Rozdział 20: Czas
Sam nie mogłem zaradzić swoim nastrojom. Wiedziałem, że moje słowa wobec niej nierzadko były krzywdzące i zwyczajnie niegrzeczne. Podobnych rozmów odbyłem niestety sporo. Aż do końca sierpnia, w którym to zbliżało się wszystko, co nieuniknione. Na dworze panowała wręcz jesienna atmosfera, gdyż liście stosunkowo dość wcześnie przybrały różnokolorowe, ciepłe barwy. Miałem wrażenie, że każdy dzień był tym, w którym Elizabeth miała się wprowadzić. Co jakiś czas zjawiała się w rezydencji z częścią swoich rzeczy, podczas gdy ja, wręcz zwijałem się z bólu, czując nieznośne, irytujące kopanie. Sebastian nie wpuszczał jej do mojego pokoju, przez co byłem niezmiernie ucieszony. Co jakiś czas słyszałem ją jedynie na korytarzu. Wieczorami na szczęście wracała do siebie i miałem spokój. Naturalnie tylko w teorii, gdyż coraz mniej nocek przesypiałem. Nawet kilka razy prosiłem bruneta, aby spał ze mną, bojąc się, iż w pewnym momencie zostanę zupełnie sam, a demony będą domagać się opuszczenia mojego ciała. Nie pozwalałem mu na wykonywanie swoich obowiązków. Miał być tylko dla mnie. W ciągłej w gotowości i dyspozycji. Nawet jeśli pozostali służący nie potrafili perfekcyjnie wykonywać jego zadań, kazałem mu trwać przy mojej osobie. O wiele bardziej pasował mi układ, w którym zjadłem zimny, bądź też lekko przypalony obiad w obecności kamerdynera, niż żebym chociaż na chwilę zostawał sam.
Dosłownie trzy dni przed umówioną przeprowadzką blondynki, moje biologiczne pojęcie o świecie poszło się kochać. Miałem cichą nadzieję, że tego dnia zostaniemy sami, jednakże do dyspozycji mieliśmy jedynie całe piętro. Sebastianowi udało się zagonić Finniana do pracy w ogrodzie, natomiast Bard i Mey-Rin zajmowali się sprzątaniem kuchni razem z panem Tanaką. Wiedziałem jednak, że to wszystko nie wystarczyło i w każdej chwili mogli mnie usłyszeć, wskutek czego pogryzłem swoje dłonie aż do krwi, aby powstrzymać swoje własne krzyki. Demon uważał, że powinienem ulżyć sobie w cierpieniach i nie krępować się, jednakże nie miałem najmniejszego zamiaru się przy nim drzeć. Z ciężkim sercem musiałem przyznać, że wszystko bolało mnie jak cholera i nic nie wyglądało tak, jak w książkach i podręcznikach dla studentów nauk biologicznych. Nabrałem jeszcze większego podziwu dla mojej nieżyjącej matki, gdyż praktycznie całą noc miałem ''w plecy'' przez te dwa, szatańskie pomioty, które płakały zupełnie tak samo, jak ludzkie dzieci. Od potu wręcz kleiłem się do łóżka, wyglądając przy tym zapewne jak siedem nieszczęść. Co jakiś czas słyszałem jakieś dziecięce kwilenie, jednak byłem zbyt zmęczony, aby pójść i to sprawdzić. Oczy dosłownie same mi się zamykały i jakiś czas później zapadłem w głęboki sen, nie dbając o to, co się działo dookoła mnie.
Przespałem tak prawie cały dzień, budząc się gdzieś przed siedemnastą. Na dworze było już ciemno, przez co przez chwilę nie mogłem ustalić, czy aby na pewno wszystko, co działo się poprzedniej nocy, nie pomyliło mi się z jakimś przerażającym koszmarem. Wciąż jednak czułem się okropnie obolały, co sugerowało dobitnie, że te wydarzenia nie były żadną, nocną marą. Jedyne, co mogłem z siebie wykrzesać to słabe zawołanie swojego lokaja, który okazał się siedzieć po drugiej stronie łóżka, tuż za moimi plecami.
- Przyznam, że mi zaimponowałeś, paniczu - powiedział cicho, orientując się, że się obudziłem. Czy były to swoistego rodzaju gratulacje i docenienie? - Kto by pomyślał, że można tak długo spać? - uśmiechnął się złośliwie.
Zignorowałem tę złośliwość, karcąc się za swoje własne, naiwne domysły. Szczerze mówiąc, byłem dość zdziwiony jego obecnością. Myślałem, iż będzie spędzał więcej czasu z bliźniętami, niż ze mną. Widząc moje oczekujące spojrzenie, postanowił zacząć temat, na którego poruszenie czekałem.
- Jeżeli wyraziłbyś chęć zobaczenia ich, mogę cię zanieść. Są w moim pokoju, paniczu.
Nieznacznie pokiwałem głową, pozwalając, aby Sebastian zabrał moją osobę z łóżka. Oplotłem jego szyję w morderczym uścisku, jakby brunet miałby mnie upuścić. Byłem tak słaby, że bez przerwy towarzyszyło mi uczucie, jakbym się roztapiał i przelatywał przez dłonie mężczyzny. Z mojego posłania zabrał także kocyk. Momentalnie się przykryłem. Niósł mnie bardzo ostrożnie, a zaraz po tym, jak przekroczyliśmy próg jego pokoju, ułożył moją osobę na swoim łóżku, abym wszystko dobrze widział. Obok mebla, na którym leżałem, znajdowało się duże, dziecięce łóżeczko z drewna. Zupełnie nie pasowało do surowego wystroju reszty pomieszczenia. Zza jego krat miałem widok na dwójkę dzieci. Właściwie wyglądały one dla mnie tak samo. Nie miałem pojęcia, który z maluchów jest Vincentem, a który małą Rachel. Jedyną, zauważalną przeze mnie różnicą pomiędzy bliźniakami był kolor włosów. Oboje prezentowali się zupełnie inaczej, niż oczekiwałem. Sądziłem, że nie będą mieć stabilnej formy, jak Sebastian, a tymczasem spały obok mnie zwyczajne niemowlęcia, nieróżniące się zupełnie niczym od ludzkich dzieci. Jeden z nich miał kilka czarnych jak smoła kosmków, natomiast drugi maluch stał się dla mnie lekkim zaskoczeniem, gdyż jego głowę zdobiły szarawo-granatowe włosy, odziedziczone po mnie. Zestresowałem się dość wyraźnie, ponieważ w najśmielszych snach nie sądziłem, że małe demony mogłyby wziąć także kilka moich cech. Bałem się, że ktoś w końcu zauważyłby podobieństwo pomiędzy mną a nimi. Powiązania z kamerdynerem można było bardzo łatwo wytłumaczyć. Te z moją osobą już niekoniecznie. Włosy jednak wydawały się najmniejszym zmartwieniem. Zawsze mogły zostać ufarbowane, na potrzeby niewzbudzania podejrzeń. Gdy już w miarę zdążyłem się uspokoić, czarnowłosy bliźniak w pewnym momencie otworzył oczy, ukazując tym samym swoje błękitne tęczówki. Przez to przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz, a strach na nowo opanował moje ciało.
- Vincent się obudził - szepnął najstarszy demon, biorąc dziecko na ręce.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top