19. Sługa i Pani
Raven wyjęła z szafy czarną, ołówkową sukienkę, z lekkiego materiału. Miała grube ramiączka i dekolt w kształcie serca. Pogładziła materiał, z melancholią i odłożyła na łóżko, w swojej sypialni. Obok położyła czarny kapelusz z dużym rondem i parę czarnych, koronkowych rękawiczek. Przy nodze łóżka leżały czarne obcasy. Raven przypatrywała się chwilę ubraniom, przytrzymując ręcznik na swojej piersi i odgarniając mokre kosmyki z twarzy. Jej dłoń, ściskająca czarny materiał, drgała lekko. Pogrzeby mało kogo cieszą. Ale ten konkretny napawał ją wyjątkowymi uczuciami. Nie był to żal, smutek czy jakakolwiek z typowych dla takiego wydarzenia emocji. Czuła mieszankę strachu i poczucia winy.
Pierwsze było znacznie bardziej dominujące. Związane z przeszłością... z przyszłością, której udało jej się uniknąć. Na tym pogrzebie nie zobaczy jedynie jak jak trumna z ciałem Dory Gotharter zostaje złożone w grobie. Zobaczy swój los. Przeznaczenie, od którego uciekła, dzięki darowi Dominy Tenebrae. Na tym pogrzebie, w tej dziewczynie, zobaczy siebie. I to ją przerażało. Mroziło żyły od palców aż po czubek głowy.
Drugie wynikało niejako z tego samego. To miał być jej los, ale dzięki niesamowitemu cudowi, tak się nie stało. Żyła i miała się całkiem dobrze. Znała uczucie tej dziewczyny, tej młodej, pięknej, posiadającą przed sobą szczęśliwą przyszłość dziewczyny. Uczucie, gdy wiesz, że za chwilę ktoś, komu ufałaś skrzywdzi cię w najstraszniejszy możliwy sposób. Wiesz, że nikt ci nie pomoże. Nie modlisz się już nawet o cud, tylko o to, by nie posunął się dalej. O to by żyć. Raven wysłuchano. Dory nie. Ale Raven zawsze z tyłu głowy miała, że nie każda ma tyle szczęścia co miała ona. I czuła się w obowiązku spłacić dług wobec wszechświata, który postanowił ją uratować. Teraz to ona chciała być dla kolejnych dziewczyn cudem, o który nie miałyby nawet odwagi prosić. Ale zawiodła. Zajęta udawaniem, że może być szczęśliwa u boku Cullena.
Ale nawet gdyby spróbowali, prędzej przy później skończyłaby się sielanka, gdy przyszłoby jej wybierać. Co wybrać? A któż to wie? Może między życiem swoim, a któregoś z nich? Albo między ich szczęściem a własną potęgą? Może między ich bezpieczeństwem a zachwianiem swojej tożsamości w tajemnicy przed Volturii? Prędzej czy później doszłoby do tego. I w tedy, niezależnie od przysięg i obietnic, to ona byłaby tą złą, wyrafinowaną suką, która stawia siebie ponad wszystko inne. Nieważne, że ostrzegała...
—Pani...?— usłyszała cichy głos Rabana. Dla kogoś, kto patrzył by na nich z boku, jego głos był równie zimny i obojętny co zawsze. Ale Raven spędziła z nim wiele lat i zdążyła już zauważyć te subtelne ciepłe nuty w jego głosie, gdy się do niej zwracał. Może dlatego tak bardzo chciała mieć go przy sobie? Miał opanowanie, którego ona nigdy nie potrafiła w sobie znaleźć. Był dumny, cichy, ale pewny siebie, konkretny, zimny, ale nie okrutny. Był kamieniem, którym ona chciała być, ale nie umiała.
Ale on tak. I zawsze z największą, choć głęboko ukrytą radością, był dla niej nie tylko kamieniem, ale i głazem, chroniącym przed okrutnym światem. On uczył ją jej roli, choć nie wiedział o naturze Dominy Tenebrae szczególnie dużo - tyle, ile Raven pozwoliła mu wiedzieć. W pewnym sensie jednak, Raban wykorzystywał sytuację. Raven powinna odciąć się od wszystkich, aby uczucia nie przeszkadzały jej w robieniu tego co do niej należy. A Rabanowi to bardzo odpowiadało. Miał tylko ją, a ona tylko jego. Gdy przyjechali do Forks Raban spadł w hierarchii i doprowadzało go to do furii, której jednak się nie poddawał. Bądź co bądź, jest sługą i Raven ukarałaby go za takie zachowanie. A nie chciał jej denerwować. Nie chciałby jeszcze bardziej się odsunęła.
—Spałaś...?— zapytał. Martwił się. Chciał, by śmierć Dory ją uderzyła, bo sam nie potrafił do niej trafić. Ale bał się, że zaboli za bardzo, że wróci do niej to co tak dzielnie zwalczała w sobie od lat.
—Nie jestem zmęczona...— odrzekła słabo, wciąż wpatrzona w czarną sukienkę. —Długo cię nie było...— dodała od razu, by Raban nie zdążył skomentować jej stanu. Raban zacisnął usta. Chciałby ją okłamać. Bardzo by chciał. Chciałby też usunąć z istnienia Carlisla Cullena. Gdyby mógł usunąłby wspomnienia Raven o nim i jego o niej. Czy było to egoistyczne? Zdecydowanie. Czy złe? Być może. Niesprawiedliwe? Nie dla Rabana.
—Raban?— w końcu odwróciła się całym ciałem w jego stronę, wyczuwając zmianę nastroju. Choć równie niepokojące było jego milczenie. Nie znosił owijania w bawełnę, czy marnowania czasu na bezowocne rozmowy. —Rabanie, mów natychmiast!— uniosła się z lekka, orientując się, że chce coś przed nią zataić. Ich relacja była szczególna. Raban miał silny wpływ na Raven, ale bał się jej. Raven widziała w Rabanie nauczyciela, ale dba by pamiętał, że jest jedynie sługą. Duma i pokora mieszały się w niej, same nie wiedząc gdzie zginąć karki.
Z resztą, nawet gdyby Raban teraz spróbował powiedzieć nieprawdę, ona i tak nie opuści jego ust. Poprzysięgł Raven wierność, w chwili gdy go uratowała. Nie była to zwykła przysięga. Ta związała go magicznym więzem. Chce czy nie, z własnej woli czy z przymusu - będzie jej lojalny jak pies, chyba że zwolni go z tej przysięgi. Ale do tego potrzebne było zwierciadło. A choć złożona przysięga ograniczała jego wolę, był to jeden z powodów, dla których cicho cieszył się, że od stuleci nikt nie może go znaleźć. A Raven i tak zapewne nie zajęłaby z niego ciężary przysięgi. Mógłby w tedy odejść, a co ona bez niego pocznie?
—Więcej razy nie powtórzę.— dodała ostro, choć spokojnie, gdy Raban wciąż milczał, ze spuszczonym wzrokiem i wyprostowaną sylwetką.
—Spotkałem w centrum Carslila Cullena.— wypluł nazwisko lekarza, jakby było najohydniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek musiał mieć w ustach i wolał zdechnąć z głodu, niż powtórnie je wymówić. Raven zajęło chwilę zrozumienie słów Rabana. Gdy to się już stało, powoli wycofała się w stronę bocznej części łóżka i usiadła na nim, tyłem do Rabana. Ręcznik zaczął zsuwać się z piersi, więc szybko go złapała i przeczesała włosy, które zdążyły już sprawić kilka mokrych kropel na pościeli.
—Rozmawiałeś z nim?—
—Tak.— powiedział krótko. Raven czekała, aż rozwinie odpowiedź, wpatrzona w ścianę na przeciwko. Ale on milczał. Warknęła cicho poirytowana.
—Mam wyciągać z ciebie informacje siłą?! Może sama mam znaleźć to co mnie interesuje?!— syknęła, przekręcając lekko głowę, by widział jej profil. Raban drgnął. Gdyby teraz, w jej stanie emocjonalnym próbowała penetracji jego umysłu byłoby to dla niego niezwykle bolesne doświadczenie.—O czym?— dodała już nieco spokojniej, wiedząc że Raban nie będzie już sprawiać problemu.
—O tobie. Chciał bym przekazał ci, że...— westchnął ociężale i ze nieskrywaną złością. —Że chce z tobą porozmawiać.— a jednak Raven się pomyliła. Raban wciąż kręcił. Coś ukrywał. Świadomość tego nagle w nią uderzyła. Nawet na nim nie mogła się oprzeć. Nawet jemu nie mogła już ufać. Wstała, wciąż będąc do niego odwrócona. Jej głos stał się zimny. Ale nie w groźny sposób. To była zimna pustka, która wystraszyła Rabana dużo bardziej niż jakakolwiek groźba.
—Podejdź tu.— Raban otworzył oczy szeroko i nie ruszył się z miejsca. —Rozkazuję ci Rabaūnsie, podejdź tu.— jego ciało samoistnie zaczęło stawiać bardzo sztywne kroki, aż stanął przed Raven. Żadko używała jego zwierzęcego imienia. Ludzie mówili do niego wersją, która ona wymyśliła. Rabaūnsem nazywali go jedynie leśni pobratymcy. Dziwnie brzmiało w jej ustach. Wiele by oddał by nie być do niego przypisanym i by wymawiając to imię w tej chwili, z tą... Wrogością, chodziło o kogoś innego. Raven złapała delikatnie jego twarz w swoje dłonie i złożyła równie niewinny pocałunek na czubku jego głowy. I zobaczyła na własne oczy.
—Co ty tu robisz?! Wynoś się, albo przysięgam, że to ty będziesz potrzebować lekarza!— mówiąc to złapał mocno za ramię blondyna. Jego palce zamieniły się w szpony, boleśnie wbijając się w skórę Cullena, aż do krwi. Carlisle syknął niekontrolowanie i złapał za dłoń Rabana.
—Nie możesz mnie skrzywdzić...—
—Sama siła nie wystarczy, ale z tym...— drugą dłonią uniósł amulet z magią Raven. —Dała mi go, na wypadek kłopotów. Myślę, że to ten przypadek...— mówiąc to zacisnął dłoń jeszcze mocniej, a ciałem Carlisla wstrząsnęła fala bólu.
—Będzie zła jeśli mnie skrzywdzisz...— wydusił z siebie blondyn.
—Zostawiła cię, z dnia na dzień, bez słowa. I wspominała chyba tej widzącej, że to koniec waszej historii. Zbyt subtelna aluzja co do jej intencji? Nie masz co liczyć na jej łaskę.— wywarczał prosto w jego twarz, ale Calrsile uśmiechnął się jedynie.
—Gdyby tak było, nie mówił byś mi tego, nie atakował byś mnie i prawdopodobnie nawet byś tu nie stał.— Raban zacisnął szczękę i puścił lekarza. —Muszę z nią porozmawiać. Dowiedzieć się, dlaczego...?—
—Bo jesteś dla niej kłodą pod nogi. Żyłeś dotąd bez niej, więc wróć do siebie i dalej tak żyj. Nie róbmy z kilku miesięcy niewiadomo czego.—
—Niech ona mi to powie.—
—Ona nie chce cię widzieć. Was wszystkich. Dostała już co chciała. Wie co ma robić. Już was nie potrzebuje. Myślisz, że siedziałaby w tym zapyziałym miasteczku tylko dlatego, że ją poprosiłeś?— Raban uśmiechnął się cynicznie.
—Nie wykorzystała mnie.— odpowiedział dobitnie.
—Nie. Wykorzystała was.— Carlisle zamrugał kilkukrotnie, a Raban odwrócił się i ruszył w swoją stronę.
—Powiedz jej, że chcę pogadać!— wrzasnął za Rabanem. —Słyszysz, Raban! Muszę jej coś wyznać!— te słowa już ledwo Raban usłyszał, ale spowodowały w nim fale złości. Zacisnął mocno pięści i szedł dalej.
Oderwała się od Rabana. Lekko drgały jej dłonie. Raban stał rozdygotany i spocony. Było lżej niż przypuszczał, ale wciąż nieprzyjemnie.
Zaś w głowie Raven wiele się działo. Z jednej strony była przerażona wizją spotkania się z Carlislem. Ale był tak... Carlislowy... Jak głupio to nie brzmi. Nie był zły, nie zamierzał jej zmuszać do spotkania. Wciąż, mimo tego co zrobiła, był dla niej wyrozumiały i delikatny.
Pomachała głową, by odrzucić te myśli. Nawet go jeszcze nie spotkała, a on już mieszał jej w głowie. Co by jednak nie myślała i nie czuła, jedno pozostaje takie samo. Raban nie miał prawa go krzywdzić. Calrsile miał rację. Jest o to zła. Jedna z dłoni przesunęła się z twarzy na ramię Rabana. Wstrzymał oddech. Powoli sunęła po jego klatce piersiowej. Nie miał odwagi spojrzeć na Raven ni to ze strachu ni że wstydu. I tam jej dłoń się zatrzymała. Pogładziła jego pierś, lecz nagle agresywnie zerwała wiszący na jego szyi amulet. Przez twarz Rabana przeszedł grymas. Bez niego nie mógł decydować o swojej postaci, czuł się jak więzień, jakby żadna fizyczna forma nie pasowała do jego wewnętrznej.
—Miał ci służyć do obrony, nie napaści!— krzyknęła nieoczekiwanie. Raban chciał się wytłumaczyć, ale uniosła dłoń, rzucając zaklęcie. Świat wokół stał się większy, a przed oczyma ujrzał koniec ostrego, czarnego dzioba. —Wezwę cię, jeśli uznam, że jest to konieczne. Na razie nie pokazuj mi się na oczy.— otworzyła drzwi balkonu, a zrezygnowany i zły Raban wyleciał przez nie. Zatrzymał się kilka metrów od niego, by jeszcze spojrzeć na Raven, nim zniknie na co najmniej kilka dni, nim minie jej złość.
A Raven musiała wszystko jeszcze raz przemyśleć. Wystarczyło tylko, by usłyszała jego imię, a wszystko znów się skomplikowało. Zależało jej na nim. Ciężko było nawet o tym myśleć, ale naprawdę przy nim wierzyła w swoje szczęście. Ale wystarczy, że zniknie na chwilę, a to co czuła schodziło na dalszy plan. Ale i na odwrót. Pojawia się, a wszystko inne traci znaczenie. Więc czy będzie musiała kurczowo się go trzymać, by wciąż... Właściwie co? "Coś czuć" to nie jest zbyt adekwatny argument, by całe swoje życie przewracać do góry nogami, jak klepsydrę, gdy przesypie się już cały piasek. Ale nie miała odwagi by wymówić którekolwiek ze słów, określających jej uczucia. Jeśli one padną, to tak jakby przypieczętowała je. Od tego momentu, nie będzie już odwrotu. Będzie skazana na to, co powie. Moc słowa bywa przerażająca, choć zwykli śmiertelnicy zwykle nie zdają sobie z tego sprawy.
Wzrok Raven padł na leżącą sukienkę. Nie, nie będzie niczego nazywać, ani myśleć o uczuciach do Carslila Cullena. Teraz liczy się tylko jedno. Zemsta na Marco Queenie. Cała reszta niech idzie do czorta.
Gdy uniosła wzrok odrobinę wyżej napotkała swoje oddalone odbicie w lustrze, zamontowanym na szafie. Widziała w nim zmarnowaną, nagą kobietę. Nieszczęśliwą i z ogromną nienawiścią w oczach. Czy właśnie taką chciała być? Nie była taka przy Carlisle, tego była pewna. Więc może jest jej przeznaczeniem? Może ratunkiem? Pomachała głową, by odgonić ten natłok. Czuła się, jakby ściany zaczęły się do niej przybliżać, naciskać na nią, by zmiażdżyć ją w pył. Zaczęła łapać głębokie oddechy i zsunęła się po ścianie na podłogę. Schowała twarz w kolanach i, ten ostatni raz, rozpłakała się w głos.
°°°
Drgnęła, gdy sen się skończył. Nie pamiętała nawet co się jej śniło. Tylko ten przejmujący strach.
—Miałaś zły sen?— głos, leżącego obok ukochanego mężczyzny zawsze niwelował jej lęk.
—Tak mi się wydaje...— powiedziawszy to dźwignęła się na łokciach. —Carlisle dzwonił?— zapytała od razu, aby zmienić temat.
—Tak. Nie znalazł Raven, ale spotkał Rabana.— Edward wstał i podszedł do okna, żeby poprawić zasłonięte rolety.
—I? Powiedział coś?— Bella od razu zeskoczyła łóżka i podeszła do narzeczonego, nie chcąc przegapić żadnej z jego reakcji. Ten przez chwilę milczał, ale wiedział, że nie uniknie odpowiedzi. Bella miała w sobie tę namiastkę swojego ojca-szeryfa. Genialnie przesłuchiwała. Westchnął i uśmiechnął się lekko do swoich myśli, by następnie odwrócić twarz w stronę brunetki i spoważnieć.
—Zaatakował go.— Bella aż się zachłysnęła. Czuła się winna, bo stało się to przecież przez zmieszanie jakie wywołała JEJ siostra. Nie była na nią o to zła. Nie o to chodziło. Tylko, że Carlisle został ranny zajmując się sprawami jej rodziny.
—Ale nic mu nie jest, prawda?— zmarszczyła brwi zaniepokojona. Czekała, aż szatyn powie, że wszystko okej, że przecież to wampir, nic wielkiego nie mógł mu zrobić kruk.
—Rana się nie goi. Carlisle nie czuje się za dobrze.— Bella błądziła wzrokiem na wszystkie strony, odeszła od Edwarda i założyła ręce na biodra i spóściła wzrok, biorąc uspokajający wdech.
—Co teraz?—
—Carlisle powiedział, że nie ruszy się z miasta bez Raven. My też nie możemy tam wejść, więc pozostaje nam tylko czekać.— rozłożył bezradnie ręce. Był zły na Carlisle. Był poważnie ranny, dostawał czegoś na wzór gorączki, co nigdy nie miało miejsca w przypadku wampira, a on uparł się, że nie ruszy się z Los Angeles bez siostry Belli, nawet mimo usilnych prób Edwarda, który próbował odwieść go od tego pomysłu. Ale choćby chciał, nie miał jak mu się sprzeciwić. W końcu tylko Carlisle mógł dostać się do miasta. Z resztą, czy Edward naprawdę miałby do tego prawo? Sam nie ruszyłby się z miejsca, gdyby chodziło o Belle. Choć nie miał pewności co do głębokości ich uczuć, nie mógł tak po prostu kazać Carlsilowi o niej zapomnieć. Sam zresztą już zaczął wątpić, że tego chciał. Początki ich znajomości nie były łatwe, ale już przywykł do jej obecności w ich domu i życiu. Do tego jak uszczęśliwiała jego rodzinę samą swoją obecnością. Jak uszczęśliwiała Belle, która wreszcie zyskała siostrę, za którą całe życie tęskniła. Do tego z możliwością nie utracenia jej po przemianie. Edward też nie mógł się poddać. Też musiał walczyć o Raven. Dla Belli. Na Carlisla. Dla rodziny.
Bella westchnęła zirytowana. Nie znosiła bezczynności. Usiadła z hukiem na łóżku i zabrała gazetę ze stolika. Runęła na łóżko, leżąc w taki sposób, że jej nogi wciąż zwisały jak róży siedzeniu, ale plecy opierały się już o miękką pościel. Zaczęła czytać nagłówki. Liczyła, że w końcu znajdzie coś pożytecznego. Raven była w końcu aktorką i to jedną z lepszych. Oprócz tego zadebiutowała jako główna antagonsitka w kinowym hicie, jest wokół niej sporo rozgłosu. W końcu coś o niej napiszą, prawda? Bella prychnęła ze śmiechem.
—Wiesz, że w twoich myślach czytać nie umiem, więc wyjaśnij mi skąd ten śmiech?— Edward mimowolnie również się uśmiechnął.
—Po prostu zdałam sobie sprawę, że jak na najważniejszą istotę we wszechświecie, która musi uważać na Volturii, bo na nią polują, jakoś dużo uwagi na siebie zwraca...— Edward usiadł po drugiej stronie łóżka i zaczął głaskać włosy Belli, co odrobinę koiło jej nerwy.
—Najciemniej pod latarnią.— odpowiedział krótko, ale z błogim uśmiechem, który pojawiał się zawsze, gdy oddawał się obserwacji jej. W ten sposób przesiedzieli kilkanaście kolejnych minut, aż nagle...
—Oj.— wymsknęło się Belli.
—Oj?— powtórzył za nią Edward, w niemym pytaniu.
—Jest tu artykuł o zgwałconej i zamordowanej dziewczynie.—
—Noi?— Edward zmarszczył brwi. Było mu oczywiście szkoda dziewczyny, ale nie widział powodu, by dokładać sobie już tak niepotrzebnych zmartwień, gdy mają wystarczająco swoich.
—Podobno jej pogrzeb ma się odbyć w Healthey Town.— Edward pokiwał głową. To miasteczko położone niedaleko ich obecnego lokum.
—Wciąż nie rozumiem.— przyznał, coraz bardziej zaintrygowany.
—Ma na nim być z połowa Los Angeles. Jej śmierć jest bardzo głośną sprawą. Wszyscy chcą to zobaczyć.— wciąż starała się go naprowadzić na dobrą odpowiedź.
—Myślisz, że spotkasz tam Raven?— zapytał wreszcie, po kilku chwilach namysłu.
—Albo przynajmniej Rabana. A jeśli nie, to może ktoś coś będzie o nich wiedział.— widząc sceptycyzm na twarzy ukochanego, dźwignęła się do siadu i odwróciła w jego stronę. —Nic więcej nie możemy zrobić. Wolisz tu siedzieć i czekać na wiadomość od Carslila?— nie musiał odpowiadać. Oboje doskonale wiedzieli, że pójdą na ten cholerny pogrzeb, byleby uciec od tego okropnego motelowego pokoju i na coś się przydać.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top