Rozdział 43: Diabeł
Westchnąłem w wewnętrznym obrzydzeniu, ponieważ w mojej głowie zaczął malować się scenariusz jak z typowego, słabego romansidła dla zdesperowanych, samotnych dam. Niby całowaliśmy się nieraz z brunetem, a i przytulać się często zdarzało... Stop. Nie. Po prostu nie mogło tak być. Wciąż byłem jego panem z niespłaconym długiem, a on zakichanym, żerującym na mnie, pomiotem samego Lucyfera.
Aby odciągnąć moje myśli od nierealnego tematu, ponagliłem Rachel, aby ta zeszła ze mną na śniadanie. Podjąłem decyzję, że Vincent sam zejdzie na dół, jeżeli poczuje się głodny i faktycznie miałem rację, bo chłopiec przybiegł za nami dosłownie ułamek sekundy po tym, jak zdążyliśmy zająć miejsca. Prawdę powiedziawszy, milimetry dzieliły moją głowę od wylądowania w bitej śmietanie. Przez nieprzespaną noc zdarzały mi się kryzysowe momenty, w których byłbym w stanie zasnąć nawet na stojąco. Mimo iż ja i dzieci kochaliśmy słodycze, nie ze wszystkich talerzy zniknęły naleśniki. Ze względu na kiepskie samopoczucie, bardziej bawiłem się jedzeniem, niż je faktycznie jadłem. Podczas gdy Sebastian zajmował się zbieraniem brudnych naczyń ze stołu, wskazałem na niego widelcem, mając jeszcze kawałek cienkiego ciasta w buzi.
- Po śniadaniu, jak posprzątasz, widzę cię w gabinecie.
Brunet zastosował się do mojego rozkazu. Uznałem, że Vincent i Rachel musieli się zająć sami, bo sprawa była nagląca i męcząca. Z powodzeniem słyszałem, że znaleźli sobie jakąś zabawę, gdyż co jakiś czas na korytarzu było słychać tupot dziecięcych nóżek.
- Czy coś się stało, paniczu? - zapytał Sebastian, zamykając za sobą drzwi. Chyba przeczuwał, że zanosiło się na kolejną, poważną rozmowę.
- Jaki osobny pokój i nowy dom?! Coś ty naopowiadał Rachel?! - przeszedłem do sedna sprawy niemal od razu. - Chociaż bardziej stosownie byłoby zapytać, dlaczego nic o tym nie wie-... - urwałem nieco zmieszany. - Wynosicie się beze mnie, tak?
- Jeśli panicz zechce, może się przeprowadzić. Nie mam nic przeciwko.
- Daj spokój... - syknąłem i machnąłem ręką. - Chce ci się bawić w takie dziwaczne układy, skoro i tak prędzej czy później mnie zabijesz? Co prawda, opuszczenie rezydencji w takiej sytuacji nie jest błędem. Wszyscy zaczęli na moją osobę krzywo patrzeć. Wręcz z wyższością i drażniącym obrzydzeniem. Dręcząca sytuacja - podsumowałem niemal na jednym wydechu, nie mogąc usiedzieć, ani ustać w jednym miejscu. Natychmiast zasłoniłem zasłony, jakbym miał wrażenie, że ktoś mógł nas podglądać. - W co ty grasz?
- Chcę, żeby Vincent i Rachel Vincent mieli w miarę normalne dzieciństwo. Nadal są jeszcze zbyt mali, aby rozumieli całą sytuację - odparł rzeczowo, a na jego twarzy malowało się delikatne niezadowolenie.
Rozumiałem, że mógł być moimi słowami podirytowany, bo wyczuwałem w jego opanowaniu sztuczny spokój, ale czy kiedykolwiek wziął pod uwagę to, jak ja mogłem się z tym czuć? Wykorzystał mnie i chciał zrobić z mojej osoby niańkę. Nie było opcji, abym na tym poprzestał. Moje przeznaczenie, jak i cała umowa miały inny wygląd.
- Normalne dzieciństwo, mówisz? Śmieszny jesteś. U nas nic nie jest normalne - otwarcie go wyśmiałem, dając upust swojej złości. - Już dawno nie powinno mnie tutaj być! - dodałem, biorąc głęboki wdech. Musiałem się uspokoić, chociaż nawet desperackie próby zaczerpnięcia powietrza w płuca nie obniżały mojego poziomu zdenerwowania. W pewnym momencie nie zważałem już na własne słowa. Mówiłem to, co mi ciążyło. - Po prostu nie chcę im niszczyć bajek. Dziś Rachel powiedziała, że różnimy się od typowych par, a zacznijmy od tego, że nie jesteśmy parą... To wszystko jest spowodowane moim głupim, pijackim wybrykiem i doskonale wiesz, że gdybym się wtedy nie urżnął, nie byłoby ich tutaj, a ty zachowywałbyś się tak, jak powinieneś i zwyczajnie wywiązał się z umowy. Nie trzymajże mnie w niepewności! Nie zniosę tego!
- Nie docenia panicz przedłużonego życia - powiedział i spojrzał na mnie w taki sposób, jakiego wprost nie dzierżyłem. Z wyższością. - Jeżeli aż tak bardzo na to narzekasz, możemy zakończyć to tu i teraz.
- Nie jesteś shinigami, aby decydować o śmierci innych. Nie miej się też za Boga, aby życie darować - mruknąłem z niezadowoleniem, podsumowując wszystko tak, jak czułem. - Jestem uzależniony od twoich humorów. Chcę od ciebie jedynie daty. Nawet jeśli miałaby to być ta dzisiejsza. Masz teraz nade mną władzę, a tego wybitnie nie lubię.
Słysząc moje słowa, Sebastian podszedł do mnie, a jego oczy zalśniły na różowo. W pierwszej chwili przestraszyłem się go, jednak miałem na uwadze to, że nadal był on demonem. Nawet jeśli nie zachowywał się tak od czasu pojawienia się bliźniąt. Odniosłem dziwne wrażenie, że walczył ze sobą, by nie zrobić mi krzywdy, bo ujął mój podbródek dosłownie na ułamek sekundy, żeby następnie go puścić i odwrócić wzrok.
- Nie mam ochoty na rozmowy - skwitował, chcąc wyjść z gabinetu.
- Zdążę umrzeć śmiercią naturalną, jeżeli chcesz trzymać mnie tylko ze względu na nich - odparłem, widząc jego zdenerwowanie. - Idź sobie. Poczytaj im czy... coś tam. Wmawiaj im dalej, że wszystko jest w porządku, że ''się kochamy'', chociaż na ciebie wręcz patrzeć nie mogę. Jesteś moim oprawcą, nie partnerem!
Byłem wręcz porażony swoim poziomem irytacji, ale posiadałem dla siebie krztę zrozumienia. Miałem uczucie, że siedzę na jakimś ładunku wybuchowym, nie widząc zegara, który odliczałby sekundy do zniszczenia całego świata, jaki się dla mnie liczył. Przez strach, śmielej wyrażałem to, co przychodziło mi na myśl, ale tempo wypowiedzi, jakie sobie narzuciłem, nie pozwalało mi analizować moich słów. Lokaj wydawał się jednak niewzruszony, wobec tego wszystkiego. Jakby zupełnie mnie nie słuchał. Chciał po prostu opuścić pomieszczenie, nie czekając nawet na pozwolenie.
- Idź do diabła - warknąłem obrażony, kiedy ten zdążył położyć rękę na klamce.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top