Chapter 38.
„All the flowers that you planted,
In the back yard
All died when you went away"
14 luty 2017
Czas i jego lecznicze właściwości były rozpowszechniane na prawo i lewo. Zawsze wszystko miało mijać właśnie z nim. Z czasem rana się zagoi, z czasem los się odmieni, a nawet z czasem uleczy się złamane serce. Nie wierzyłam to. Za każdym razem, gdy słyszałam jakąś mądrość w tym stylu, miałam ochotę gorzko się śmiać, prychać i kpić z osoby, która wypowiadała tę sentencjonalną bzdurę. Faktem było, że wraz z upływem dni, przyzwyczajenie do bólu było już na takim poziomie, że zdawał się on już po prostu nie doskwierać. Tej myśli się trzymałam, z tym przekonaniem żyłam i właśnie dzięki temu potrafiłam utrzymać grę pozorów na takim poziomie. Uśmiechałam się, by maskować ból i działało.
Oczywiście tata nie do końca był mi gotów uwierzyć, że nic się nie stało, a ja wróciłam tylko na okres ferii do domu, ale po kilku godzinach mojego radosnego paplania, odpuścił. Nie chciałam go okłamywać. Naprawdę chciałam móc wyznać prawdę, ale nie potrafiłam. Nadal niedowierzałam, że cała tamta noc miała miejsce, że zostałam zmuszona, by patrzeć i słuchać, jak Adrien zaręcza się z Aurelią. Oklaski i wiwaty rozlegały się wtedy dookoła i nikt nie zauważał, że właśnie w tamtym momencie pękało moje serce.
Westchnęłam ciężko i sięgnęłam po cebulę, którą musiałam pokroić. Naprawdę starałam sie nie myśleć o ciemnowłosym, a i tak ciągle tkwił w mojej głowie. Myśl za myślą, pretensja za pretensją i całe mnóstwo innych, zupełnie sprzecznych odczuć.
Nienawiść i miłość.
Tęsknota i żal.
Cholera. To robiło się coraz gorsze. Naprawdę sobie nie radziłam. Przepłakałam całą noc, nawet dwie i wcale nie czułam się lepiej. Wiedziałam, że potrzebowałam dużo więcej czasu, ale miałam również nadzieję, że dzięki całym pokładą złości, minie mi szybciej. Myliłam się. Rozkroiłam warzywo i poczułam jak pierwsze łzy spływają po moich policzkach. Faktem było, że moje oczy były naprawdę nadwrażliwe na sok z cebuli, ale wiedziałam, że to nie ona była powodem mojego płaczu. Każdy pretekst jest dobry, ale tylko jeden powód prawdziwy.
— Czy to nie tak, że skoro... — usłyszałam za sobą głos taty, na którego dźwięk wręcz podskoczyłam z wrażenia.
Przestraszył mnie, więc spojrzałam na niego bez zrozumienia i przetarłam twarz dłonią. To był błąd.
— Ale co? — spytałam, wiedząc, że sam chciał o coś zapytać, chociaż aktualnie wpatrywał się we mnie z niemałym szokiem i zaskoczeniem malującym się na jego twarzy.
Zmarszczyłam brwi niepewna, o co chodziło?
— Co on ci zrobił? — zapytał po dłuższej chwili, zaciskając usta w wąską linię.
Otworzyłam nieco szerzej oczy, wpatrując się w niego. Cholera. Skąd wiedział? Jak na to wpadł skoro tak starannie robiłam wszystko, by to ukryć?
— Ale kto? — wypowiedziałam bezmyślnie pierwsze pytanie jakie nasunęło mi się na myśl.
Musiałam zyskać na czasie i co ważniejsze odkryć, skąd wiedział?
— Ten przez kogo płaczesz, a niby kto? — odparł zniecierpliwiony.
Nigdy nie lubił jak grałam na czas. Zawsze zarzucał mi, że mogę manipulować kimkolwiek, ale nie nim. I wtedy do mnie dotarło. Ja po prostu płakałam. Oczywiście przez cebulę.
— Ach. Nie martw się. Już nie żyje. Wygrałam tę potyczkę, z tą koszmarną cebulą — oznajmiłam żartobliwie i odsunęłam się nieco, by odsłonić mu widok deski.
Odetchnęłam z ulgą.
— Och. Co na obiad? — uśmiech powrócił na jego usta i z powrotem wyglądał jak zawsze.
Pogodnie. Tak, że mimo najgorszego humoru czuło się jakąś taką ulgę. Był takim typem osoby, która, gdy wchodzi do pomieszczenia to rozświetla wszystko wokół. Wywoływał jakoś tak bez problemu uśmiechy i lepsze samopoczucie. Zwłaszcza u mnie. Nawet mimo najpaskudniejszego stanu.
— Kurczak z warzywami i ryżem — odpowiedziałam, posyłając lekki, nieco kpiący uśmiech w jego kierunku, ponieważ doskonale wiedziałam, co myślał o tej potrawie.
— I nie marudź, ziemniaki będą jutro.
— Nie planowałem się odzywać — wzruszył ramionami i puścił do mnie oczko, co tylko dowodziło temu, że faktycznie chciał coś powiedzieć.
Zaśmiałam się, kręcąc z rozbawieniem głową. On naprawdę był lekiem na całe zło mojego świata. Wróciłam do krojenia reszty warzyw, wiedząc, że gdy mężczyzna sobie przypomni, to wróci spytać o to, co zamierzał.
— Idę na spacer, wrócę na obiad — dodał na odchodne i pocałował mnie w skroń, oddalając się ode mnie.
Opuścił kuchnię, a ja na nowo mogłam wrócić do bycia nieszczęśliwą w ukryciu. Bolało, jak diabli, każda kolejna sekunda zdawała się pogłębiać rany, które rozmieściły się na moim sercu. Potrzebowałam zajęcia. Dużo więcej roboty i czegoś, co absorbuje myśli nieco bardziej, mocniej. Musiałam coś wymyślić, chociaż obiad tymczasowo był dobrą opcją.
Zajęłam się na dobre krojeniem, siekaniem i całą resztą. To było odpowiednie rozwiązanie. Obowiązki domowe, leczenie taty i unikanie myślenia o zielonookim draniu.
I tak zleciało mi kolejne czterdzieści minut. Skończyłam obiad i w międzyczasie sprzątałam, by nie musieć robić tego później.
Podeszłam do okna, by zlokalizować tatę, ale nie było go nigdzie w okolicy na drodze. Trudno. Postanowiłam go poszukać, dlatego też ruszyłam na dół i już miałam się ubierać, gdy usłyszałam dźwięk otwieranych drzwi. Odwiesiłam płaszczyk i wyjrzałam zza drzwi, by móc zobaczyć tatę.
— Miałam iść cię szukać.
— Jakbym miał się gdzie zgubić — odparł żartobliwie i pokręcił głową.
— Emilia odwiedzi nas za jakiś czas, wpadłem na nią. Faktycznie spędzicie ferie w domu — dodał po chwili, przypominając sobie, że powinien mnie o tym poinformować.
I chociaż byłam wdzięczna Mili, że nie powiedziała nic tacie i za to, że ruszyła do domu za mną, bałam się tego, że przy niej będzie trudniej grać, ponieważ ona znała całą prawdę. Usmiechnęłam się jednak do ojca, nie chcąc dawać mu powodów do zmartwień.
— Super — podsumowałam z udawanym entuzjazmem i przepuściłam tatę na schody, korzystając z okazji, by okiełznać niechciane myśli.
Odwróciłam się i ruszyłam za tatą, właściwie dwoma szybkimi krokami znalazłam się tuż za nim akurat w momencie, gdy poślizgnął się i jedna z jego nóg zsunęła się stopień niżej. Przynajmniej tak wtedy myślałam, ale asekuracyjnie złapałam go i zaśmiałam się.
— W porządku, tato? — spytałam z troską.
— Słabo mi — odpowiedział cicho, właściwie na tyle, że sens jego słów dotarł do mnie dopiero, gdy poczułam jak osuwa się w dół, na mnie.
— Tato!? — krzyknęłam przerażona, cofając się z trudem.
Nie wiedziałam jakim cudem udało mi się podtrzymać tatę, zejść kilka schodów w dół i położyć go na panelach. Był nieprzytomny.
— Tato!? — powtórzyłam jeszcze kilka razy, klepiąc jego policzek i licząc na to, że go tym ocucę.
Nadaremno. Podniosłam się, wybiegłam na górę, by złapać telefon i wykręcić numer alarmowy. Jak na złość w mojej głowie panowała pustka. Od dziecka wpajają nam w pamięć te numery, a ja nie potrafiłam sobie ich przypomnieć. Na szczęście sto dwanaście zawsze gdzieś tam istniało.
Czekałam na połączenie, przeklinając w myślach wszystkich z każdym kolejnym słyszanym sygnałem i wróciłam do taty, który nadal bez ruchu leżał tam, gdzie go zostawiłam. Jak przez mgłę pamiętam głos mężczyzny, który odebrał połączenie oraz jego pytania, czy też instrukcje. Machinalnie odpowiadałam i instynktownie wykonywałam polecenia mimo łez, które ciurkiem leciały z moich oczu. Karetka była w drodze, ja podobno miałam się uspokoić, a tata przecież oddychał, ponieważ pomimo całej histerii widziałam, jak jego klatka piersiowa unosi się i opada. Powoli, nieco nierownomiernie, ale jednak porusza. I to również było czymś, co powinno mnie pocieszyć. Oddychał, a więc żył. W ciągu kilku minut spełniły się moje pragnienia, w głowie miałam pustkę, a w myślach nawet na moment nie było Adriena i jak się okazywało koszt był koszmarnie wielki.
Pochylałam się nad ciałem mężczyzny, z paniką potrząsając jego ciałem i w kółko powtarzając słowo:
"tato" jakby miało to jakiekolwiek znaczenie, czy szansę na powodzenie. Nic nie potrafiłam zrobić i nawet fakt, że męski głos dobiegał nadal z słuchawki i powtarzał kolejne słowa nie sprawiał, że czułam choćby minimalną ulgę.
Drżałam, z trudem oddychałam i spazmatyczny szloch wyrywał się z mojego gardła, raz za razem. Byłam przerażona i sparaliżowana tym strachem. I nie wiem ile czasu minęło mi na takim klęczeniu na korytarzu, nim do środka nie wpadła Emilia w towarzystwie dwóch sanitariuszy, którzy nieśli ze sobą torby zawierające cały medyczny sprzęt.
— Samiro, o Boże, Sam! — zawołała z przejęciem brunetka i z nadzwyczajną siłą podniosła mnie, odsuwając tym samym od taty.
Ułatwiła ratownikom medycznym dostęp do ciała, a mnie wbrew mojemu oporowi, wypchnęła na zewnątrz. Pomimo całego chłodu. I faktu, że wyrywałam się w każdą możliwą stronę, bezskutecznie.
— Pomogą mu. Nic mu nie będzie. Musisz tylko nie przeszkadzać. Nic mu nie będzie, obiecuję — zapewniła przyjaciółka, obejmując mnie mocno ramionami, właściwie, nawet przyduszając mnie w uścisku.
Nie czułam nic. Żadnego chłodu, czy jakiejkolwiek relacji na niską temperaturę, która panowała dookoła.
— Nic mu nie będzie — uchwyciłam się tej myśli i powtarzałam ją w kółko, niczym jakąś mantrę bądź modlitwę.
Nie miałam pewności, ale pragnęłam by tak po prostu było.
Oparłam się o ścianę domu i wpatrywałam się w karetkę, która stała na podjeździe. Uparcie wpatrywałam się w samochód, oczekując na wieści. Kilka razy chciałam wrócić do środka i tyle samo razy Emilia uniemożliwiła mi to.
I, gdy przestałam próbować weszła do środka i wróciła z moją kurtką, którą kazała mi ubrać, chociaż w efekcie końcowym sama ją na mnie zawiesiła.
Czas mijał. Niepokój rósł. Moje płuca przyjmowały powietrze z coraz większym trudem. Nie planowałam nad łzami, które wręcz zamarzały na moich policzkach. Nie potrafiłam też patrzeć na Milę, która kurczowo sciskała moją dłoń, chcąc dodać mi otuchy.
— To twardziel, nic mu nie będzie. — i ona również powtarzała te słowa.
Na głos, jakby to miało sprawić, że staną się prawdą. Nie miałam pewności czy to mnie chciała o tym przekonać, czy może jednak samą siebie.
Czas płynął nieubłaganie i nie znał litości. Nigdy. Dla nikogo i jak w tym przypadku dla mnie.
Nie odpowiedziałam na to. Nie potrafiłam ani potwierdzić, ani zaprzeczyć. Oczywiście, mój tata był silny, ale byłam również świadoma, jak potężna była śmierć. I chociaż nie chciałam o tym myśleć, tym bardziej rozważać takiej opcji, to jednak miałam świadomość, że tętniak w jakimś stopniu zabijał tatę. Był umierający. I fakt, że byłam tego świadoma sprawiał, że czekanie było jeszcze gorsze. Chciałam wrócić do środka, zobaczyć znów tatę, łudząc się, że jest tam z ratownikami i sobie żartuje, ale z minuty na minutę wiedziałam, że ta cisza i to, że oni ciągle tam byli, nie wróżyła nic dobrego.
Nogi odmawiały mi posłuszeństwa i pomimo chęci nie potrafiłam zrobić kroku, więc kurczowo ściskałam rękę Emilii i wpatrywałam się w niebo, właśnie tam, właśnie w nim szukając ratunku.
Cisza dudniła mi w uszach, ale nie potrafiłam wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Nic już nie potrafiłam. Strach o tatę paraliżował mnie, a i ciemnowłosa zdawała się cierpieć podobnie jak ja. Zacisnęłam powieki, wzięłam kilka powolnych, głębokich wdechów, które wręcz paliły mój przełyk i płuca i ostatkiem sił odepchnęłam się od ściany, puszczając rękę przyjaciółki.
Pierwszy krok był trudny, ale kolejne nie były łatwe. I weszłam do środka. I zobaczyłam jak dwaj sanitariusze kończą reanimować tatę. Jak i oni się poddają. Jeden z mężczyzn zerknął na zegarek i wypowiedział słowa, które niczym echo zagnieździły się w mojej głowie: czas zgonu trzynasta dwadzieścia trzy.
Rzuciłam się w kierunku taty.
— Jak mogłeś mi to zrobić? — wyszlochałam histerycznie i żaden z ratowników nie przeszkodził mi w tym.
Pozwolili przytulić mi się do boku taty i płakać tak jakby wiedzieli, że nie powinni mi przeszkadzać, że to mój moment na pożegnanie.
Mój tata nie żył.
Odszedł cicho i bez pożegnania.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top