Rozdział Trzeci

W piątkowy wieczór, gdy choroba nieco ustała (a mimo której wciąż pracował), udał się do klubu razem z Peterem, narzeczonym swojej siostry. Miał z nim stosunkowo dobre relacje, więc zdarzało im się czasem wyjść razem na drinka lub porozmawiać dłużej na rodzinnym obiedzie, na którym jednak bywał ostatnio bardzo rzadko.

Ubrał się elegancko, ogolił i spryskał drogimi perfumami, aby ukryć oznaki choroby i zmęczenia, wywołanego jego ciągłymi zmartwieniami, których ostatnio przybyło. Spotkali się na miejscu, a Harry niemal natychmiast zamówił sobie coś do picia.

- Czy Michelle jest zadowolona, że chadzasz w takie miejsca? - spytał rozbawiony, posyłając mu wymowne spojrzenie.

Peter był blondynem, miał kwadratową szczękę i krzywy nos, który kiedyś Harry złamał. Gdy Michelle skończyła osiemnaście lat i poznała Petera, Harry niezbyt zadowolony był z takiego obrotu spraw. Wskutek konfliktu, wdał się z nim w bójkę, ale oboje zdążyli już o tym zapomnieć.

- Skąd. Może trochę.

- Wiem, co sobie myślisz. Wie, że jesteś tu ze mną, przez co ma szerszy monitoring. Kontroluje mnie nawet tutaj.

- Nie chodzi tutaj o kontrolę - odparł od razu mężczyzna, krzywiąc się na jego słowa. - Ona się po prostu martwi.

- Nie można martwić się o kogoś, jeśli się komuś ufa.

- Jak może ci ufać, skoro nie ufasz sam sobie?

Harry zmarszczył swoje brwi, zbity z tropu.

- Czy ty masz mnie za idiotę?

- Ona i twój tata chcą dla ciebie najlepszego. Wiedzą, co dla ciebie najlepsze.

- Ślub?

- Nie. Abyś po prostu nie był samotny.

Wraz z jego słowami, Harry wypił całą zawartość szklanki za jednym razem, aby ugasić swoje pragnienie i uczucie przygnębienia w jednym.

- Nie jestem samotny. Jestem po prostu sam.

Obrócił się na swoim krześle, rozglądając się po sali w poszukiwaniu kogoś interesującego. Nie zdołał wychwycić wzrokiem nikogo, kto miałby do zaoferowania mu coś więcej niż swoje ciało. I chociaż nie powinien oceniać książki po okładce, potrafił wyciągnąć wnioski po gestach z czystego doświadczenia. Harry naprawdę nie miał dziś ochoty na seks.

- Jak się czujesz z tym, że za kilkanaście dni zwiążesz się na zawsze, dopóki śmierć was nie rozłączy? - zapytał po chwili.

- Być może, jako facet, powinienem czuć jakieś negatywne emocje. Obawy. Ale nie czuję. - wyznał Peter, a Harry dostrzegł w jego oczach szczerość. Dlatego uważnie słuchał. - Tak naprawdę, jestem podekscytowany. Wiem, że wtedy wszystko się zmieni.

Harry przez chwilę wyobraził sobie siebie w roli pana młodego, choć wizja ta była trudna do wyobrażenia. Może cały jego świat również mógłby się zmienić, ale na lepsze? Nie rozważał takiej możliwości. Miał wrażenie, że zmiany nie wnoszą nic dobrego ani pożytecznego.

- To odważne - stwierdził, opierając policzek na dłoni.

- Małżeństwo? Małżeństwo nie jest odważne. Odwagą wykazujesz się, kiedy obiecujesz sobie samemu, że zaopiekujesz się tą osobą, i dążysz do tego, aby tak było. Nie odwagą jest związanie się na całe życie, ale obietnica, że sprawisz, że już do końca będzie to najlepszym doświadczeniem, jakiego kiedykolwiek doznacie.

Nie był w stanie zapewnić nikomu szczęścia. Był największym tchórzem, jaki mógł istnieć.

- Cóż, w takim razie powodzenia. I liczę na to, że spełnisz swoje obietnice wobec mojej siostry. Inaczej będę musiał powtórzyć to sprzed trzech lat. - zażartował.

Oboje zaśmiali się cicho.

Gdy Harry obserwował czasami Petera, mógł dostrzec na jego ustach błąkający się uśmiech i błysk w oczach. Był zakochany. Michelle również była, ponieważ zachowywała się dokładnie tak samo. Ale najlepszym było, że nie byli typową parą zakochanych w sobie ludzi, którzy wiecznie trzymali się za ręce i całowali się przy każdej, możliwej okazji. Byli najlepszymi przyjaciółmi. Byli wszystkim tym, co zawiera definicja bratnich dusz, a nawet więcej. Dlatego Harry czasami im zazdrościł.

- To kupa forsy. No wiesz, to wszystko, co dostaniecie na ślub.

- Forsy? - Peter posłał mu zaskoczone spojrzenie. - Szczerze mówiąc, nawet o tym nie myślałem.

Dupek. Harry poczuł się jak dupek, ponieważ myślał o tych pieniądzach od ładnych, kilku lat.

Po co były mu te pieniądze, skoro i tak nie narzekał na ich brak? Dlaczego tak bardzo mu na nich zależało, skoro ojciec i tak wiele włożył w jego salon, pomagając mu tym rozkręcić jeden z najlepszych biznesów w mieście?

- Masz rację, po co o tym myśleć. To nie jest najważniejsze.

Ale to ważne.

Zacisnął swoje zęby, chcąc odpędzić z daleka wszystkie myśli z tym związane.

Za sprawą przygnębienia, które zamiast zniknąć, pogłębiło się, w rezultacie wrócił do domu sam. Rzucił niedbale płaszcz na ziemię w przedpokoju, buty skopał gdzieś na bok i ruszył do sypialni. Choć było późno, stwierdził, że to najlepszy czas na porządki. Spod łóżka wyciągnął damskie majtki, które musiały leżeć tutaj przynajmniej dwa tygodnie i z obrzydzeniem wyrzucił je do kosza. Krawaty i spinki do mankietów leżały na komodzie upchane w kąt, więc szybko wrzucił je z powrotem do szafek.

W końcu opadł na materac, z twarzą wciśniętą w poduszki.

Dupek. Dupek. Dupek.

Nie taki chciał być. Chciał być człowiekiem sukcesu, silnym mężczyzną, a wyrósł na płytkiego, próżnego faceta, który zadręcza się majątkiem swojego ojca, zamiast cieszyć się szczęściem swojej siostry. Chciał to zmienić, ale nie potrafił - zbyt wiele od siebie wymagał. Nie potrafił przejść przez to wszystko sam. Mógł przyznać to jedynie sam przed sobą, ale nawet wtedy wstyd zalał go od stóp do głów i sprawił, że się załamał.

Ponownie wpatrując się w fotografię matki, ściskał w dłoni poduszkę, niemal błagając, aby sen nadszedł.

- Pomóż mi - wyszeptał sam do siebie. Ponieważ miał tylko siebie.

***

- Trzy zamówienia na kwiaty. Dwa bukiety ślubne, jeden zwykły. - podyktował Kim, spoglądając na listę. - Żaden konkretny wzór, żadne specjalne wymagania.

- Jasne, zajmę się tym - uśmiechnęła się do niego.

Układała właśnie ozdobne wstążki na półce na zapleczu, a Harry próbował jej pomóc. Razem z nią posegregował wszystkie ozdoby florystyczne, wszystkie taśmy, wstążki, piórka, flizeliny i organze, a później, gdy nie wiedział już, co ze sobą zrobić, zajął się zamówieniami. Nie było ich dzisiaj dużo, z czego był bardzo niezadowolony. Lubił towarzyszyć Kim, gdy robiła bukiety.

- Nie mdli Cię już od tego zapachu? - zapytała po chwili.

Zmarszczył brwi w zdziwieniu. Zapach kwiatów był przecież piękny.

- Nie. Lubię ten zapach, przypomina mi o tym miejscu.

- O pracy?

- Tak - skinął głową, przechadzając się jeszcze raz po pomieszczeniu. Przez witrynę sklepową dostrzegł spieszących się ludzi, którzy mijali jego sklep. - Myślę, czy nie zrobić tutaj małego przemeblowania. Wazy z kwiatami stałyby tutaj, postawimy tutaj szafę. - wskazał na miejsce pod ścianą po jego prawej stronie. - Tak właściwie, rozmyślałem już o tym dłuższy czas.

- Praca nie powinna przypominać Ci o codzienności, Harry. Powinna być przyjemnością i pasją, ale od czasu do czasu. Za dużo tu przesiadujesz. - odparła, kompletnie ignorując jego sugestię.

Już miał ją upomnieć, że to nieprawda, ale bardzo szybko się zorientował, że zbyt dobrze go znała. Wszyscy go tu znali, i chociaż byli jego pracownikami, a on ich szefem, wszyscy mówili sobie po imieniu, bez wyjątku. W zespole panowała przyjazna atmosfera i to było najważniejszą rzeczą, o którą zadbał tak, jak należy, i jak sobie wszystko wymarzył.

- Wracaj do pracy, Kim - polecił cicho, zostawiając ją samą.

W ciągu kilku godzin, podczas których błąkał cię bezcelowo po kilku piętrach, nie zrobił wiele. Jedynie obserwował. Dwa ślubne bukiety, których odbiór miał być osobisty, już dawno zostały odebrane, a trzeci bukiet tylko czekał na swojego odbiorcę. Było kilka minut po czwartej, kiedy dzwonek w końcu zadzwonił, a Harry natychmiast podskoczył. Opierał się o ladę i przeglądał katalog tkanin i wzorów, kompletnie znudzony, gdy w końcu ktoś spadł mu z nieba, rozwiewając jego nudę.

Wyprostował się, gotów na przybycie nowego klienta, a jego dłoń automatycznie powędrowała do jego gęstych włosów, które przeczesał palcami. Kręciły się w kilku miejscach, nieważne, ile czasu spędzał przed lustrem na ułożenie ich.

Wyczekiwał w napięciu, a do jego uszu dotarł dźwięk skrzypienia desek. Kroki klientki były bardzo niepewne i wolne, przez co nieco się niecierpliwił. A gdy w końcu skręciła w odpowiedni korytarz, aby znaleźć się w kwiaciarni, Harry zaniemówił na moment.

- Dzień dobry - przywitał się, rozglądając się niepewnie.

Mężczyzna. Harry rzadko widywał tutaj mężczyzn, prawie w ogóle się to nie zdarzało. Zazwyczaj bukietami zajmowały się kobiety, ale nie ukrywał, że był mile zaskoczony. W końcu sam był mężczyzną, a żywił szczere uczucia do kwiatów.

- Witam - przywitał się uprzejmie, odkładając na bok katalog.

Klient podszedł powoli do lady, a jego rozbiegane spojrzenie błądziło po pomieszczeniu. Harry odczuwał silne wrażenie, że skądś go znał. 

- Zamawiałem kwiaty...

- Pan Tomlinson, jak mniemam. 

- Tak, Louis Tomlinson. To ja. - zgodził się, stając w końcu naprzeciwko Harry'ego. Wbił w niego swoje spojrzenie, opierając palce swoich drobnych dłoni na ladzie, tuż obok dłoni Stylesa. Lada była jednak tak wysoka, że zasłaniała większą część jego ciała.

- Zaraz przyniosę kwiaty.

Harry zniknął na zapleczu na krótką chwilę, starając się przypomnieć, gdzie już go spotkał. Może to był jeden z panów młodych lub przyjaciół Petera, którego twarzy nie zdołał zbyt dobrze zapamiętać. Ale jego twarz była skądś znajoma, a przede wszystkim - jego błękitne oczy. Były tak intensywnie niebieskie, że był w stanie dostrzec w nich kawałek nieba.

- Dalie, amarylisy. Um, nie było żadnych szczegółów. Są obwiązane najwyższej jakości flizeliną w kolorze seledynowym, są też wplecione srebrne nitki. - Wskazał palcem na przestrzeń między kwiatami. Mężczyzna uważnie słuchał, przytakując, a jego spojrzenie co chwila zatrzymywało się na Harrym, co ten mógł dostrzec kątem oka.

- Piękny - przyznał szczerze, spoglądając na kwiaty. - Mogę...?

Zanim Harry miał szansę odpowiedzieć, pochylił się i przycisnął nos do bladoróżowego amarylisa. Zamknął wtedy oczy, aby zaciągnąć się jego zapachem, a długie i gęste rzęsy rzuciły na policzki cień, niemal je nimi przykrywając. Harry nieświadomie zapatrzył się na jego twarz, a im dłużej wpatrywał się w znamiona w postaci trzech pieprzyków na lewym policzku, tym więcej rozumiał.

- Trzy dni temu - wypalił.

Mężczyzna spojrzał na niego, ale nie wyglądał na zdziwionego. Bardziej na zażenowanego.

- Trzy dni temu, wpadłem na Pana - dodał, czując się, jakby dokonał jakiegoś wielkiego odkrycia. Co więcej, nie było to jedynym odkryciem, które właśnie go olśniło. - Louis Tomlinson.

- Naprawdę przepraszam. Spieszyłem się i trzymałem to wszystko w dłoniach, nie spodziewałem się, że odwrócę się i...

- Nie o to chodzi - Harry szybko mu przerwał, zaglądając jeszcze raz na spis zamówień, aby być pewnym, że niczego nie pomylił. Tomlinson. - Louis Tomlinson. L.T.

W zamian otrzymał jeszcze bardziej zmieszane spojrzenie. Szybko poczuł się winny, że wprowadził mężczyznę w takie zakłopotanie.

- Kupiłem twój wazon - rzucił bez namysłu. Jego policzki niemal od razu zapiekły z zażenowania.

- Mój wazon?

- Wiem, jak to brzmi, ale... kupiłem, takiej wielkości... - dłońmi pokazał wielkość wazonu, drżąc przy tym z podekscytowania. Właśnie rozwiązał zagadkę, o której zdążył już zapomnieć, bo nie wierzył, że kiedyś dojdzie do tego, kim jest autor. Czuł się jak Sherlock Holmes. - Na bazarze w centrum, sprzedawali takie... wyroby.

- Och - uśmiech rozjaśnił twarz mężczyzny. Zarumienił się, jak gdyby Harry powiedział mu jakiś komplement i nerwowo potarł swoje dłonie. - Kiedyś w szpitalu był organizowany wolontariat, takie akcje i w ogóle. To bardzo miłe, że kupił go Pan i zrobił coś dla chorych dzieci.

Harry w tym momencie poczuł się naprawdę źle. Zdał sobie nagle sprawę, że kupując wazon, nie myślał wcale o pomocy dla dzieci. Kupił go, spośród tych wszystkich, brzydkich wyrobów, ponieważ mu się spodobał.

- Oczywiście. Jest naprawdę bardzo ładny.

Z tym wręczył mu w końcu bukiet średniej wielkości. Ich dłonie dotknęły się na krótką chwilę, ale żadnemu z nich to nie umknęło. Nie skomentowali tego jednak. Harry chciał powiedzieć coś jeszcze, ale nie wiedział co. Rozmowa była przyjemna i po raz pierwszy nie czuł się obco we własnym ciele, bez potrzeby wkładania w swoje usta słów, których nie chciał wypowiadać.

- Lubię seledynowy. Tak naprawdę każdy odcień zieleni chwyta mnie za serce. - rzekł z powagą mężczyzna imieniem Louis.

Harry stwierdził, że nawet w swojej głowie woli nazywać go po prostu Louisem. Z całą pewnością był od niego młodszy, i nie uważał tak tylko dlatego, ponieważ był od niego niższy. Jego rysy twarzy były łagodne, chłopięce, ale jednocześnie uwydatniały zarys kości policzkowych.

- Następnym razem, może być inny odcień. Mięta, malachit, oliwka, szmaragd.

- Lubię też kolor wina.

- A ja lubię wino.

Przypadek losu sprawił, że cała rozmowa brzmiała jak nieudany flirt, choć nie leżało to w jego zamiarze. Harry miał nadzieję, że tylko on tak to odczuwał, w przeciwnym wypadku czułby się mocno zażenowany.

- Dziękuję za to, słyszałem wiele o tym salonie, ale nie miałem nigdy okazji, aby tu zajrzeć. Nie żałuję, że to w końcu zrobiłem, ale żałuję, że tak późno. - odłożył bukiet na ladę, ku zdziwieniu Harry'ego. - Podyktuję adres.

- Adres? Przecież Pan właśnie odebrał kwiaty osobiście.

- Och, tak. Chciałem je tylko obejrzeć.

Harry spochmurniał. Zirytował go jeszcze bardziej uśmiech, jakim obdarzył go Louis. Nie lubił braku organizacji i wolał być o tym uprzedzony. Bez sprzeciwu zapisał jednak schludnym pismem adres obok jego nazwiska, natomiast mężczyzna rozejrzał się ostatni raz po otaczających go kwiatach.

- Ładnie tutaj pachnie.

Naciągnął na uszy tę samą, butelkową zieloną czapkę, która w tym momencie wydawała się być większa niż on sam. Harry odprowadził go wzrokiem, zastygając w bezruchu z długopisem w dłoni i milcząc. Z niewiadomych powodów, nie umiał przestać na niego patrzeć.

- Do widzenia!

Kiedy drzwi się zamknęły, upuścił długopis na kartki i przetarł twarz dłońmi.

- Należy się dwanaście funtów - westchnął cicho, chociaż wiedział, że mężczyzna był już poza zasięgiem jego głosu.

Kim dopiero wtedy wychyliła się zza zaplecza.

- Sprzedałeś mu kwiaty za darmo?

- Wyślij te kwiaty pod ten... pod ten adres. - rzekł od razu, spoglądając na nią. - Zapomniałem o zapłacie. Nieważne, to tylko głupie dwanaście funtów.

Harry pozwolił sobie rzucić okiem na witrynę sklepową i niemal od razu w oczy rzuciła mu się zielona czapka, należąca oczywiście do Louisa. Mężczyzna przechodził właśnie obok prawdopodobnie w kierunku, z którego tu przyszedł, a pompon na jego czapce podskakiwał z każdym krokiem.

- Możesz go jeszcze złapać - zasugerowała dziewczyna, spisując adres na oddzielną kartkę, aby przekazać go Mattowi. - Jest niedaleko.

- Już trudno - pokręcił głową.

Mógł przypisać sobie to jako dobry uczynek, nawet jeśli niekoniecznie było to zamierzone. Nie zamierzał jednak gonić klienta za kwiaty, za które nie zapłacił. Aby nie ponieść strat (nawet tych najmniejszych, chciał być w pełni rozliczony) w salonie, zapłacił ze swoich pieniędzy, a przez resztę dnia jego humor był o niebo lepszy.

Tego samego dnia umówił się na kolację z Michelle, po raz pierwszy od miesiąca. Ostatnimi czasy nie mógł odnaleźć chociaż jednej, wolnej chwili, którą poświęciłby swojej siostrze. Ale chciał to zmienić. Nagle zapragnął to zmienić, nie tylko dlatego, bo potrzebował towarzystwa. Po raz kolejny uświadomił sobie, jak ważna była dla niego rodzina, i może powinien zacząć doceniać to, że oni tylko się o niego martwili. Nawet, jeśli nie było to konieczne.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top