Rozdział 35: Ciało
Po usłyszeniu moich krzyków służący pośpiesznie opuścili gabinet. Jedynie Sebastian został, aby mi towarzyszyć, wlepiając we mnie zaciekawione spojrzenie. Czując na sobie jego wzrok, swój skierowałem na podłogę. Nieśmiało zgarnąłem z ziemi rewolwer, oglądając go przez chwilę. Chwilowy szok został zastąpiony chłodem i złością, a także lekkim zainteresowaniem. Jeden strzał był rozwiązaniem kilku moich kłopotów, ale i źródłem następnych problemów. Jeszcze raz przyjrzałem się Elizabeth i uklęknąłem przy niej. Jej oczy nie wyrażały nic, prócz przerażenia. Zielona barwa tęczówek kontrastowała z czerwoną strugą krwi cieknącą z czoła. Płynęła spokojnie i kończyła swoją ''podróż'' na nosie dziewczyny, aby swobodnie opadać kroplami na jasną suknię blondynki. Wyglądała jak upaprana farbą lalka, która przeżyła straszną zabawę ze swoim właścicielem - ekscentrycznym dzieckiem.
Odsuwając się od niej, powstałem z kolan, aby chwilę później wydać rozkaz mojemu lokajowi. Kazałem pozbyć się ciała. Nie interesował mnie w sposób, którym by to osiągnął. Blondynka miała zniknąć mi z oczu. Jakby nigdy jej nie było. Otworzyłem magazynek rewolweru i wyjąłem z niego wszystkie naboje, które następnie wylądowały w moim biurku. Oparłem się o blat, wzdychając ciężko. Zanim Sebastian wykonał rozkaz, przybliżył się do mnie. Nie pytał, czy na pewno dobrze się czułem i tym podobne bzdety. Wystarczająco widziałem troskę w jego oczach. Pogłaskał nieśmiało mój policzek, podczas gdy ja złożyłem deklarację o swoim niewzruszeniu i odtrąciłem go. Skierowałem głowę na bok, ponaglając przy tym demona, który widząc całe zajście, w milczeniu podniósł trupa, w celu wyniesienia go z gabinetu. Zanim wyszedł, poleciłem, aby zabrał Elizabeth do podziemi domu. Następnego dnia chciałem udać się z wizytą do znajomego grabarza z prośbą, o pogrzebanie blondynki.
Nie byłem w stanie znaleźć dla siebie dogodnej przestrzeni. Chodziłem po pomieszczeniu, nie mogąc usiedzieć w miejscu. W głowie układałem kolejną, zmyśloną historyjkę. O ile pierwsza dotyczyła wyimaginowanej osoby, druga miała mieć związek z ''przypadkowym'' zniknięciem mojej żony. Stwierdziłem, że najlepszym wyjściem będzie kolejne udawanie idioty. Nie mogłem się wykręcić z tego, iż była u mnie, bo przyjechała rodzinnym powozem. Stwierdziłem, że dopiero, gdy Lizzy zostałaby pochowana, zacząłbym się udawanie martwić. Wykreowałem w głowie scenariusz, który mówiłby o chęci blondynki do zakupów na mieście.
- Mógłbym udać, że w mieście znów się z nią pokłóciłem i zełgać o moim wczesnym powrocie do rezydencji. Z racji bycia jednym środkiem transportu, wysłałem po nią drugi, na który miała czekać, lecz nie pojawiła się - mówiłem do siebie, będąc w ruchu cały czas. Stukot moich obcasów roznosił się po całym pokoju. - Tak. To dobry pomysł. Upozorowanie zaginięcia - przyznałem sam sobie, podchodząc do okna.
Świat wyglądał niezwykle ponuro. Zbierało się na deszcz. Niebo było zasnute chmurami, przez co cały widok zdawał się straszliwie posępny. Oparłem się, a właściwie wręcz usiadłem na parapecie, próbując złapać oddech. Byłem zmęczony krzykiem i nieustannym krążeniem w kółko. Od okna czułem delikatny chłód, który nieco ostudzał moje i tak zimne, wyrachowane odruchy. Ułożyłem wygodnie ręce na jednym z kolan, spostrzegając, że trzęsły się one niemiłosiernie. Pragnąc nie zwracać uwagi na reakcje organizmu, kierowanego wysokim stresem, zapatrzyłem się na świat przez szybę. Co ciekawe, zauważyłem przez okno mojego kamerdynera. Na początku był sam, jednak sprawiał wrażenie, jakby kogoś szukał. Nie mając już Lizzy na rękach, rozglądał się uważnie dookoła, aby chwilę później spotkać się z czerwonowłosym shinigami. Nie mogłem usłyszeć ich rozmowy. Okno było zamknięte, a ja nie chciałem ściągnąć ich uwagi, tak jakbym to zrobił, gdybym je uchylił. Z mowy ciała pary wywnioskowałem, że się kłócili. Grell ciągle podskakiwał w miejscu i wyraźnie się czymś denerwował. Prawdopodobnie zjawił się po to, aby zabrać cinematic record, przy okazji ucinając sobie pogawędkę z lokajem. Widziałem, że trzymał w ręku jakieś dokumenty lub też jakiś średniej wielkości zeszyt. Byli zbyt daleko, abym mógł stwierdzić, co to dokładnie było. Natychmiast wyszedłem z gabinetu, sądząc, że zobaczę więcej z korytarza. Stanąłem w jednym z okien, dziwiąc się całemu zajściu i byłbym skłonny do obserwowania ich dalej, gdybym nie usłyszał cichego płakania, dochodzącego ze strony mojej sypialni. Szlochy musiały dobiegać z pokoju bliźniąt, który również był niedaleko. Z cichym westchnięciem poszedłem to sprawdzić. Pociągnąłem za klamkę dziecięcej sypialni i dojrzałem z progu zalane łzami rodzeństwo. Gdy tylko zobaczyli, że ktoś do nich przyszedł, natychmiast rozpromienieli i wręcz rzucili się na mnie w taki sposób, że aż zachwiałem się i upadłem na podłogę plecami, a razem ze mną nieznośni potomkowie Sebastiana.
- Mamo! Jesteś! - uśmiechnął się Vincent, kiedy wręcz na mnie leżał. - Tata zabronił wychodzić. Co się stało? - zapytał rozkojarzony, wycierając mokrą od płaczu buzię o moją nieszczęsną marynarkę.
- Zejdźcie... - wydusiłem z siebie, próbując się podnieść. Byłem taki osłabiony, że zajęło mi to chwilę. - Pewnie słyszeliście huk, ale niepotrzebnie się martwiliście. To nic takiego - dodałem po chwili, otrzepując ubranie, aby następnie włożyć roztrzęsione dłonie do kieszeni. Nie chciałem pokazywać swojego zdenerwowania. - Po prostu... - przerwałem na chwilę i zawahałem się lekko. - Musimy jutro gdzieś jechać, więc powinniście zostać w domu z Mey-Rin, Finnianem, panem Tanaką i Bardem.
- Co? Nie! - zaprotestowała Rachel, łapiąc mnie za rękę tak, jakbym miał jej uciec. - Chcemy z wami!
- Odradzałbym - odpowiedziałem zmieszany, odwracając wzrok, gdyż najwyraźniej dziewczynka zauważyła, że swoim jednym spojrzeniem potrafiła wymóc na mnie, co tylko chciała.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top