Rozdział 17.

Drzwi z całą pewnością były grube, ale nie dźwiękoszczelne. Słyszał dokładnie każde słowo, które padło w pokoju, a w jego umyśle szalał sztorm myśli i uczuć. Trudno było z tego harmidru złożyć jakąś logiczną całość. Jak Zoro mógł w ogóle tak pomyśleć? Przecież...


-Chciałbym żeby to wszystko trwało jak najdłużej.


Zoro! Ty kretynie! Czuł nieopartą chęć wparowania do pokoju i wkopania do tego zielonego łba trochę rozumu, przy jednoczesnej potrzebie wtulenia się w umięśniony tors i zapewnienia, że nic się nie zmieni. Że już zawsze będzie taki, jeśli Zoro tylko będzie tego chciał.


-Nie zdziwię się jak w końcu Sanji nie będzie chciał mnie znać.


Sam nie wiedział, które pragnienie jest silniejsze, ale po usłyszeniu tego jednego zdania, nie mógł dłużej siedzieć bezczynnie z uchem przystawionym jak debil do drewnianych desek. Otworzył drzwi kopniakiem, mając jednocześnie nadzieję, że nie zrobi czegoś głupiego. Na przykład, nie strzeli zielonowłosego w twarz, tak jak w tej chwili.


Z niedowierzaniem patrzył to na swoją otwartą piekącą dłoń, to na Zoro, trzymającego się za czerwony policzek. Szermierz chyba nie do końca zarejestrował, co się przed chwilą stało, bo wpatrywał się w kucharza, jakby próbował połączyć fragmenty wyjątkowo zagmatwanej układanki.


-Zostawię was samych – stwierdziła Robin, widząc jak wszystko z opóźnieniem dociera do zielonowłosego. Wstała z krzesła i wyszła z pokoju, uprzednio szczelnie zamykając za sobą drzwi. Oczywiście nie zamierzała rezygnować z widowiska, ale czym innym jest szpiegowanie, a czym innym jawne przyglądanie się. Dlatego, w chwili, gdy tylko szczęknął zamek, na framudze pojawiło się jedno czarne oko i jedno ucho, z całą pewnością damskie.

Nie bardzo dostrzegł fakt zniknięcia Robin, wciąż był przerażony tym, co zrobił. Przed chwilą Zoro mówi, że nie zniesie przytyków z jego strony, że cieszy się, gdy jest dla niego miły, a on, co robi w odpowiedzi? Daje mu plaskacza, ot co! Sanji jesteś skończonym durniem! Teraz musisz to naprawić!


-Zoro... Ja... - no i co ma niby powiedzieć?


-Wyjdź.


Spokojny ton głosu, jakim szermierz się do niego zwrócił, był gorszy niż krzyk. Wolałby, aby ten wrzeszczał, wyzywał go!


-Zoro...


-Wyjdź, powiedziałem! Wynoś się! Nie chcę cię więcej widzieć!


-Nie!


-A co? Jeszcze ci mało? Znowu chcesz mi przyłożyć? Proszę bardzo – odwrócił się w jego stronę i dopiero teraz Sanji mógł zobaczyć, że oko przyjaciela jest wilgotne od gromadzących się w nim łez. – Korzystaj, póki możesz, bo już niedługo mnie tu nie będzie – jak mógł być tak głupi i wierzyć, że wszystko się ułoży? – Jeszcze dzisiaj powiem Luffiemu, że to koniec, że nie przyłączę się do niego!


Chciał dodać coś jeszcze, ale w tym samym momencie poczuł szczupłe ręce oplatającego jego ciało, ciepły oddech na swoim ramieniu, a do nosa dotarł zapach papierosów.


-Zoro... Proszę nie mów nic więcej...


Sanji, wtulony w niego, płakał. Czuł wyraźnie łzy, spływające po policzkach kucharza i wsiąkające w jego bandaże.


-Przepraszam... Nie chciałem cię uderzyć... Nie wiem, co we mnie wstąpiło – mówił pomiędzy spazmami. – Ja... po prostu słyszałem, to co mówiłeś Robin...


Podsłuchiwał! Ta Pieprzona Brewka podsłuchiwała! Teraz nie wiedział, czy ma się na niego wydrzeć, czy spalić ze wstydu!


-I poczułem się jakby ktoś wyrwał mi serce – ciągnął dalej, nie pozwalając tym samym szermierzowi, na podjęcie decyzji. – Jak mogłeś w ogóle tak pomyśleć, Zoro? – Pogładził wierzchem dłoni policzek, który jeszcze kilka minut temu spotkał się z jego ręką. – To mnie naprawdę zabolało... dlatego nie działałem racjonalnie... Mimo to nie powinienem był... Przepraszam...


-I myślisz, że to wystarczy? – Wtulił twarz w blond włosy, przez co jego głos był niewyraźny i Sanji nie mógł zorientować się, że płacze.


-Nie – to było wspaniałe, czuć z tak bliska ciepło ciała Zoro. Gdyby dane mu było zostać w tej pozycji na zawsze, nie potrzebowałby już nic więcej do szczęścia. Ani kobiecych uśmiechów, ani gotowania, ani All Blue. – Nie pomyślałem tak ani przez chwilę. Wiem, że to mało, praktycznie nic, lecz w tym momencie, to wszystko, co mogę zrobić. Gdybym potrafił cofnąć czas... Ale nie potrafię! Nie jestem w stanie odpokutować swoich błędów, tego co ci zrobiłem. Mogę tylko przeprosić i liczyć na przebaczenie – wcale nie miał na myśli tylko ostatnich kilku minut i Zoro chyba to wyczuł, bo mocnej się w niego wtulił, a umięśnionym ciałem szermierza wstrząsnęły dreszcze.

- Ale proszę... Nie opuszczaj załogi ze względu na mnie, zrobię co tylko będziesz chciał! Tylko zostań! To ja tu jestem durniem, inni nie muszą przeze mnie cierpieć...


Przez chwilę w pokoju zaległo ciężkie, niczym ołów, milczenie. Dwóch mężczyzn wsłuchiwało się w swoje oddechy, ciesząc się wzajemną bliskością i jednocześnie drżąc, czy aby ta magiczna chwila nie była ostatnią w ich życiu.


Tysiące myśli przelatywało mu przez głowę, miliardy sprzecznych uczuć gromadziło się w sercu, a on nijak nie potrafił sobie z nimi poradzić. Cały czas rozpraszało go to boskie ciepło, ten zniewalający zapach owoców morza, wydobywający się z blond włosów...


-Sanji...


-Tak?


-Spójrz na mnie.


Wykonał polecenie, czy raczej prośbę, i spojrzał prosto w twarz człowieka, którego kochał nad życie, którego poprzysiągł chronić, a którego już dwukrotnie zranił.


Przyglądał się badawczo obliczu kucharza, doszukując się w nim najmniejszych śladów fałszu, obłudy... czegoś, co pozwoliłoby mu bez wyrzutów sumienia opuścić okręt i wyleczyć się z tej chorej miłości. Niestety, albo i stety, nic nie znalazł. Co dziwniejsze, Sanji patrzył się na niego tym samy wzrokiem, co na Nami i Robin, gdy je za coś przepraszał. Z miną zbitego psa, z nutką uwielbienia, z niemym błaganiem i tym charakterystycznym błyskiem w oku.


-Dobrze, zostanę – powiedział w końcu.



*


-Oi, kuk?


Blondyn, zbierający naczynia po kolacji z pościeli szermierza, drgnął i omal nie upuścił szklanki z wodą. Naczynie zostało uratowane w ostatniej chwili, lecz kilka kropel i tak spadło na ziemię, tworząc coś na wzór rozlanych łez. Sanji uznał, że to wyjątkowo zły omen.


-Słucham?


-Jeśli chodzi o to, co powiedziałem wcześniej...


Ustalili, że nie będą wracać do tego, co stało się popołudniu, uznają to wydarzenie za niebyłe, więc słysząc te słowa z ust przyjaciela, serce niemal wyskoczyło mu z piersi. Jednakże zmusił się, by nie krzyknąć, nie kazać mu się zamknąć, a jedynie słuchać.


-No wiesz, że zostanę... - nie usłyszawszy sprzeciwu ciągnął dalej. – Kłamałem... Jeszcze nie wiem, co odpowiem Luffiemu...


Brzdęk tłuczonego szkła poniósł się po pomieszczeniu, resztki szklanki, znajdującej się jeszcze chwilę temu w dłoni kucharza, wbiły się w adamowe drewno, lecz sprawca wypadku zdawał się tego nie zauważać. Wciąż, z szeroko otwartymi ustami, gapił się na zielonowłosego.


-Ale, przecież... Zoro! Ja...


-Nie chodzi o ciebie – przerwał mu. Nie chciał słuchać kolejnych przeprosin, czy znów patrzeć jak ukochany przez niego płacze. – Tylko o moje dłonie – spojrzał na dwie bezkształtne bryły, ułożone równo na pościeli. Chopper chciał wypróbować jakąś nową maść, więc nałożył podwójną warstwę bandaży, która i tak nie była w stanie stłumić wydobywającego się spod niej fetoru. Szermierzowi ten odór odebrał apetyt i resztki optymizmu, jakie jeszcze zachował w swojej zwichrowanej psychice. Śmierdziało rozkładem i zgnilizną, a jeśli dodać do tego widok, ukryty teraz pod warstwą opatrunków, nie pozostało mu nic innego, jak tylko się załamać.


-To znaczy? – By zająć czymś ręce, zaczął zbierać rozsypane po podłodze szkło. Jak tylko stąd wyjdzie wypali chyba pół paczki! Ale przedtem coś skopie, obojętnie, co to będzie, może być nawet Luffy.


-Jeśli nie będę mógł dłużej być szermierzem... odejdę.


W jednej chwili runął cały jego świat. To nawet zabawne, że tragedie wydarzają się w ciszy. Że nie towarzyszy temu jakaś spektakularna eksplozja, która pozwoliłaby na ukojenie bólu.


-Ale... Zoro... Przecież nawet, jeśli... a wcale nie wierzę, że tak się stanie, twoje ręce... Zawsze możesz z nami zostać!


Roześmiał się głucho, słysząc te zapewniania, blondyn chyba nie wiedział, co mówi.


-Po, co? No powiedz mi, po co? Nie umiem gotować, nie znam się na nawigacji, ani na leczeniu, grać potrafię tylko na nerwach... Cieśla ze mnie żaden, nie grzeszę też inteligencją, zresztą dobrze o tym wiesz... Zrozum Sanji: jedyne, co potrafię robić i czego uczyłem się całe życie, to szermierka. Jeśli nie będę w stanie walczyć mieczem... stanę się bezużyteczny. A nie chcę być dla was ciężarem, zwłaszcza tu, w Nowym Świecie. Jeżeli coś by się wam, tobie, stało, tylko dlatego, że ja okazałem się słaby... nie wybaczyłbym sobie. Dlatego...


-Rozumiem – ujął poparzoną dłoń i złożył na niej pocałunek, całkowicie ignorując paskudny zapach. – Rozumiem, Zoro. Ale na razie o tym nie myśl – uśmiechnął się – mam wrażenie, że wszystko będzie dobrze – kłamstwo zbyt łatwo znalazło drogę z umysłu do jego ust. Zdecydowanie.


-Pożyjemy, zobaczymy – wyrwał rękę z uścisku kucharza i schował za plecami. Na samą myśl, że idealne ciało Sanjiego dotykało tego, tej plątaniny blizn i ran, robiło mu się niedobrze.
Jego przyjaciel jeszcze nie wiedział, co skrywają pod sobą bandaże, więc trochę się zdziwił reakcją Roronoy, jednak nic nie powiedział, tylko zebrał to, co jeszcze uchowało się z zastawy i ruszył w stronę wyjścia.


-Zoro... proszę nie mów pozostałym o swojej decyzji. Martwiliby się. Zwłaszcza Nami-san – dodał, wciąż mając w pamięci żywe wspomnienie tego popołudnia, gdy obaj leżeli w szpitalu, a nawigatorka przyniosła mu talerz zupy dyniowej. I jak gładziła twarz szermierza, jakim tonem się do niego zwracała... Bezsilna zazdrość zakiełkowała w jego sercu.


Nami... Dlaczego wcześniej na to nie wpadł?! Teraz wszystko nareszcie miało sens! I choć tym samym jego marzenia legły w gruzach niczym domek z kart, był zadowolony. W jakiś perwersyjny sposób odczuwał czystą przyjemność, chyba faktycznie można go uznać za masochistę.


-To ona, prawda?


-Co ona? Wybacz, ale nie rozumiem.


-Nami. To ona kazała, być dla mnie miłym, prawda? Zachowywać się jakby ci na mnie zależało? Przyznaj się!


Co ten głupi glon sobie wyobraża?! Chyba gdzieś musiał się ostro pieprznąć w głowę. To on tu wyłazi ze skóry, żeby... a on... Ze złością odłożył naczynia, które brzdękiem poskarżyły się na takie traktowanie i pochylił się nad szermierzem.


-Czy zrobiłbym to, tylko dlatego, że Nami-san mi kazała?


Nie czekając na odpowiedź, złączył swoje wargi z ustami Zoro. Nie był to długi pocałunek, muśniecie zaledwie, delikatne niczym powiew letniego wiatru. Mimo to, pieszczota po brzegi wypełniona była uczuciem, Zoro poczuł to wyraźnie, nawet po tym jak kucharz już się od niego odsunął, ciężar jego ust był wyczuwalny, a w żołądku zgromadziło się jakieś dziwne ciepło. Najważniejsze jednak, że Sanji uczynił to z własnej woli. Chciał tego. Tak samo jak i on. Nie dane im było zrobić jednak nic więcej, bo w pokoju pojawił się Chopper.


-Zoro! Czas na lekarstwo!


-Przyjdę później – usłyszał szept kucharza tuż przy swoim uchu i aż się zarumienił, rozumiejąc, że miękkie wargi, które jeszcze chwilę temu miał szczęście kosztować, znów są niebezpiecznie blisko jego twarzy.


-Zoro! Znowu masz gorączkę?! – Młody renifer, błędnie interpretując zaróżowione policzki szermierza, począł szukać naprędce, w stercie buteleczek i pudełek, termometru. Przeklinał przy tym samego siebie, gdyż podniesiony na duchu wyraźną poprawą zdrowia przyjaciela, cisnął go nie wiadomo gdzie.


-Nie, Chopper. Wszystko w porządku...


- Cicho! Mam! – Bezpardonowo wsadził biednemu mężczyźnie szklany przedmiot w usta, samemu gapiąc się na zegarek.
Tymczasem Sanji, który zdążył się już ulotnić, uśmiechał się pod nosem, paląc papierosa i wolnym krokiem zmierzając w stronę kuchni. Nigdy nie podejrzewałby siebie o taką odwagę... usta Zoro smakowały niczym najdoskonalsze danie, jakiego dane mu było skosztować. Marzył, by los szybko, pozwolił mu raz jeszcze poczuć ten obłędny smak. No i nie dostał w pysk, to też się liczy. Zaczął chichotać niczym wariat, tak że mijający go Franky, dla bezpieczeństwa odsunął się pod barierkę Thousand Sunny, schodząc tym samym z drogi roześmianego kucharza. Który swoją drogą był czerwony jak burak.




Minął się w drzwiach z zafrasowanym reniferem.
Chopper już nic z tego nie rozumiał. Zoro na pewno był zaróżowiony na twarzy, co niechybnie oznaczało gorączkę, ale termometr uparcie wskazywał trzydzieści siedem kresek. Bojąc się jakiejś nowej infekcji, pobrał mężczyźnie krew i teraz właśnie zmierzał do laboratorium, by w spokoju przebadać ją dokładnie.


-Dobranoc Chopper.


W odpowiedzi pokiwał tylko głową wciąż wpatrzony w fiolkę z krwią Zoro. Była szkarłatna, tak jak trzeba, ale kto wie, co w sobie kryje...


-A temu, co? – Spytał Sanji, przysiadając na brzegu łóżka. Miał już serdecznie dość tego twardego stołka, a jak widać taka doza bliskości odpowiadała Zoro, bo ten przesunął się, robiąc tym sam samym więcej miejsca kucharzowi.


-Zabiję cię – to była typowa groźba ze strony szermierza, blondyn ani przez chwilę nie zamierzał nią przejąć. – W życiu nie myślałem, że będę miał dość smaku szkła. Chyba z dziesięć razy wpychał mi ten termometr do gardła!


-Martwi się o ciebie – spojrzał mężczyźnie prosto w oczy. – Tak jak my wszyscy. Tak jak ja...


-Sanji...


-Zoro – przerwał mu. – Wydaje mi się, że powinniśmy porozmawiać. Tak szczerze, bez owijania w bawełnę, bez ukrywania. Wybacz, że to powiem, ale muszę: obaj jesteśmy idiotami i jeśli dalej tak pójdzie, to znów powstaną nieporozumienia i będziemy się krzywdzić nawzajem. Co ty na to?


O dziwo ten „idiota" wcale go nie zabolał, wręcz przeciwnie, to było odpowiednie słowo, na odpowiednim miejscu. I to, co mówił Sanji, miało sens, nie chciał dłużej uciekać i jeżeli ma się zmierzyć z własnymi demonami, to tylko z nim u boku. Zresztą jest jedna rzecz, którą tak bardzo pragnie mu powiedzieć...


-Masz rację. Powinniśmy wyjaśnić sobie kilka rzeczy.


Odetchnął z ulgą. Pomimo pewności, z jaką wygłaszał ten płomienny monolog, wewnątrz czuł się rozchybotany niczym łódka w czasie sztormu i myśl, że Zoro się z nim zgodził podniosła go na duchu.


-Pozwolisz, że zapalę?


Pokiwał głową, jednocześnie podnosząc się do siadu. Nareszcie mógł to zrobić bez niczyjej pomocy, co napawało go dumą.
W tym samym czasie Sanji wyjął z kieszeni pudełko papierosów, lecz gdy je otworzył okazało się puste.


-Cholera – mruknął. Miał jeszcze inne paczki, ale te leżały w kuchni i męskiej kajucie. Mógł oczywiście po nie pójść, ale jeśli teraz stąd wyjdzie nie ma pewności, że znajdzie w sobie na tyle sił by wrócić.


-Mój płaszcz.


Spojrzał na przyjaciela, jakby ten był niespełna rozumu.


-Mój płaszcz – powtórzył Zoro. – Prawa kieszeń.


Niewiele z tego rozumiejąc, ruszył w stronę okrycia szermierza, ułożonego w idealną kostkę w kącie sali. Jakoś nikomu nie przyszło do głowy, by go stąd zabrać, pozszywać, wyprać... słowem zrobić z nim cokolwiek. Chopper po prostu zdjął go z Zoro, rzucił byle gdzie, a Nami potem złożyła. I tak leżał, niczym talizman, który ma utrzymać zielonowłosego wśród Słomianych.


Czując się jak debil, obszukiwał kieszenie, aż jego palce natrafiły na jakiś dziwny kształt, który, po wyciągnięciu, okazał się być zgniecioną paczką papierosów marki King Diamond.


-Mam nadzieję, że choć kilka się uchowało. Miałem ci je dać na Sabaody, ale nie wyszło.


Przecież się nie rozpłacze! Nie teraz!


-Myślę, że ze cztery czy pięć jest całych. Dziękuje, Zoro.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top