Rozdział XXIX - Złamane obietnice
William zmusił się do zjedzenia posiłku. Mimo że nie miał apetytu, a każdy kęs stawał mu w gardle. Siedział przy stole długo, jednak dawało to efekty. Zjadł więcej niż poprzedniego dnia. Niemal połowa talerza była pusta. Chciał mieć siły. Potrzebował ich. Dziś planował opuścić swoją klatkę.
Nie pamiętał, kiedy ostatnio wybrał się na zewnątrz. Nie liczył oczywiście czasu spędzonego na tarasie. To nadal była część klatki. Tam mógł tylko patrzeć. To była udawana wolność. Wpędzała go ona w jeszcze gorszy nastrój, gdyż była niczym w porównaniu do tej prawdziwej. Chciał poczuć woń polnych kwiatów. Położyć się na miękkiej trawie i wsłuchać się w pieśń morza. Tego pragnął. I zamierzał po to sięgnąć.
Podziękował służbie za przygotowanie obiadu. Wstąpił nawet do kuchni, by pochwalić kucharkę. Jej jedzenie zawsze mu smakowało. Żałował, że z powodu choroby nie mógł już rozkoszować się jej daniami.
Rankiem udało mu się uprosić Edwarda, by wybrał się z nim na wycieczkę. Krótką, ale z dala od miasteczka. Doktor pozwolił mu wychodzić na zewnątrz, więc mężczyzna nie miał już tak naprawdę żadnej wymówki. Poza tym dzień był dość ładny. Dla spokoju założył, jednak lekki płaszcz. Tak by nie prowokować wywodów na temat niepotrzebnego ryzykowania własnego zdrowia.
Najpierw pożegnał się z wszystkimi. Ze starym kamerdynerem. Ze służkami i służącymi. Nawet z panią O'Kelly. W końcu poszedł po Edwarda do jego pokoju. Oczywiście mężczyzna próbował namówić młodszego do zostania w domu, ten jednak nie dał za wygraną. Dał mężczyźnie do zrozumienia, że nie zmieni zdania, po czym ku zgrozie służby naprawdę wyszli na zewnątrz.
Przeszli przez miasteczko mijając wielu jego mieszkańców. Niektórych William znał z widzenia. Wkrótce opuścili Dover i ruszyli wąską dróżką w stronę wzgórz. Pieli się coraz wyżej i wyżej. William szybko opadł z sił. Jego towarzysz namawiał go do powrotu, ten jednak był uparty. Po krótkiej przerwie szli dalej. Potrzebował jeszcze kilku takich przerw. W końcu jednak dotarli na miejsce.
Brunet opadł na ziemię i odetchnął głęboko. Dłońmi przesunął po zielonej trawie. Zerwał jedną z setek stokrotek rosnących wokół.
- Dlaczego musieliśmy udać się tak daleko? Mijaliśmy bardziej... przyjazne miejsca.
- Przychodziłem tu, gdy byłem dzieckiem. Wymykałem się z posiadłości. Nudziłem się tam. Bawiłem się tu nawet z innymi dziećmi. Z pospólstwa. Matka mi tego zabraniała. Według niej nie powinienem był się z nimi spoufalać.
- Miała rację. Mogli zrobić paniczowi krzywdę.
- A jednak to jedno z moich ulubionych wspomnień. Biegaliśmy i walczyliśmy na miecze.
- Na miecze?
- Tak... Na miecze. Z patyków, które znaleźliśmy. Zawsze przegrywałem. Byłem za wątły. Jednak byłem najodważniejszy. Widzisz to urwisko? To najbardziej wysunięte. Kiedyś założyliśmy się, kto podejdzie najbliżej. Tylko ja odważyłem się podejść do samej krawędzi i spojrzeć w dół.
- To było niebezpieczne... i nieodpowiedzialne.
- I niesamowite. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak to jest... stać na krańcu świata. Nigdy wcześniej i później nie czułem się taki... wolny. Wiatr, morze, skały poniżej... Pomyślałem sobie wtedy, że jestem taki malutki... Taki nieznaczący. Rozumiesz, co mam na myśli? Nawet moje problemy stały się takie małe. W Londynie nie poczujesz czegoś takiego. Tam jesteś jak mrówka w mrowisku. Jedna z miliona. Także nieznacząca... ale jednocześnie związana.
- Znów czytałeś przed snem?
- Być może... Jednak musisz przyznać Edwardzie. Nasze największe miasta są niczym, w porównaniu do tego, co stworzyła przyroda.
- Skoro tak uważasz.
- Edwardzie usiądź obok mnie.
Mężczyzna nie wydawał się zbyt zachwycony tą myślą. Ostatecznie jednak usiadł obok bruneta.
- Spójrz... zaledwie kilka metrów dzieli nas od przepaści.
- To bezpieczna odległość.
- Och Edwardzie znajdź w sobie, choć odrobinę z romantyka. Spójrz tylko na to miejsce. Doskonałe do rozmyślań.
- A o czym tu rozmyślać?
- O wszystkim. Ja ostatnimi czasy ciągle myślę o... przeszłości, teraźniejszości... nawet o przyszłości, mimo że dla mnie będzie krótka. Myślę o życiu i śmierci. Nawet o Bogu. Myślę o mojej rodzinie. Myślę o tym, czego nie zdążyłem zrobić i o tym, czego żałuję. Myślę o tym, co będzie, gdy mnie już nie będzie. Myślę o nas. O tobie.
- Czy warto zaprzątać sobie umysł tym wszystkim? Czy... nie lepiej byłoby ci zapomnieć i skupić się na tym, co teraz?
- Myślisz, że marnuję czas czyż nie? Uważasz, że powinienem skupić się na tym, co dobre. W końcu niewiele czasu mi zostało. Może masz rację. Jednak... udawanie szczęśliwego nie sprawi, że odejdę w spokoju. Muszę ustalić pewne rzeczy. Muszę pogodzić się z pewnymi rzeczami. Zakończyć pewne sprawy. Tylko wtedy będę mógł osiągnąć spokój.
- Może powinniśmy, zamiast wędrować po polach, udać się do kościoła.
- Nie potrzebuję porady duchowej. Sam sobie poradzę. Zresztą... już zaakceptowałem mój los.
- Dobrze to słyszeć... nie chciałbym, byś cierpiał.
- Edwardzie ja... nie zaznałem wiele wolności w swoim życiu. Nie miałem kiedy. Wiesz, jak bardzo chciałem być wolny. Dlatego tak bardzo zależało mi, byśmy wyjechali razem. Choć na chwilę uwolniłbym się od konwenansów. Od oczekiwań innych. Od zamknięcia. Edwardzie, czy wiesz, jaki jutro jest dzień?
- Rozumiem, że nie pytasz mnie o dzień tygodnia?
- Nie. Nie pamiętasz. To nic. Wszyscy zapomnieli. Zbyt wiele mają na głowie. Ja też zapomniałem. Wczoraj to sobie uświadomiłem. Jutro jest dzień moich urodzin. Jeszcze kilkanaście godzin i będę liczył dwadzieścia wiosen. Gdy wczoraj o tym myślałem... doszedłem do pewnego wniosku. Widzisz... żyję już dwadzieścia lat. Niczego nie osiągnąłem. Nie miałem jak. Nie mogłem studiować. Nie zdążę się ożenić. Nie spłodzę syna. Nie podjąłem nawet żadnej znaczącej decyzji w swoim życiu. To głównie moja rodzina nim kierowała. Pomyślałem sobie... że choć raz chcę zrobić coś, tak jak ja tego chcę.
- Nie do końca rozumiem.
- Nie chcę tak umrzeć. Nie chcę stać się cieniem samego siebie. Gdy myślę sobie, że mam umrzeć w łóżku wyglądając żałośnie i słabo czuję... złość. Nie chcę takiego końca.
- Wiem, że nie chcesz umierać. Nikt tego nie chce. Rozumiem, że trudno pogodzić ci się ze śmiercią, ale...
- Nie Edwardzie. Nie rozumiesz. Ja pogodziłem się ze śmiercią. Tylko nie taką. Powiedziałeś, że... że mnie kochasz. Że wielbisz mnie nad własne życie. Obiecałeś, że będziesz przy mnie. Ja także. Także cię miłuję. Najbardziej boli mnie to... że czeka nas rozłąka. Jednak... być może nie musi tak być.
William złapał swojego towarzysza za rękę. Dłoń młodzieńca był zimna i drobna w porównaniu do ciepłej dłoni szatyna.
- Edwardzie... obiecałeś, że będziesz przy mnie. Że będziesz trzymał moją dłoń, gdy wydam ostatnie tchnienie. Powiedziałeś, że mnie kochasz... a ja kocham ciebie. Nie chcę, by śmierć nas rozdzieliła. Nie chcę, byśmy obaj musieli przechodzić przez to osobno. Pomyśl tylko... co właściwie tutaj mamy? Ludzie żyją z dnia na dzień tylko po to, by żyć i od czasu do czasu czerpać jakieś przyjemności. Jednak koniec końców... i tak umrzemy. Może... może śmierci nie trzeba się bać. Może trzeba jej wyczekiwać. Moje życie teraz to głównie ból. Fizyczny ból, który coraz trudniej jest mi znieść. A gdy odejdę... czy ty też nie będziesz cierpiał? Co jeszcze cię tu czeka? Jak wiele życie każe ci znieść? Czy jest warto... Czy życie naprawdę jest takie dobre, by je znosić? Pomyśl tylko... nie musimy cierpieć. Nie musimy się rozdzielać. Ja... nie boję się śmierci. Jednak boję się samotności. Boję się przechodzić przez to sam. Boję się tego, co mnie czeka... ale obawiam się też o ciebie. Boję się zostawić cię samego. Boję się, że i ciebie dopadnie jakieś nieszczęście, a mnie nie będzie przy tobie, podczas gdy ty byłeś przy mnie, gdy to ja cierpiałem. Nie chcę odejść stąd sam. Nie chcę, byś ty został tu sam. Dlatego... odejdźmy razem.
- ... Williamie... o czym mówisz?
- Ja zdecydowałem już, że nie odejdę jako słaby, złamany i przykuty do łoża. Odejdę na własnych warunkach. Odejdę jako człowiek wolny. I pragnę... byś mi towarzyszył.
- Williamie powiedz mi proszę, że nie zamierzasz popełnić samobójstwa.
- A dlaczego nie? Dlaczego to miałoby być gorsze od powolnej, bolesnej śmierci w łóżku? Mógłbym zginać we śnie i nikt nawet nie zauważyłby do samego ranka. Moje puste ciało leżałoby tam i rozkładało się... dopóki ktoś by mnie nie znalazł. A może zginąłbym, kaszląc i plując krwią. Może to uważasz za lepszą alternatywę?
- Williamie tak nie wolno...
- A kto mi tego zabroni?! Kto zabroni mi umrzeć?! Nie pozwolili mi żyć, jak chcę, więc zginę, jak chcę. Tutaj. Nie zabierze mnie choroba... a fale.
Mężczyzna podążył wzrokiem za spojrzeniem bruneta. Tam, gdzie kończyła się ziemia, a zaczynała pustka. William wstał i zrobił pierwszy krok w przód. Jego towarzysz złapał go za rękę i zatrzymał.
- Williamie nie możesz...
- Mogę. I ty też. Ja... nie zrobię tego bez ciebie. Nie chcę cię tu zostawiać. Nie chcę być sam. Boję się tego. Ale jeśli będziesz przy mnie... tak jak obiecałeś, to dam radę. Nie będę się bał, gdy będziesz u mego boku. Proszę Edwardzie... jeśli kochasz mnie tak, jak mnie zapewniałeś, zrób to dla mnie. Nie opuszczaj mnie. Pomóż mi. Powiedziałeś, że kochasz mnie nad życie. Udowodni mi to. Spełnij moje ostatni życzenie. Nie zabrałeś mnie w podróż. Nie sprawiłeś, że posmakowałem wolności. Jednak teraz... teraz możesz sprawić, że będę wolny... już na zawsze. Obaj będziemy wolni. Zginiemy jako wolni ludzie. Opuścimy ten... okrutny świat. Już nas nie skrzywdzi. Ja wierzę... Jestem pewien, że jeśli to zrobimy... już zawsze będziemy razem. Rozumiesz to? Tylko my. Bez ukrywania się. Bez strachu. Podaruj mi wolność, a ja podaruje ją tobie.
- Chcesz... abym skoczył. Z tobą.
- Tak. Wiem, że możesz się obawiać. Jednak nie musisz. Wiem, czym jest śmierć. Zrozumiałem to, czekając na nią z niecierpliwością. Śmierć to ulga. Śmierć to koniec zmartwień. Koniec bólu. Koniec cierpienia. Koniec problemów. Koniec ograniczeń. Śmierć nie jest czymś złym. Nie musisz się jej bać. Zwłaszcza że będziemy razem. Edwardzie... kochasz mnie? Bo ja ciebie kocham. Chciałbym móc wykrzyczeć to całemu światu. Chciałbym, by wszyscy wiedzieli, jak bardzo się lubuję. Jak cię wielbię. A ty? Nie chciałbyś powiedzieć tego wszystkim? Ja... chciałbym. Edwardzie... kocham cię. Kocham. Czy ty... kochasz mnie?
Zapadła długa chwila ciszy. Mężczyzna patrzył prosto w oczy młodszego. Wydawał się zastanawiać nad czymś. Bić z myślami. W końcu pewniej chwycił jego dłoń.
- Kocham.
- Więc zróbmy to.
- ... Zróbmy.
William poprowadził ich w stronę krawędzi. Zatrzymali się tuż przy krańcu. Był podekscytowany. Dawno nie stał w tym miejscu. Nie bał się. Nie bał się wcale. Ani silnego wiatru, ani potężnego morza ni zabójczych skał. Czuł się wolny. Czuł się jak ptak który zaraz wzbije się do lotu po raz pierwszy po uwolnieniu z klatki. Ścisnął mocniej dłoń swojego ukochanego i spojrzał na niego, odrywając wzrok od groźnych fal.
- Edwardzie... kocham cię. Zawsze będę cię kochał. Będziemy razem... na zawsze.
- ... Na zawsze.
- Dziękuję ci. Dziękuję. Obiecałeś, że będziesz trzymał moją dłoń i jesteś tutaj... Dziękuję.
- Will... spędziłem z tobą wiele miłych chwil. Sprawiłeś, że moje życie stało się... ciekawsze. Jesteś... dobrym człowiekiem. Przykro mi, że spotkał cię taki los.
Mężczyzna nachylił się i pocałował bruneta. To był długi i słodki pocałunek. Uśmiechnął się do niego i delikatnie pogładził jego policzek.
- Szkoda... że ktoś tak piękny musiał odejść tak szybko. Są jednak pozytywy. Będę cię takiego pamiętał. Pięknego Williama o dobrej duszyczce.
- Boisz się?
- Nie.
- ... Ja też nie.
William ostatni raz spojrzał na ukochanego. Na jego ostre rysy, pełne usta, lekko skrzywiony nos, którego nigdy nie uważał za skazę. Spojrzał w jego ciemne oczy i posłał mu uśmiech, w którym zawarł wszystkie swoje uczucia do niego. Uwielbienie, którym go darzył. Następnie zwrócił się w stronę morza i wziął głęboki oddech.
Poczuł ból w płucach, jednak wiedział, że niedługo ból zniknie. Zamknął oczy... Jeszcze chwilę cieszył się wolnością. Ciszył się ciepłem dłoni mężczyzny, którego kocha. Cieszył się wiatrem smagającym jego skórę. Cieszył się promieniami słońca i zapachem morza. A gdy poczuł całkowity spokój i jego serce zwolniło i zaczął słyszeć już tylko szum wiatru, fal i skrzeki mew... zrobił krok w przód. Jego stopa napotkała pustkę. Jego ciało przechyliło się w przód. On jednak nie bał się. Nie bał się... dopóki ciepło drugiej osoby nie zniknęło.
Wyraźnie poczuł, jak mężczyzna wyszarpuje swoją dłoń z jego uścisku. To wszystko trwało jedynie kilka sekund. Kilka krótkich sekund. A jednak William był w stanie poczuć tak wiele.
Szok, który przerodził się w niedowierzanie, które przerodziło się w poczucie zdrady, które przerodziło się w rozpacz, która zmieniła się w gniew, jakiego nigdy wcześniej nie czuł. Nie zdawał sobie sprawy, że jest zdolny do tak silnego uczucia. Nie trwało to jednak długo, gdyż nagle wszystko zniknęło. Ból, gniew... wszystko.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top