Rozdział 4
Niebo miało kolor chłodnego, pogodnego błękitu.
Jin Guangyao leżał tam i patrzył na nie, nieruchomy, z wyjątkiem oczu, które śledziły podróż miękkich białych obłoków, delikatnie przemykających nad jego głową.
Chciał się ruszyć, ale nie był pewien, czy mógłby. Jego kończyny wydawały się bezużyteczne i pozbawione życia, a on aż nazbyt wyraźnie pamiętał odłączenie się jego umysłu od ciała, kiedy miał łamany kark.
I ból. Tyle bólu.
Po tym wydał ostatnie tchnienie.
Potem... Niewiele pamiętał, co było dziwne, bo zawsze pamiętał wszystko.
Bolała go szyja. Właściwie bolało go wszystko, ale najbardziej szyja. To było uczucie głęboko w środku, jak zrastanie się złamanych kości, czysta agonia w gardle, jakby jego tchawica rozszerzała się po zmiażdżeniu przez wielką, potężną dłoń Nie Mingjue.
Smak krwi utrzymywał się na języku Jin Guangyao, a jednak jego usta były suche, jakby spał od tysiąca lat.
Jin Guangyao wiedział, że nie spał. Zbyt wiele pamiętał ze swojej śmierci, by ulegać takim złudzeniom. „Umrzyj ze mną". To mogło być żądanie lub prośba, ale myśli Jin Guangyao były zbyt wypaczone przez ból, by to stwierdzić. Nie mógł nawet powiedzieć, czy powiedział to na głos, czy był to krzyk jego śmiertelnie zranionego serca.
Życie wykrwawiało się z jego piersi, prawie nie był już niczego świadomy, obraz zamazywał się i prawie nic nie widział - tylko zrozpaczoną twarz swojego ukochanego er-ge i wyłaniającą się, mroczną obecność tego, co kiedyś było Nie Mingjue.
Umierał. Jeśli nie wykrwawiłby się powoli na śmierć od rany kłutej, zostałby rozerwany na strzępy i zmiażdżony przez Nie Mingjue – roztrzaskany na proch, tak jak jego ojciec roztrzaskał cenną perłę, którą dał Meng Shi.
Lan Xichen nie wahał się w obliczu śmierci. Jego ręce zacisnęły się na jego ramionach w sposób, tak znajomy, że Jin Guangyao miał ochotę się rozpłakać.
Po tym wszystkim, kiedy wszystkie jego sekrety zostały ujawnione, wszystkie jego grzechy wyszły na jaw, kiedy Jin Guangyao został zostawiony na śmierć pogardzany i znienawidzony, Lan Xichen stał twardo, pewnie jak zawsze.
Nawet na końcu drogi życia Lan Xichen nie zamierzał go opuścić. Naprawdę był gotów umrzeć razem z nim.
Jin Guangyao chwycił się jego szat, patrząc mu w oczy i lamentując, że nie są już życzliwe, a wypełnione nieopisywalnym żalem.
...Nie mógł pozwolić, by jego er-ge umarło razem z nim.
Lan Xichen był zbyt dobry, zbyt miły, zbyt szlachetny, by zasłużyć na tak brutalny koniec.
Jin Guangyao nigdy nie zamierzał go skrzywdzić.
Dłoń Nie Mingjue zacisnęła się wokół jego szyi, druga szukała wdzięcznej szyi Lan Xichena, a Jin Guangyao nie mógł do tego dopuścić.
Za bardzo kochał Lan Xichena, kochał go bardziej niż cokolwiek innego — bardziej niż własne życie.
Walcząc o zachowanie przytomności w obliczu zaciskającej się na jego gardle ręki Nie Mingjue, Jin Guangyao przywołał ostatnią cząstkę swojej duchowej mocy i odepchnął Lan Xichena.
Następnie odwrócił wzrok od tej kochanej, zmartwionej twarzy, by stanąć twarzą w twarz z jego najstarszym zaprzysiężonym bratem, który uniósł go w powietrze. Przeklinał i przysięgał, że się nie boi...
A potem był martwy.
Te ostatnie chwile z Lan Xichenem wydawały się wiecznością, ale w rzeczywistości trwały nie dłużej niż oddech.
Przez chwilę po tym Jin Guangyao nie znał nic poza ciemnością. Potem pojawiły się przebłyski innych obrazów - mężczyzna z głową wołu i jego towarzysz o twarzy konia, długa kolejka rannych i najwyraźniej martwych. Kałuża krwi, góra noży. I ból. Niekończący się ból.
Jin Guangyao zadrżał, wynurzając się ze swoich wspomnień. Brakowało wielu szczegółów, tego był pewien. Nigdy niczego nie zapomniał, ale wspomnienia między jego śmiercią a teraźniejszością były fragmentaryczne, jak książka, w której brakuje połowy stron. Próba przypomnienia sobie tylko przyprawiała go o ból głowy.
Wszystko, co pamiętał, potęgowało wewnętrzny ból.
Z jego ust wydobył się słaby jęk, nędza tego dźwięku kłóciła się z radosną melodią pobliskiego śpiewu ptaków.
Tam, pod zniszczonym dachem, z ciałem zalanym słońcem, Jin Guangyao próbował ocenić, gdzie się znajduje i zrozumieć, jak się tam znalazł. Z miejsca, w którym leżał, niewiele widział, a najmniejsza próba odwrócenia głowy wywoływała u niego taką falę mdłości, że nie odważył się spróbować ponownie.
Powietrze pachniało kurzem, a z oddali dobiegał szum głosów. Było ich zbyt wiele i były zbyt daleko, by można było rozróżnić jakiekolwiek słowa, ale coś się wyróżniało - wydłużone sylaby i powtórzenia wznosiły się ponad szum w znajomy sposób.
Po krótkim nasłuchiwaniu Jin Guangyao zdał sobie sprawę, że to głosy handlarzy na targu, wykrzykujących nazwy swoich towarów.
Gdziekolwiek był, znajdował się w pobliżu targowiska.
Ale jak się tu dostał? Umarł i wcale nie był na tyle naiwny, by sądzić, że jego ciało zostało pozostawione na widoku. Według dedukcji Jin Guangyao, jego ciało prawdopodobnie zostało gdzieś zamknięte, być może razem z Nie Mingjue, najpotężniejszymi i najokrutniejszymi zwłokami, jakie widział świat.
Nawet najgłupszy z kultywujących by nie uwierzył, że trumna Meng Shi mogłaby pomieścić tak potężnego ducha, i bali się też tego, kim mógł się stać Jin Guangyao po śmierci.
On i Nie Mingjue byliby razem zamknięci pod wieloma pieczęciami; inni kultywujący mogli nawet posunąć się do tego, że zamknęli trumnę w jeszcze lepiej zabezpieczonej trumnie.
Byliby zakopani głęboko, a miejsce to zostałoby zamknięte ciężkimi barierami, aby nigdy nie mogli uciec.
Aby Jin Guangyao mógł tu być – a „tutaj" najwyraźniej nie było ani trumną, ani czeluścią ziemi – ktoś musiałby przejść przez te bariery, wykopać tę trumnę i złamać te pieczęcie.
Ktokolwiek to był, musiał być zarówno potężny, jak i głupi. Uwolnienie go oznaczało również uwolnienie Nie Mingjue, a uwolnienie Nie Mingjue oznaczało śmierć.
Dreszcz przeszedł przez serce Jin Guangyao, a jego ciało zadrżało.
Czy jego wyzwoliciela zabił Nie Mingjue?
Czy Nie Mingjue wędrował teraz po świecie, a jego umysł wpadł w niekończącą się wściekłość, która przemieniła się w morderczy szał? W takim razie, dlaczego Nie Mingjue nie rozerwał go na strzępy? Jak on się tu dostał?
Choć próbował, Jin Guangyao nie mógł tego rozgryźć, a myślenie o tym przyprawiało go o kolejny ból głowy.
Kto by go tu chciał — kto by go chciał? Umarł znienawidzony przez wszystkich.
Nawet Lan Xichen musiał go nienawidzić. Lan Xichen był szlachetny i odważny. Jego gotowość do śmierci razem z nim była niczym innym jak samopoświęceniem, oddaniem swojego życia, aby upewnić się, że Jin Guangyao je utraci.
Ciało Jin Guangyao stało się ciężkie, poczuł ucisk w klatce piersiowej, jakby był powoli miażdżony pod wielkim ciężarem.
Lan Xichen, jego drogi er-ge, którego nigdy nie zamierzał skrzywdzić, mimo wszystko został zraniony.
Jego nienawiść była zasłużona. Nienawiść wszystkich była zasłużona po wszystkim, co zrobił.
Użalanie się nad sobą nigdy niczego nie rozwiązało, ale Jin Guangyao nie mógł nic na to poradzić, gdy jego oczy zaczęły piec. Zamrugał, by powstrzymać łzy i oblizał suche, popękane usta w cichym gniewie, że pozwolił sobie być tak słabym.
Słabość nigdy nie doprowadziłaby go donikąd, a strach nigdy nie doprowadził go do niczego dobrego.
Nie mógł tak bezczynnie leżeć, dopóki ktoś go nie znajdzie!
Z nagłym przypływem determinacji, Jin Guangyao spróbował poruszyć rękami, by się podnieść. Jego lewa ręka ocierała się o brud, ale druga nie chciała się ruszyć. Jego ramiona poruszały się jednak, a jego mięśnie protestowały słabo, gdy podnosił je na wysokość wzroku.
W ten sposób odkrył, dlaczego jego prawa ręka nie poruszała się.
Już jej nie miał.
Jin Guangyao na chwilę zamknął oczy, wykrzywiając usta z niezadowolenia. Kiedy ponownie spojrzał na swoje ramiona, widok wciąż był ten sam: żadnej dłoni, tylko słabo zagojony kikut przedramienia.
W pewnym sensie spodziewał się tego, chociaż fakt, że jego ramię się zagoiło, był niespodzianką. Pamiętał wstrząs spowodowany przecięciem ręki w nadgarstku i tryskającą krew.
Miał po prostu nadzieję, gdzieś w głębi umysłu, że ktokolwiek go tu sprowadził, w jakiś sposób przywrócił też jego rękę.
Jin Guangyao spojrzał na swoją drugą rękę, pokrytą bliznami po oparzeniach od trującego dymu, który był ukryty w trumnie jego matki. Ostrożnie zginał palce, z ulgą odkrywając, że pomimo blizn jego ręka zachowała sprawność.
Ręce zaczęły boleć od tak długiego unoszenia, pozwolił im opaść z powrotem na boki. Jego ciało było w złym stanie, jakby jego kultywacja i dieta były od dawna zaniedbywane. Przepływ duchowej energii przez jego meridiany wydawał się zmieniony - o wiele cieplejszy, o wiele spokojniejszy niż chłodna, dynamiczna energia, którą kultywował przez całe życie.
Jednak pomimo stałego sposobu, w jaki energia przepływała przez jego obolałe, poobijane ciało, jego kultywacja wydawała się chaotyczna i wybrakowana.
"To nie płynie prawidłowo", pomyślał Jin Guangyao. "Brakuje mi ręki."
Opierając dłoń na złotym rdzeniu, uświadomił sobie swoją nagość i gwałtownie usiadł. Gdy to zrobił, poczuł gwałtowne szarpnięcie w klatce piersiowej, jak ból po niedawno zagojonej ranie kłutej.
Oczami wyobraźni Jin Guangyao ujrzał szybki, nieubłagany błysk Shuoyue i ponownie przeżył moment, kiedy miecz go przebił. Spojrzał w dół na swoją klatkę piersiową i nie zobaczył żadnej krwawej rany, tylko bliznę, a potem przyłożył rękę do szyi.
Ktokolwiek go tu przywiózł, wyleczył jego rany.
Z wyjątkiem jego ręki, oczywiście. Ale może to byłoby zbyt wiele.
Siedząc na zakurzonej podłodze z drobnymi kawałkami kamienia i piasku wbijającymi się w jego nagą skórę, Jin Guangyao rozejrzał się i w końcu rozpoznał otoczenie - ruiny świątyni Guanyin. Wzniósł ją na cześć swojej matki, wspaniałe miejsce ostatecznego spoczynku, w którym będzie czczona, dzięki czemu znajdzie szczęście w następnym wcieleniu.
Świątynia nie była już taka jak kiedyś. Był opuszczona, zrujnowana, a jej niegdysiejsza świetność utracona na zawsze.
Gdy rozejrzał się dookoła, wizja Jin Guangyao została przykryta wspomnieniem burdelu, w którym dorastał, a jego wyobraźnia dostarczyła odległy dźwięk trzaskającego ognia i szalone krzyki ekstazy.
Ogarnęło go pełzające podejrzenie, że to nie było życie, które znał, ale nowo odblokowany poziom piekła, specjalnie dostosowany do jego cierpienia.
Wtedy jego oczy dostrzegły plamę czegoś na podłodze: ciemnoczerwoną, jak stara plama krwi. Jego oczy podążały za krwawą linią, cienką i nieco chwiejną i kiedy to robił, zauważył inne podobne ślady na ziemi, spiralnie zbliżające się w jego stronę.
Z cichym dźwiękiem zaskoczenia, Jin Guangyao zerwał się na chwiejnych nogach. Nagły ruch sprawił, że powróciły zawroty głowy i potknął się, uderzając kolanami o ziemię, kiedy ponownie upadł.
- Nie... - Opierając się na kikucie, Jin Guangyao przyłożył koniuszki palców do śladów rozmazanych najbliżej niego.
To nie było jak krew. To była krew, naszkicowana w szyku, w którym się obudził.
Minęły lata, odkąd go widział, ale Jin Guangyao pamiętał ten układ i jego teoretyczne przeznaczenie.
To miejsce nie było życiem pozagrobowym.
Ktoś sprowadził go z powrotem do świata śmiertelników.
Jin Guangyao pomyślał o poświęceniu Mo Xuanyu, pomyślał o Wei Wuxianie i zdecydował, że nie chce tu zostać, aby dowiedzieć się, kto go sprowadził z powrotem i dlaczego.
Zrywając się na nogi, wytoczył się z szyku w poszukiwaniu miejsca do ukrycia, gdzie mógłby zdecydować, co robić dalej.
Powiedzieć, że Lan Wangji niechętnie rozmawiał z wujem o karze brata, to tak jak nic nie powiedzieć.
Ale Lan Xichen postąpił źle i poprosił o ukaranie, a nawet przywódca klanu nie mógł uniknąć kary, jeśli był winny. Bez względu na to, jak całym sercem Lan Wangji rozumiał działania swojego brata, zasady klanu musiały być przestrzegane.
Co oznaczało karę.
Gdyby Lan Wangji był optymistą, miałby nadzieję, że jego wujek powie mu, że przymusowe odosobnienie Lan Xichena było wystarczającą karą. Ale Lan Wangji był realistą i zawsze będzie nosił blizny, które dowodziły, że oddanie Lan Qirena sprawiedliwości nie osłabło, nawet jeśli chodziło o jego własną rodzinę.
Lan Qiren nie faworyzował swoich bratanków, a jakakolwiek kara spotka Lan Xichena będzie sprawiedliwa. Świadomość, że jego brat nie protestowałby przeciwko jakiejkolwiek karze, którą wybierze wujek, była zimną pociechą.
- Brat zniszczył swoją kultywację w nieudanej próbie wykorzystania demonicznej kultywacji do wskrzeszenia Jina Guangyao. Prosi, abyśmy zdecydowali o jego ukaraniu.
Lan Qiren przyjął tę wiadomość z szokiem. Jego twarz pobladła w sposób, który sprawił, że nagle wyglądał na znacznie starszego niż wskazywały na to jego lata, a oczy zabłysły niedowierzaniem, a potem wściekłością.
Przez krótką chwilę Lan Wangji myślał, że może zerwać się na równe nogi i pomaszerować do Hanshi, aby natychmiast wymierzyć karę, ale zamiast tego jego wujek po prostu siedział tam z zaciśniętymi pięściami i napinając szczęki, trawiąc tę straszną informację.
- Wangji, - przemówił Lan Qiren po długiej przerwie z poważnym wyrazem twarzy. - Czy jesteś pewien?
Lan Wangji skinął głową. - Sam mi to wyznał.
- Jesteś pewien, że Xichenowi się nie udało? - Lan Qiren wyjaśnił z cierpliwością, która wydawała się dość napięta.
- Jestem pewny. - Lan Wangji postanowił nie rozwodzić się nad tym, jak by się sprawy potoczyły, gdyby jego brat odniósł sukces. Pochylił się do przodu, patrząc wujowi w oczy. - Nie wierzę, że próbował tego z pełną świadomością swoich czynów.
Brwi Lan Qirena uniosły się odrobinę. - Czy sugerujesz, że Xichen był pod wpływem niewidzialnych sił?
- Rozpacz - powiedział Lan Wangji.
- Rozpacz - powtórzył Lan Qiren z pewną dozą goryczy. - Dlaczego nie mógł być bardziej podobny do swojego ojca i odizolować się do końca swoich dni? Byłoby to lepsze niż pozwolenie sobie na zejście z prawej ścieżki!
Lan Wangji pochylił głowę, stare i samotne wspomnienia ożyły w jego sercu. - Brat już nie opuści odosobnienia.
- Przede wszystkim nie powinien był wyjeżdżać! Od dawna wiedziałem, że opuścił odosobnienie i spotykał się z innymi w Zaciszu Obłoków, ale posuwać się tak daleko...! Gdyby rozeszła się wiadomość, że przywódca klanu... - Skrzywił się, pochylając się do przodu z uważnym spojrzeniem. - Wangji, ta informacja nie może iść dalej.
- I nie pójdzie. - powiedział poważnie Lan Wangji. Widział, że wujek mówi tyleż z troski, co ze złości, i próbował skierować rozmowę z powrotem na cel swojej wizyty. - Brat prosił o bat dyscyplinarny.
- Próbuje wybrać sobie karę?! Co dalej, sam sobie ją wymierzy?!.
W obliczu irytacji wuja Lan Wangji ukrył swoje zmartwienie i zachował spokojny wyraz twarzy.
- Powiedział, że zostawi nas do podjęcia decyzji - powiedział. - Czy kara jest odpowiednia?
Pytanie było jak zimna woda na rozżarzonych węglach wściekłości Lan Qiren. Zacisnął usta i zmarszczył brwi, gdy przyłożył dłoń do brody.
- Wiesz, że tak jest, Wangji, - powiedział po chwili. - Doskonale, Xichen otrzyma karę, której pragnie. Jedno uderzenie za każdą zasadę, którą złamał, i to samo za demoniczną kultywację.
Z samego wyznania Lan Xichena Lan Wangji wiedział, że będzie to prawie trzydzieści uderzeń batem dyscyplinarnym. Sam otrzymał trzydzieści trzy w przeszłości, a był wówczas w dobrym zdrowiu, z silną kultywacją.
Jego brat nie był w dobrym zdrowiu, a jego kultywacja nie była już tak silna.
- Wujku, - Lan Wangji przyjął pokorny ton. - Z całym szacunkiem, brat nie przeżyłby podwojonej liczby uderzeń. Jego kultywacja jest o połowę mniejsza, a zdrowie jest słabe.
Lan Qiren uniósł podbródek ze stalowym wyrazem twarzy. - Xichen otrzyma połowę, a drugą połowę, gdy wyzdrowieje.
Odpowiedź była niezadowalająca, ale Lan Wangji wiedział, że nie ma co kłócić się z wujem, kiedy już zdecydował. Nawet o połowę mniej uderzeń spowodowałoby, że jego brat będzie poważnie ubezwłasnowolniony – i nie było gwarancji, że kiedykolwiek odzyska swój poprzedni stan zdrowia. Lan Xichen może zostać trwale okaleczony.
Zagubiony Lan Wangji wstał i skłonił się. - Dziękuję za twoją mądrość, wujku.
Po wyjściu udał się w drogę, głęboko zamyślony.
Błędem byłoby oszczędzić bratu jakiejkolwiek kary za to, co zrobił, ale gdyby istniał sposób na złagodzenie kary, Lan Wangji by bez wahania z niego skorzystał.
Po dniu spędzonym w ukryciu w ruinach świątyni, Jin Guangyao miał zaczątki planu.
Przeszukiwanie ruin nie dało mu żadnej wskazówki, dlaczego się tu znalazł ani kto go sprowadził z powrotem, ale faktem było, że tam był — i nikt się nie pojawił, by wydać mu rozkaz. Oznaczało to, że mógł robić, co mu się podobało.
Nigdy wcześniej nie był tak wolny. Zawsze było coś, co dyktowało jego zachowanie, czy to zasady panujące w burdelu w dzieciństwie, zasady klanów, w których przebywał, wola ojca, oczekiwania społeczeństwa, czy też nagląca, nieunikniona konieczność spowodowana niefortunnymi sytuacjami.
Tym razem Jin Guangyao nie będzie gonił za sławą i prestiżem, jak w swoim pierwszym życiu. Chciał tego, ale przysporzyło mu to tylko kłopotów: im wyżej się wspiął, tym większy zyskał szacunek — i tym bardziej niepewna była jego pozycja.
Nikt nie opłakiwał jego śmierci.
Tym razem zachowa dyskrecję i będzie pokorny. Choć bardzo pragnął kultywować ponownie, byłby teraz obcym w świecie kultywacji, zwykłym człowiekiem pośród tysięcy innych.
Bez względu na powód, dla którego się tu znalazł, Jin Guangyao potraktowałby to jako drugą szansę na życie – życie, którego chciał, a nie życie, które próbował wieść ze względu na swoich rodziców.
Nie był jeszcze pewien, co zrobi z tą szansą, ale nie miał zamiaru jej zmarnować.
Jeśli nie osiągnie nic więcej, chciał dowiedzieć się, co stało się ze szczątkami jego matki. Chciał ją położyć na spoczynek.
Jin Guangyao wiedział, że musi odrzucić swoje imię i posługiwać się pseudonimem, jeśli chce przetrwać wystarczająco długo, by to zrobić. Szybko zdecydował, że nie będzie już nawet myślał o sobie jako o Jinie, nie mówiąc już o Jin Guangyao.
Jin Guangshan nigdy tak naprawdę nie postrzegał go jako własnego syna, a jedynie narzędzie, które można wykorzystać dla własnej korzyści. Nie było sensu pozostawać synowskim wobec człowieka takiego jak on.
Tylko jego droga matka okazała mu bezwarunkową miłość rodzicielską i tylko wobec niej pozostał synowski.
Nie był Jinem.
Był synem Meng Shi i niezależnie od tego, jaki pseudonim sobie wybrał, w głębi serca będzie nosić imię Meng Yao, na zawsze.
Z nadejściem nocy, niezręcznie zakrywając swoją skromność jakimś postrzępionym materiałem, który znalazł wśród gruzów, Meng Yao wymknął się na ulicę.
Yunping zmienił się od tego, jak go pamiętał, niektóre budynki zmieniły się nie do poznania, a inne całkowicie zniknęły, podczas gdy nowe powstały w miejscach, które zapamiętał jako dziedzińce i pola.
Meng Yao skradał się od cienia do cienia, widząc w świetle księżyca, i po pewnym czasie dostrzegł to, czego szukał: dom pogrążony w ciemności, z praniem wiszącym na zewnątrz, zapomnianym.
Zaznawszy raz nędzy i biedy, czuł się winny kradzieży. Dom był zaniedbany, a osoby, którą okradał, prawdopodobnie nie było stać na wymianę tych ubrań.
Ale jaki miał wybór? Podczas gdy właściciel miał niewiele, Meng Yao nie miał nic.
Kiedy coś będzie miał, wróci, zdecydował – wróci i anonimowo zrekompensuje swojej ofierze utratę tych ubrań.
Jego kolejnym wyzwaniem, po kradzieży ubrań i znalezieniu innej kryjówki, było przebranie się w skradzione ubrania.
Było ciężko, tylko jedną ręką. Podejmował wiele prób, w wyniku których ubrania spadały, gdy tylko je włożył, a jego frustracja wzrosła do punktu, w którym miał ochotę krzyczeć i przeklinać swoją niezdolność.
Tylko jego obawa przed znalezieniem sprawiła, że milczał i zamiast krzyczeć z frustracji, zagryzł wewnętrzną stronę policzka, tak jak to robił podczas tych irytujących chwil w Wieży Koi, i zmusił swoje rysy do przymilnego uśmiechu.
W pobliżu nie było nikogo, kto mógłby to zobaczyć, ale znajome zachowanie pomogło mu odzyskać pozory spokoju. Po chwili zastanowienia się nad swoim zadaniem, spróbował ponownie się ubrać, przypinając materiał między kikutem a ciałem. Jakimś cudem w końcu udało mu się zapiąć ubranie wokół siebie.
Szaty nie miały odpowiedniego paska, do którego był przyzwyczajony, i nie miał butów.
Ale to wystarczyło. Był teraz ubrany jak zwykły człowiek.
... Mógł związać włosy z tyłu, ale nie miał nic, czym mógłby to zrobić, i wiedział, że próba zrobienia tego tylko jedną ręką byłaby daremna.
Teraz, gdy był już ubrany, Meng Yao przypuszczał, że następną rzeczą, jaką powinien zrobić, to rozejrzeć się, gdzie mógłby znaleźć jakieś odpowiednie obuwie.
Badając mentalną mapę ulic Yunping, pomyślał o szerokiej, ruchliwej drodze wychodzącej z miasta, a jego umysł naprowadził go na myśl o podróży do Zacisza Obłoków.
Jego złoty rdzeń, słaby, ale wciąż obecny, pulsował niewyraźnie - coś w rodzaju uczucia szarpania, jakby był delikatnie zmuszany do pójścia do Gusu.
Meng Yao stawiał opór i zmusił swoje myśli do powrotu na lokalne ulice. Nie mógł myśleć o Gusu ani o życzliwym i ukochanym człowieku, który mieszkał w wyniosłym, świeżym powietrzu Zacisza Obłoków. Nie mógł zwrócić się o pomoc do Lan Xichena. Nie mógł się do nikogo zwrócić.
W jego umyśle pojawiła się twarz, młodzieńcza i uśmiechnięta, z ostrymi zębami i oczami, które lśniły morderczym zamiarem.
Obraz spowodował, że ciężki ciężar opadł na klatkę piersiową Meng Yao i zwinął się pod ścianą w ciemności. Gdyby miał do dyspozycji Xue Yanga, nie musiałby się martwić o buty ani pieniądze. Mógł po prostu wysłać Xue Yanga, żeby je dla niego przyniósł, a Xue Yang by to zrobił.
Ale Xue Yanga już tam nie było. Nie było też Su Minshan, który był bezsprzecznie lojalny do samego końca.
Wszyscy lojalni ludzie wobec Meng Yao już nie żyli.
Nie zaliczał do tej liczby Lan Xichena. Nie cieszył się już – ani nie zasługiwał – na lojalność Lan Xichena.
Odtąd mógł liczyć tylko na siebie, a jego priorytetem były buty i pieniądze.
Meng Yao miał nadzieję, że nie będzie musiał dalej kraść. Jego matka nigdy nie aprobowała kradzieży.
Ale jaki miałby wybór, gdyby nie mógł zdobyć tego, czego potrzebował, innymi sposobami?
Meng Yao powoli opuścił głowę do przodu, by spocząć na kolanach i cicho modlił się do niej o pomoc.
Jak dotąd to dziwne drugie życie nie układało się najlepiej.
Lan Xichen otrzymał dzień na przygotowanie się do kary. Zaprotestował, łagodnie, ale stanowczo, że nie potrzebuje czasu na przygotowania, że kara ma zostać wymierzona szybko i bez zastrzeżeń.
Ale Lan Qiren nalegał, aby najpierw spędził dzień na medytacji nad swoimi przewinieniami i odmówił nawet spojrzenia na bicz dyscyplinarny, zanim Lan Xichen nie zrobił tego, o co go poproszono.
Dzień mijał wolno, noc jeszcze wolniej, następnego świtu Lan Xichen nie rozmyślał nad swoimi krzywdami.
Znał swoje zbrodnie.
Wiedział też, że gdyby mógł cofnąć się w czasie do dnia rytuału, zrobiłby to wszystko jeszcze raz.
Jego chłosta została zaplanowana na shichen po wschodzie słońca, aby dać wszystkim zaangażowanym możliwość wcześniejszego zajęcia się porannymi czynnościami i obowiązkami.
Lan Xichen był gotowy i czekał długo, zanim Lan Wangji i Lan Sizhui przybyli, by go eskortować. Zmartwienie serca Lan Sizhuiego było wyraźnie widoczne na jego twarzy, a chociaż wyraz twarzy Lan Wangjiego był neutralny, Lan Xichen już dawno nauczył się dostrzegać małe podpowiedzi czające się pod powierzchnią.
- Przepraszam, że sprawiam wam kłopoty, - powiedział cicho Lan Xichen, gdy prowadzili go przez poranne światło Zacisza Obłoków. - Nigdy nie było to moim zamiarem.
- Zewu-jun... - mruknął Lan Sizhui. Wyraz jego twarzy był niezadowolony, a ton rozczarowany.
W swoich wczorajszych medytacjach Lan Xichen odkrył, że nie żałuje swojej próby wskrzeszenia Jina Guangyao. Żałował tylko, że zawiódł wszystkich, zniszczył ich postrzeganie osoby którą był i zranił ich swoim nietypowym zachowaniem.
Skłoniwszy głowę, Lan Xichen westchnął. - Zawiodłem wszystkich.
Lan Sizhui odetchnął, jakby chciał coś powiedzieć, ale Lan Wangji odezwał się pierwszy, a jego twarz była nieprzyjemnie pozbawiona wyrazu.
- Cisza.
Zaciskając usta w ponurą linię, Lan Sizhui skupił wzrok na ścieżce przed nimi i cokolwiek zamierzał powiedzieć, pozostało niewypowiedziane.
Poprowadzili Lan Xichena na dziedziniec z widokiem na Pawilon Biblioteczny.
Lan Qiren czekał tam z surowym wyrazem twarzy. Obok niego stał uczeń z biczem dyscyplinarnym, a kilku starszych przybyło, aby nadzorować to, co miało się wydarzyć.
Z tyłu grupy stał zaspany Wei Wuxian ze skrzyżowanymi ramionami. Lan Jingyi stał obok niego i obaj mamrotali coś do siebie, mając na twarzach identyczne wyrazy niezadowolenia. Lan Wangji i Lan Sizhui podeszli do nich, zostawiając Lan Xichena samego przed swoim wujem.
Opuścił wzrok i ukłonił się. - Przyszedłem po swoją karę.
- Nigdy nie spodziewałem się, że przyjdziesz po to, by zostać ukaranym w ten sposób. Lan Qiren mówił surowo, marszcząc czoło. - To nieprzyzwoite dla przywódcy klanu.
- Po co go więc biczować? - dobiegł szept ze strony Lan Jingyi.
Lan Xichen odchrząknął. - Akceptuję zasłużoną karę.
Z miękkim „hmph!" Lan Qiren wskazał na Pawilon Biblioteczny.
- Uklęknij i zastanów się nad błędami nieortodoksyjnej ścieżki, gdy otrzymasz swoją karę... i Xichen. . . - Smutek przemknął przez jego spojrzenie, pojawił się i zniknął w mgnieniu oka. - Nie rób tego więcej.
Lan Xichen skłonił się i wyszedł na środek dziedzińca. Po raz pierwszy miał zostać ukarany batem dyscyplinarnym, ale wiedział, czego się od niego oczekuje. Ukląkł na twardym i bezlitosnym kamieniu i rozebrał szaty do pasa, żeby tkaniny nie uległy zniszczeniu podczas biczowania — w końcu zawsze uczono go, by szanował swój strój.
Obnażony tors w chłodzie porannego powietrza Lan Xichen przerzucił włosy przez ramię i spojrzał na Pawilon Biblioteczny, z którego wziął tak wiele zakazanych i niebezpiecznych pism.
- Jestem gotowy - powiedział cicho. - Proszę kontynuować, wujku.
Z rękami mocno opartymi o uda – nie chciał zacisnąć pięści ani napiąć mięśni – Lan Xichen słuchał zbliżającego się wuja i myślał o Jinie Guangyao.
Trudno było chodzić boso, zwłaszcza gdy poranny targ w Yunping już tętnił życiem. Podeszwy stóp Meng Yao były brutalnie kłute ostrymi kamieniami, a jego palce u nóg były nieświadomie deptane zarówno przez handlarzy, jak i kupujących.
Meng Yao nie spodziewał się, że będzie tak tłoczno, ale zadziałało to na jego korzyść. Ruchliwy rynek oznaczał więcej rozrywek. Im więcej rozpraszaczy, tym łatwiej byłoby mu wziąć źle zamocowaną sakiewkę lub zawinąć kilka monet ze straganu.
Z łatwością znalazł idealną ofiarę.
Mężczyzna był ubrany w dobrej jakości szaty, a jego sakiewka zwisała luźno z paska. Nawet mając tylko jedną rękę, Meng Yao pomyślał, że z łatwością może udawać, że na niego wpada, i przy okazji wykraść mu złoto.
Z cichą modlitwą przeprosin do matki – nie miał wyboru, był zdesperowany – Meng Yao podążał za mężczyzną przez rynek, udając, że zatrzymuje się tu i tam, żeby obejrzeć wystawione towary, jakby był kolejnym kupującym.
Zaschło mu w ustach, gdy jego wzrok śledził ruchy swojego celu, ale kiedy podszedł bliżej, Meng Yao uznał za dziwne, że wyczuwa szaleńczego bicia serca, które byłoby bardziej odpowiednie do tego jak się czuł.
Przycisnął dłoń do piersi i natychmiast zapomniał o kradzieży.
Nie miał bicia serca.
Jak mógł nie zauważyć, że nie ma bicia serca?!
Meng Yao zmarszczył brwi, koncentrując się mocno na swoim ciele. Czuł duchową energię krążącą w jego meridianach, czuł swój złoty rdzeń – ale nie było bicia serca. Ani oddechu, dopóki nie podjął świadomego wysiłku ponownego wdechu i wydechu.
Zrobił to kilka razy, skupiając się na powolnym wdychaniu i wypuszczaniu powietrza, próbując zrozumieć.
Jeśli nie miał oddechu ani bicia serca, nie żył.
Ale miał energię duchową, więc nie mógł też być dzikim trupem — prawda?
Czym był?
Meng Yao ledwie zdążył przetworzyć to nowe odkrycie, kiedy ostry ból eksplodował w jego plecach. Był na tyle silny, że krzyknął i potknął się do uderzając w osobę idącą tuż przed nim.
Głos krzyknął gniewnie z powodu zderzenia, ale Meng Yao nie słuchał ich krzyku. Upadł, ocierając się policzkiem o ziemię, a ból powracał raz za razem, raz w ramionach, raz w dolnej części pleców, a potem pomiędzy. To był ostry, nagły ból, jakby uderzył go jakąś bronią, cienką, okrutną i niewidzialną.
Meng Yao wił się na ziemi, drapiąc ziemię, a z jego gardła wydobył się jęk agonii. Ból był rozdzierający, blokował wszelkie myśli i zamrażał mięśnie, uniemożliwiając mu zrobienie czegokolwiek poza leżeniem i płaczem.
A potem, równie nagle, jak pojawił się ból, zniknął.
Powracająca świadomość, Meng Yao z trudem usiadł i zobaczył, że wokół zebrał się tłum, który go obserwował – chociaż zachowywali dystans.
- Ten człowiek jest wyraźnie szalony!
- Spójrz na jego stan. Skąd on uciekł, co?
- Czy ktoś zna tego faceta?
- On nie jest stąd.
- Może to ten demoniczny kultywator, na którego poluje klan Jiang. Wszyscy wyglądają na szalonych, wiesz...
- Niech ktoś pójdzie i powie im, że znaleźliśmy demonicznego kultywatora!
Uszy Meng Yao nadstawiły się na wzmiankę o demonicznych kultywujących. Z pewnością osoba, o której mowa, miała coś wspólnego z jego obecnością tutaj i byciem... kimkolwiek się stał.
Ale nie mógł pozwolić sobie wpaść w ręce klanu Jiang. Jiang Cheng rozpoznałby go i prawdopodobnie zabiłby go na miejscu.
Zwykli ludzie to jednak inna sprawa.
Meng Yao z trudem wstał i posłał tłumowi zakłopotany uśmiech.
- Proszę, wybacz temu skromnemu człowiekowi, że spowodował takie zamieszanie - powiedział uprzejmie. Ukłonił się, szybko wymyślając przykrywkę. - Cierpienia tej skromnej osoby pogłębiły się po tym, co stało się w drodze...
- Co się stało na drodze?
Tłum szeptał do siebie, a Meng Yao poczuł ukłucie triumfu. Przez lata opowiadania bajek na dobranoc młodemu Jin Lingowi nauczył się, że najlepszym sposobem na przyciągnięcie publiczności jest wzbudzenie jej ciekawości.
Działało za każdym razem.
Po chwili szeptu kobieta wystąpiła do przodu. - Na której drodze, nieznajomy?
- Ten pokorny ma na imię Cheng Yue, dzięki uprzejmości Xiaoyi, - Meng Yao uniknął pytania z kolejnym ukłonem, jego nowa tożsamość została wybrana z długiej mentalnej listy przyrodniego rodzeństwa, o której dowiedział się w poprzednim życiu. - Ten skromny człowiek był kiedyś ciężko ranny i choć jakimś cudem przeżyłem, nie jestem wolny od dolegliwości.
Pozwalając, by jego wyraz twarzy stał się smutny, Meng Yao podniósł rękaw, ukazując kikut w miejscu, w którym powinna znajdować się jego ręka.
- Straciłem żonę i syna - dodał głosem, który nagle stał się ciężki od żalu – i to nie do końca celowo.
Unosząc podbródek, starał się przybrać odważny, smutny uśmiech i przyglądał się tłumowi, który miał różne wyrazy ciekawości, sympatii lub podejrzliwości.
- Przyjazd tutaj miał być moją drugą szansą, ale po tym, co się stało, skończyłem bez sakiewki pieniędzy, a nawet butów.
- Straszne! - zauważył mężczyzna stojący z boku. - Oni kradną teraz nasze buty i sakwy! Musimy coś zrobić z tymi wszystkimi złodziejami i bandytami na naszych ulicach!
Z niewielkim zaskoczeniem Meng Yao rozpoznał w nim swój niedoszły cel.
Meng Yao skłonił mu głowę w porozumieniu. Ten człowiek szybko wyciągał pochopne wnioski i doszedł dokładnie do takiego wniosku, który Meng Yao miał nadzieję, że ktoś wyciągnie.
Stojąc przed tłumem, Meng Yao zdał sobie sprawę, że istnieje inny wybór niż kradzież.
Inną opcją było błaganie – a błaganie niekoniecznie oznaczało, że musiał paść na kolana.
Udając ciche westchnienie, Meng Yao spojrzał na twarze tłumu błagalnym spojrzeniem. - To było rzeczywiście straszne - wyrzekł zrozpaczonym głosem. -Jak człowiek może znaleźć uczciwą pracę, skoro nie ma nic prócz imienia? Ten pokorny człowiek spędził wiele lat w służbie bogatego pana, ale po jego przedwczesnej śmierci jego majątek został zrujnowany.
- Chcesz pracować, powinieneś spróbować w burdelu na końcu ulicy! - zażartował mężczyzna w tłumie.
Meng Yao zacisnął zęby, gdy tłum śmiał się, myśląc o jego matce.
- Jest wystarczająco ładny, powiem tak - zauważył inny.
- Nie wydaje ci się, że wygląda znajomo?
Z lekkim poczuciem niepokoju, Meng Yao złagodniał i przybrał nieświadomy wyraz twarzy.
- Miałem brata - powiedział. - W pewnym sensie kultywator, chociaż niestety nigdy nie podzielałem jego talentów. Mógł się kiedyś zatrzymać w tym mieście.
Tłum mamrotał między sobą, a Meng Yao usłyszał, że są przekonani.
Kobieta o rumianych policzkach przepchnęła się przez tłum. Zatrzymała się przed nim i zlustrowała go od stóp do głów. - Czy wiesz, jak robić pranie?
Meng Yao uśmiechnął się. - Moja mama była' praczką.
Oczekiwano, że wszyscy w burdelu będą pomagać w pracach domowych, łącznie z praniem. Wszyscy poza panią, to znaczy.
- A więc - powiedziała rumiana kobieta. - Jeśli potrafisz to zrobić jedną ręką, możesz iść ze mną i...
- On nie chce pracować w zawodach dla kobiet! - przerwał mężczyzna, który żartował z burdelu.
Z gniewnym spojrzeniem rumiana kobieta zwróciła się do mężczyzny. - Udam, że tego nie słyszałem, stary pierdoło!
- Uspokój się, mówi to tylko po to, żeby cię zdenerwować. - Inna kobieta złapała ją za łokieć i wciągnęła z powrotem w tłum.
Widząc, że jego szansa na bezpieczeństwo znika w tłumie, Meng Yao ruszył naprzód, tylko po to, by ktoś wyciągnął rękę, by zagrodzić mu drogę.
To był człowiek, którego zamierzał okraść.
- Czy potrafisz pisać tą swoją ręką? - zapytał mężczyzna.
Meng Yao dawno temu wyszkolił się, by stać się oburęcznym, ze względu na efektywność.
- Potrafie.
- Czy potrafisz wykonać obliczenia?
- Spędziłem trochę czasu jako księgowy, zanim zacząłem pracować dla mojego zmarłego mistrza - powiedział szczerze Meng Yao.
Mężczyzna uśmiechnął się.
- Przydałby mi się nowy księgowy. Udowodnij, co potrafisz, a dostaniesz tę pracę.
- Nie pożałujesz, panie.
Meng Yao był bardzo wdzięczny, że nie okradał tego człowieka. Sakiewka z pieniędzmi mogła wystarczyć na zakup butów lub zapewnienie noclegu, ale stała płaca gwarantowałaby buty i zakwaterowanie tak długo, jak potrzebował.
Gdy miejscowi się z nim zapoznają, zacznie nieśmiało wypytywać o świątynię Guanyin. Przy odrobinie szczęścia dowie się, co stało się ze szczątkami jego matki.
Rany na plecach Lan Xichena były gorsze, niż Lan Wangji zakładał. Krew sączyła się ze śladów po bacie na jego bladej skórze, a ciało drżało przy każdym ostrożnym dotknięciu materiału.
Lan Wangji wiedział, że to boli, a jednak Lan Xichen nie wypowiedział ani słowa, ani nie skomlał w proteście, tylko mocniej zacisnął dłonie po bokach, leżąc twarzą do łóżka.
Jego głosu nie było słychać w Hanshi od tamtego ranka, kiedy Lan Wangji przybył z Lan Sizhuim, by zabrać go na karę.
Od chwili, gdy Lan Xichen ukląkł i poprosił ich wuja o wykonanie kary, nic nie powiedział. Nawet kiedy jego ciało się trzęsło, a twarz była biała z bólu, nawet kiedy krew kapała mu z ust, a jego plecy były krwawiącą miazgą od powtarzających się uderzeń bata, nawet kiedy jego głowa opadała, jakby był bliski utraty przytomności, Lan Xichen zachowywał absolutną ciszę.
Kiedy kara została wykonana, nie był w stanie stać. Lan Wangji i Lan Sizhui natychmiast ruszyli mu z pomocą, a Lan Xichen z trudem wstał między nimi.
Potem otarł krew z ust, uniósł ręce w drżącym ukłonie przed wujem i – wspierany przez Lan Wangji i Lan Sizhui – wrócił do Hanshi, gdzie upadł w drzwiach.
Pomagając Lan Xichenowi położyć się na łóżku, Lan Wangji machnął ręką na uzdrowicieli wysłanych przez Lan Qirena. Wkrótce potem odesłał Lan Sizhuiego i sam zaopiekował się swoim bratem.
Ponieważ rozumiał - zarówno ból dyscyplinarnego bata, jak i ból, który skłonił go do przeciwstawienia się dyscyplinie.
Po oczyszczeniu ran i nałożeniu leczniczej maści, Lan Wangji pomógł Lan Xichenowi usiąść i podparł go, gdy opatrywał rany. Jego brat milczał i nie stawiał oporu, miał pochyloną głowę i kończyny z ołowiu, jakby zupełnie nie był w stanie ich używać.
Lan Wangjiemu zbyt łatwo przychodziło przypominanie sobie bezsilności związanej z tymi ranami. Otrzymał znacznie więcej batów niż Lan Xichen dzisiaj i był przez to przykuty do łóżka.
Nie leczył się od lat.
Pomógł bratu położyć się na brzuchu, żeby jego rany nie bolały tak bardzo. Miał nadzieję, że gojenie nie zajmie mu tak długo.
- Odpoczywaj - rozkazał, wstając z łóżka. - Wrócę później z posiłkiem.
Lan Xichen nie odpowiedział, tylko zamknął powoli oczy i zacisnął usta w wąską linię.
Nie musiał nic mówić. Lan Wangji zrozumiał, a wspomnienie tego, jak sam przez to przechodził, napełniło go chęcią pobiegnięcia do Wei Yinga i przypomnienia sobie, że jego ukochany żyje.
- Odpoczywaj - powiedział ponownie, tym razem cicho.
Niemal bezszelestnym krokiem Lan Wangji wycofał się z Hanshi i zamknął za sobą drzwi. Zatrzymał się na zewnątrz i wziął głęboki oddech, gdy zebrał myśli i próbował odepchnąć wspomnienie całego tego bólu.
Z wnętrza Hanshi dobiegł słaby, rozdzierający serce szloch.
Lan Wangji postawił pierwszy krok i kolejny zmuszając się do odejścia.
Jego brat zbyt długo powstrzymywał łzy. W cichej samotności mógł je wreszcie uronić.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top