coraz bardziej staczał się w otchłań szaleństwa, gdzie życie i śmierć przestają mieć jakiekolwiek znaczenie. To tylko utwierdziło ją przy wyborze, jakiego dokonała.
-To, że Słomkowi wracają nie jest najgorsze, zresztą pewnie już i tak zdążyli dobić do brzegu. – Powtórzyła by sprowadzić go na ziemię. Gdy uznała, że jej się udało, kontynuowała. – Najgorsze jest to, że moja siostra chyba polubiła tego szermierza i wcale bym się nie zdziwiła, gdyby właśnie w tej chwili spiskowała wraz z nimi o tym, by go uwolnić.
-Niby, dlaczego miałaby to robić? – Nie obchodziło go to, ale nadal musiał udawać zainteresowanie.
-Nie twój interes! Ty masz się skupić na tym, żeby zapewnić nam bezpieczeństwo. Zawiadom wszystkich, że odpływamy jeszcze dzisiaj. Niech wszystko przygotują.
-Tak jest – wstał z krzesła i ruszył w stronę namiotu. Już miał wychodzić, gdy powstrzymał go jej głos.
-Roitlam!
-Tak?
-Lepiej bądź nam posłuszny.
Uśmiechnął się.
-Możesz być spokojna... - wyszedł a gdy był już na tyle daleko, że nie mogła go usłyszeć dokończył – że zrobię to, na co mam ochotę. Caden! Ravdnar! – Wskazał na strażników. – Idźcie się przygotować. Czeka nas dzisiaj bitwa z załogą Słomianego Kapelusza. Sprawdźcie też czy Gerald nadaje się do walki – nagle pożałował swojego ostatniego wybuchu. I tak było ich mało, a Gerald bądź, co bądź był świetnym strzelcem. Miał nadzieję, że silne leki przeciwbólowe postawią go na nogi, chociaż na tyle, by zbytnio nie chybiał. – No, co tak stoicie?! Ruchy!
Jeżeli mieli jeszcze jakieś obiekcje, to wyparowały one jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Obaj popędzili w stronę obozowiska, po drodze modląc się do wszystkich znanych im bogów o to, by pozwolili im ujść z życiem.
Roitlam z zadowoleniem spoglądał na oddalających się towarzyszy. On dzisiaj zginie, tego był akurat pewien. Diabeł, jeśli istnieje, już grzeje dla niego kocioł. Ale to nie ważne. Ważny był Roronoa Zoro, czekający na końcu jaskini, teraz pewnie nieprzytomny, upodlony i pozbawiony wszelkiej nadziei. Czyli dokładnie tak jak lubił. Ten obraz podziałał na niego odświeżająco i musiał walczyć by nie ulec swoim żądzą. W końcu zadowolony ruszył w kierunku obozowiska, jeśli szybko się uwinie z przygotowaniami to, kto wie? Może starczy mu czasu, by znów odwiedzić szermierza?
Uprzedził go Luffy. Gdy on sam zaskoczony i sparaliżowany wpatrywał się w białowłosą, kapitan zeskoczył z pokładu powalając kobietę na ziemię. Teraz siedział na niej okrakiem i aż kipiał z wściekłości.
-Ty... - dyszał – Ty... Oddawaj Zoro!
Patrzyli na to wszystko oniemiali, niezdolni do jakiegokolwiek ruchu. Dopiero, gdy ich kapitan uniósł pięść w geście zwiastującym cios, otrząsnęli się z tego dziwnego stanu. Przynajmniej niektórzy z nich.
-Hej, Luffy! – Franky momentalnie znalazł się przy Gumiaku. Trzymał jego ramię, skutecznie blokując mu ruchy. – Uspokój się. Jeśli ją zabijesz, niczego się nie dowiemy. Rany! Czy ja mam dzisiaj jakiś dyżur na powstrzymywanie cię przed głupotami?
-Zostaw mnie! – Wyrwał rękę i ponownie szykował się do zadania ciosu. – Ona zabrała nam Zoro... Nie wybaczę jej!
Kobieta o dziwo, znosiła to wszystko ze spokojem i bez strachu, czerwone niczym krew oczy pozostawały niewzruszone nawet, gdy pięść chłopaka niebezpiecznie zbliżała się do jej twarzy. Tak jakby przyjmowała wymierzoną jej karę.
-Cholera! – Uderzył w piasek, tuż obok głowy białowłosej. – Cholera!
-Uspokoiłeś się kapitanie? – Spytała, gdy kilka słonych kropel opadło na jej policzek.
Sanji patrzył na tę scenę, nie mogąc się ruszyć. Widział jak Luffy próbuje uderzyć kobietę, ale w ogóle nie czuł przymusu, by go powstrzymać. Co więcej, chciał by kapitan to zrobił! By bił ją do nieprzytomności, aż ta nie wyzionie ducha. Czuł na sobie zdziwione spojrzenia pozostałych towarzyszy, lecz nic go one nie obchodziły.
-Sanji-kun?
-Powinien zareagować, prawda? – Nawet nie spojrzał na Nami, wciąż uparcie wpatrując się w Luffiego siedzącego na białowłosej i uderzającego ze wściekłością w piasek wokół niej. – Wiem o tym. Ale nie chce, naprawdę nie chcę!
To było nie do pomyślenia, by Sanji nie próbował bronić kobiety, kimkolwiek by ona nie była. Do tej pory wolał zginąć niż pozwolić, by jakąkolwiek napotkaną niewiastę spotkała krzywda.
-Trzeba chyba trochę uspokoić pana Kapitana, prawda? – Nie czekając na odpowiedź Robin użyła swoich mocy i szczelnie zablokowała Luffiego, tak że ten nie mógł wykonać żadnego ruchu. – Spokojnie panie kapitanie. Myślę, że powinniśmy posłuchać, w jakim celu pani do nas przybyła. Tylko ostrzegam – dodatkowe ręce archeolog zacisnęły się na szyi nieznajomej – nie próbuj żadnych sztuczek.
Kobieta roześmiała się lekko.
-Nie mam zamiaru.
-To jak, kapitanie? Będziesz grzeczny?
-Będę – nie chciał walczyć z którymkolwiek z towarzyszy. Wolał ustąpić.
-W takim razie dobrze – zgodnie z obietnicą, ręce zniknęły a Luffy wstał i teraz patrzył spod byka na całą załogę. Chopper, dla bezpieczeństwa, zamienił się w swoją bardziej ludzką formę, gotów w każdej chwili powstrzymać kapitana.
-Dlaczego w ogóle mamy jej słuchać?
-Dlatego, że jak mi się wydaje, chcielibyście odzyskać szermierza. Żywego.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top