Rozdział 1.
Sanji przygotowywał śniadanie pogwizdując nerwowo pod nosem. Cały był kłębkiem nerwów, z powodu tego, co miało się dzisiaj wydarzyć. Pomimo zdenerwowania jego ruchy jak zawsze były perfekcyjne - inaczej nie mógłby się przecież nazywać mistrzem kuchni. Skończył i jeszcze raz krytycznym okiem spojrzał na swoje dzieło, ale nie miał się, do czego przyczepić. Nawet gdyby bardzo chciał. Smażone mięso dla Luffiego, roztaczało smakowitą woń. Aż dziw, że kapitan zwabiony pięknym zapachem, już nie siedział w kuchni i nie pożerał wszystkiego, co znajdowało się na stole. Jajka po florencku dla Robin-chwan, również prezentowały się idealnie, nie wspominając o przepysznych rogalikach dla panienki Nami. Usopp, Franky i Chopper także nie powinni mieć powodów do narzekań. Dla każdego kucharz przygotował odpowiednio: zupę miso, jajka na bekonie i słodkie naleśniki z czekoladą. Brook dostanie prażony ryż, a on sam postanowił się dzisiaj porozpieszczać i przyrządził dla siebie swoje ulubione danie: makaron z owocami morza na ostro. Może nie jest to najlepszy posiłek na śniadanie, ale dziś potrzebował trochę... Pozytywnych wibracji. No i jest jeszcze ostatnie danie. To nad nim kucharz pracował najciężej i starał się by wyszło lepiej niż jakiekolwiek inne, które do tej pory zrobił. Na zielonym talerzu z dumą prezentował się mały stosik onigiri. Zoro je po prostu uwielbiał. I niech tylko Luffy spróbuje położyć na nich swoje brudne łapy. Nie uratuje go nawet fakt bycia kapitanem - przeżyje bliskie spotkanie z prawą noga Sanjiego. Kucharz miał nadzieję, że posiłek nastawi tego głupiego Marimo pozytywnie i ten nie zacznie szukać zaczepki, kiedy kucharz się do niego odezwie. Bo oczywiście on mu odpyskuje i skończy się na tym, że będą się lać po całym pokładzie. A nie to miał dzisiaj w planach. W końcu postanowił być ze sobą szczery. I z tym głupim glonem też.
Nie wystarczyły. Te dwa cholerne lata, wśród tych cholernych transów nie wystarczyły. Zrozumiał to w chwili, gdy tylko go zobaczył. Wynurzającego się z morza, ociekającego wodą, chowającego katanę do pochwy, patrzącego na świat tym swoich złowrogim spojrzeniem. Zoro. Jego Zoro. Jego miłość. Jego przekleństwo.
Wszystko zaczęło się na Thriller Bark, kiedy zobaczył szermierza w strugach krwi. Serce zamarło mu w piersi na myśl, że widzi go po raz ostatni. Tak to wina tego głupiego Marimo, że prawie dał się zabić. Gdyby nie to Sanji w życiu nie spojrzałby na niego w ten sposób. Nie jak na denerwującego kompana, zawsze gotowego do bitki, ale jak na mężczyznę, którego spojrzenie wywołuje ucisk w żołądku, a dotyk sprawia, że w spodniach robi się niebezpiecznie ciasno.
Nie! Przecież miał być ze sobą szczery.
To wszystko zaczęło się zdecydowanie wcześniej. Chyba już w Alabaście zaczął przygotowywać posiłki dla szermierza z większą starannością. Czasem nawet większą niż dla Nami, co zdecydowanie niepokoiło młodego kucharza. Potem, na Skypiei, gdy zostali rozdzieleni, to właśnie o niego, bał się najbardziej. Wiedział, że Zoro nie pozwoli by komuś z załogi stała się krzywda. Nie zważając na swoje życie i zdrowie.
Od tego czasu wydarzenia potoczyły się lawinowo. I było tylko gorzej. Podświadomie, a co gorsze czasem całkiem świadomie, dążył do jak najczęstszych kontaktów z zielonowłosym. Specjalnie prowokował kłótnie, by ten zwrócił na niego uwagę. Nawet, jeżeli w praktyce oznaczało to bycie nazywanym cholernym kucharzyną, bądź otrzymaniem ciosu między żebra. Tak. To wszystko, by, choć przez chwilę poczuć na skórze ciepło ciała Zoro. Nie wiedział, co to ma znaczyć. Przecież to Zoro! Pieprzony Glon! Mężczyzna! Gdyby był kobietą, to w porządku. Rozumiałby. Naprawdę. Nawet na tę jego głupotę przymknąłby oko. A tak...
Swoje uczucia zrozumiał dopiero, gdy zostali rozdzieleni. Tak naprawdę, to chyba powinien być za to wdzięczny Kumie. Po kilku bezsennych nocach, kiedy to pod powiekami majaczył się obraz szermierza a wiatr zdawał się szeptać jego imię, w końcu to pojął. Zakochał się. Ni mniej ni więcej tylko zakochał się w tym głupim, leniwym, prostackim, niemającym za grosz orientacji w terenie, niewychowanym, męskim, przystojnym, odważnym... No po prostu. Zakochał się w Zoro. Ze wszystkimi jego wadami i zaletami. Nawet, jeżeli tych pierwszych było zdecydowanie więcej...
I to właśnie miał zamiar powiedzieć dzisiaj szermierzowi. Tylko zdecydowanie prostszymi słowami, żeby mieć pewność, że ten głupek to zrozumie. A potem... „Niech się dzieje wola nieba". Albo szermierz się wścieknie i jednak zaczną się lać po całym pokładzie. A potem Zoro będzie się z niego naigrywał, wyzywając od pedałów i innych, do końca jego marnego żywota. Albo taktownie stwierdzi, że „nie dziękuję, ja nie z tych". Jednak w takie rozwiązanie kucharz nie wierzył. Jeżeli faktycznie zielonowłosy nie podziela jego uczuć powie mu to w sposób na tyle dobitny, że Sanjiemu pójdzie w pięty. Jednocześnie nie omieszka wykorzystać w tym celu swoich katan. Jak również pewnie zrobi użytek z tej wiedzy, żeby w odpowiednim momencie dogryźć kukowi.
No, ale jest jeszcze druga opcja. Że Zoro, jednak czuje coś do niego. I wtedy, kiedy Sanji skończy mówić, szermierz złapie go za dłoń i patrząc głęboko w oczy wyszepcze: „tak długo na to czekałem..."
DOŚĆ!
-Zachowujesz się jak jakaś popieprzona, niewyżyta gospodyni domowa, w średnim wieku - fuknął na siebie jednocześnie odrzucając w kąt ścierkę.
No to jeszcze raz.
Kiedy Sanji skończy mówić Zoro spojrzy na niego wzrokiem pełnym pożądania i... będą robić to, co ogólnie określa się mianem „dla dorosłych". Na wszystkie możliwe sposoby.
Uśmiechnął się do swoich myśli.
„Miałem nadzieje, że zdechniesz!"
Uśmiech spełzł mu z twarzy. Jakieś dziwne uczucie zastąpiło, wypełniające go jeszcze przed chwilą, radosne podniecenie. Przeczucie, że stało się coś złego, tylko on nie może sobie za nic w świecie przypomnieć, co.
Nagle do kuchni wpadł Luffy śliniąc się niemiłosiernie. Kucharz odetchnął z ulgą. Kapitan był tak samo wesoły jak zawsze. I głodny. Gdyby faktycznie stało się coś złego chłopak nie zachowywałby się beztrosko. Nawet on miał, jako takie pojęcie o tym, co powinno się robić, gdy sytuacja staje się poważna.
-Sanji! Jeść!
Blondyn uśmiechnął się jednocześnie podnosząc talerz ze śniadaniem Luffiego. Teraz miał przed sobą typową wersje kapitana, radośnie podnieconego wizją nowych przygód. Czyli to były tylko jego urojenia.
-Tak, tak. Już podaje.
Po chwili do kuchni zaczęła schodzić się reszta załogi. Coś jednak było zdecydowanie nie tak. Dzisiaj nie towarzyszyły temu żadne radosne okrzyki, czy luźne rozmowy. Każdy członek załogi Słomianych szedł w milczeniu, nie patrząc na towarzyszy. Brook, co rusz zaciskał pięści a Chopper bezustannie pociągał nosem, jakby powstrzymując płacz. Sanji nie bardzo wiedział, co o tym myśleć, dlatego spojrzał na kapitana, ale chłopak zdawał się nie zauważać dziwnego zachowania całkowicie zajęty tym, co ma na talerzu. Kucharz uznał w końcu, że być może on stał się przewrażliwiony. Dodatkowo przecież nie widzieli się przez dwa lata. Może po prostu jego przyjaciele dorośli? Nie może przecież ciągle patrzeć na nich przez pryzmat tego, jacy byli przed rozdzieleniem. On sam postanowił zachowywać się normalnie. Jeśli coś faktycznie było nie w porządku to w końcu mu o tym powiedzą.
-Nami-san! - Krzyknął stawiając przed rudowłosą talerz z posiłkiem. - Wyglądasz jak zawsze kwitnąco.
Dziewczyna nie odpowiedziała, tylko tępo wpatrując się w blat stołu, prawie niezauważalnie kiwnęła głową. Sanji spojrzał na nią zaniepokojony. Jej wzrok był dziwnie pusty.
-Coś nie tak, Nami-san?
I tym razem nie doczekał się odpowiedzi.
-Ej! - Wściekły zwrócił się do męskiej części załogi. - Co żeście, pojebańce jedne, zrobili panience Nami?!
Chciał dorzucić jeszcze kilka zjadliwych epitetów, ale to co zobaczył sprawiło, że głos uwiązł mu w gardle. Jego Nakama patrzyli na niego z niemym oskarżeniem. Na niego i na nie świadomego sytuacji kapitana. Co jeszcze bardziej niepokojące, mógłby przysiąc, że w spojrzeniu Usoppa i Frankyego czaiła się iskierka nienawiści. Natomiast Robin wyglądała na szczerze przestraszoną. Jako że pani archeolog rzadko prezentowała targające nią uczucia, to tym bardziej w tym momencie wydało się to Sanjiemu niepokojące. Nieprzyjemne uczucie sprzed chwili powróciło.
„Miałem nadzieję, że zdechniesz."
Stało się coś złego. Już był tego pewien. Tylko co, do jasnej cholery?!
Luffy dopiero teraz podniósł wzrok znad talerza i spojrzał na swoją załogę.
-Co wam się stało? - Zapytał szczerze zdziwiony. - Dlaczego nie jecie?
To prawda. Jedynie jego talerz był pusty, reszta natomiast ledwie skubnęła swoje porcje. I nie wyglądało na to, żeby w przyszłości zamierzali zabrać się pałaszowanie kukowych przysmaków, jak to zazwyczaj bywało.
-Sanji! - Kapitan zwrócił się do kucharza z miną zawiedzionego dziecka. - Mówiłem ci, że najlepiej jakbyś robił dla wszystkich mięso! - W jego oczach pojawiły się gwiazdki na myśl o następnym posiłku.
-Głupku! - Blondyn bez zastanowienia walnął Luffiego w głowę, tak, że spod kapelusza niemal od razu zaczął wyrastać spory guz. - Tylko ty zadowoliłbyś się mięsem trzy razy dziennie trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku!
-Chcesz mnie zagłodzić?! Tylko trzy razy?!
-Lepiej go słuchaj Sanji-kun.
Obaj panowie jak na komendę spojrzeli na Nami. Rudowłosa wstała, jednak nie patrzyła na nikogo, wzrok tym razem mając utkwiony w podłodze. Była w rozsypce. Cała się trzęsła, ni to ze złości, ni to ze strachu.
-W końcu on tu jest kapitanem - wysyczała.
Zapadła cisza przerywana jedynie cichym szlochaniem Choppera. Młody renifer osiągnął już swój limit i nie był w stanie dłużej powstrzymać łez, które strumieniem spływały mu po policzkach. Wstał gwałtownie, tak że krzesło, na którym siedział uderzyło z łoskotem o ziemię i wybiegł z jadalni. Luffy odprowadził go wzrokiem, oczywiście jednocześnie korzystając z okazji i podbierając jedzenie z talerza lekarza.
-Chyba coś mu zaszkodziło - stwierdził filozoficznie, oblizując palce z czekolady. - Kto teraz sprząta toalety?
Nikt nie zareagował na ten kiepski żart. Przez chwilę panowała ciężka do przetrzymania cisza, którą w końcu zdecydował się przerwać Franky. Odsunął od siebie talerz, z ledwie napoczętym śniadaniem, dopił ostatni łyk coli i wstał.
-To ja może też już pójdę? - Zasunął za sobą krzesło. - Sunny sporo przeszedł i ten... - podrapał się po głowie. - Trzeba coś tam naprawić - jego wypowiedź była niespójna, tak jakby na bieżąco zmyślał powód, dla którego mógłby opuścić jadalnię. - Nie chciałbym okazać się bezużyteczny. Usopp, idziesz? Przyda mi się twoja pomoc.
Strzelec, który jako jedyny nawet nie próbował udawać zainteresowania swoim śniadaniem, tylko kiwnął głową i podążył za cieślą.
-Nie spodziewałeś się tego po tobie Sanji - szepnął do kucharza mijając go w drzwiach.
-O czym ty mówisz?
„Miałem nadzieję, że zdechniesz!"
Jakiś irracjonalny strach ścinał mu serce.
Nie trwało długo, nim reszta załogi opuściła pomieszczenie i udała się do swoich zajęć. W jadalni został tylko Sanji, który nie wiedział, co ma o tym myśleć, i Luffy. Kapitan jednak był zbyt zajęty zjadaniem resztek po śniadaniu by przejąć się zaistniałą sytuacją.
-Luffy - zapalił papierosa - Jak myślisz, co im się stało?
-A, bo ja wiem? Pewnie musimy na nowo się dotrzeć. W końcu dość długo się nie widzieliśmy. O! - Krzyknął. - Onigiri!
Już rozciągał rękę by chwycić talerz z przysmakiem, wciąż stojącym spokojnie na blacie, jednak, gdy brakowało mu już dosłownie kilku centymetrów, został zatrzymany przez kucharza.
Sanji przygwoździł dłoń kapitana do podłogi za pomocą własnego obcasa i, wydmuchując dym z papierosa, syknął.
-Ani mi się waż! One są dla Zoro!
Właśnie! Zoro! Dopiero teraz do blondyna dotarło, że szermierz nie pojawił się na śniadaniu. Bez zastanowienia chwycił talerz i wybiegł z jadalni.
-Co za beznadziejny kretyn! Pewnie znowu się zgubił.
Może on mu powie, co się tu do kurwy nędzy dzieje!
Luffy został sam śmiejąc się głupkowato.
-Hej! Gówniane Marimo! Śniadanie! - Wpadł do męskiej sypialni, otwierając drzwi za pomocą kopniaka. Odpowiedziała mu cisza. Zoro tam nie było. Zdziwiony spojrzał w górę, na bocianie gniazdo. Pewnie ten kretyn tam siedzi i znów podnosi te swoje ciężarki, zapominając o jedzeniu. Debil. Słodki debil. Upewniwszy się, że onigiri nie spadną z talerza, zaczął wspinać się do „królestwa" zielonowłosego. Delikatny uśmiech ciągle błądził mu po twarzy. Jednak to nieprzyjemne odczucie nadal pozostało. W końcu dotarł na sam szczyt. Otwierając klapę w podłodze nie mógł stłumić chichotu. Ciekawe jak szermierz zareaguje na jego wizytę?
-Hej, Zoro! Śniadanie!
I znów spotkał sie z brakiem odzewu.
-Zoro! Jesteś tu?!
Rozejrzał się po pomieszczeniu szczerze zdziwiony. Gdzie ten głupi Glon może się podziewać? Siłownia wyglądała na opuszczoną, tak jakby Zoro nie zaszczycił ją swoją obecnością od dłuższego czasu. To było dziwne. Przecież zielonowłosy nie robi nic innego, poza jedzeniem, spaniem i treningiem właśnie.
-Zoro! - Spróbował znowu. Może on tylko się przed nim chowa. - Zoro!
„Miałem nadzieję, że zdechniesz!"
Talerz z głuchym łoskotem upadł na ziemię roztrzaskując się na kilkadziesiąt kawałków. Tak pieczołowicie przygotowane onigiri rozsypały się po całej podłodze, brudząc zarówno ją jak i buty kucharza. On jednak nie zwracał na to uwagi. Wciąż tępo wpatrywał się w przestrzeń. Po jego policzkach płynęły łzy, które skapując na podłogę mieszały się z rozsypanym ryżem. Sanji płakał. I nie mógł przestać. Wspomnienia wróciły. Tak wyraźne, jak żadne inne. I bolały, też jak żadne inne.
„Miałem nadzieję, że zdechniesz!"
-Aaaaaa! - Krzyk rozpaczy i niemal bezgranicznego cierpienia wydobywa się z gardła mężczyzny, gdy pada na kolana i zaczyna walić pięściami w deski. Kilka drzazg wbija mu się w dłonie, ale nie zwraca na to uwagi, dalej krzyczy. Wrzeszczy właściwie, a każdy dźwięk przepełniony jest rozpaczą. Nie czuje bólu, gdy odłamki porcelany przecinają mu skórę. Przynajmniej nie w ciele. Za to jego dusza w jednej chwili została rozdarta na kawałki. Wszystko, co do tej pory przeżył jest niczym w porównaniu do tego cierpienia. Dławi się, łzami, które nie chcą przestać płynąć.
-Przepraszam... - na dłoniach pojawia się krew. - Przepraszam! PRZEPRASZAM ZORO!
Drugi raz tego poranka pokład zostaje rozdarty przez czyjś wrzask. Tym razem krzyczy kapitan, próbujący dostać się do steru, którego dzielnie broni Nami.
-Co robisz?! - Krzyczy nawet nie zdając sobie z tego sprawy. - Musimy zawrócić!
-Nie możemy!
-Ale...
-Żadne „ale"! - Nawigatorka jest stanowcza. - Spójrz tam! - Wskazuje kierunek, w którym chce płynąć kapitan. - Nie widzisz, że szaleje sztorm?! Chcesz nas wszystkich pozabijać?!
-Ale... Ale tam jest Zoro! - Po raz pierwszy od śmierci brata pozwala sobie na płacz. - Tam jest Zoro... - powtarza już ciszej.
-To twoja wina Luffy. To ty wyrzuciłeś go z załogi.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top