Rozdział 14

Carrie bez wątpienia mogła uchodzić za wielką zwolenniczkę koncertów. Była to jedna z jej ulubionych form spędzania wolnego czasu. Jednak wszystko, co dobre kiedyś się kończy i nim się zorientowała była już w drodze powrotnej do domu. A raczej, tak w gwoli ścisłości – do Londynu. Wciąż bowiem nie była pewna, czy jej dawne miejsce zamieszkania może nazywać „domem".

Gdy tylko Blake znalazła się w swoim tymczasowym pokoju w domu ojca, odetchnęła z ulgą. Cieszyła się, że miała już za sobą te kilka dni ciągłego spędzania czasu ze znajomymi Harrego. Oczywiście, wśród nich było kilka nieszkodliwych osób, takich jak Maxie, Niall czy Liam, ale to wciąż nie gwarantowało jej spokoju ducha. To właśnie dzięki nim mogła uznać wyjazd za udany.

Z zupełnie innej strony przedstawiały się natomiast incydenty z Zaynem w roli głównej. Nawet teraz Carrie nie mogła sobie wybaczyć, że cała sytuacja wymknęła jej się spod kontroli. Nigdy wcześniej nie zachowywała się w podobny sposób. Jakby nie patrzeć, całowała się z niemal obcym jej człowiekiem. Na temat Malika posiadała bowiem strzępki  informacji, które z pewnością nie były puzzlami z tej samej układanki. Nie mogła wybaczyć sobie tego występku i wbrew pozorom nie chodziło tu tylko o Lucasa. Chodziło o to, jak bardzo ten chłopak ją zmieniał. Przy nim zachowywała się jak zupełnie inna osoba i nie potrafiła powiedzieć, czy jej się to podoba. Przyparta do ściany była jednak gotowa stwierdzić, że nie są to pozytywne zmiany. Szczególnie, że „nowa Carrie" była osobą, która całuje się z „nieznajomym", podczas gdy dla „starej Carrie" było to coś nie do pomyślenia.

Postanawiając sobie w duchu, że był to ostatni tego typu wybryk, Carrie westchnęła głośno. Dzisiaj miała do zrobienia znacznie ważniejsze rzeczy niż rozmyślanie nad pewnym przystojniakiem o zmysłowych i niezwykle uzdolnionych ustach... Ugh!

Przywracając swoje myśli do porządku – nie pierwszy raz tego dnia – Carrie z niezadowoleniem zwlekła się z wygodnego łóżka. Umówiła się ze swoim tatą „na mieście" i ogromnie cieszyła się, że będzie miała możliwość spędzić z nim trochę czasu. W końcu właśnie po to przyjechała do Londynu. Liczyła na poprawienie się jej stosunków z Johnem, dlatego z niecierpliwością wyczekiwała wieczora.

Założyła na siebie jedną ze swoich krzykliwych, kolorowych sukienek i wciągnęła na stopy ulubione motocyklówki. Jej mama zawsze krytykowała to połączenie, ale Carrie nigdy się tym specjalnie nie przejmowała. Szczególnie, że nie lubiła, gdy ktoś narzucał jej swoje zdanie.

Pełna – tak dla odmiany, po kilku dniach spędzonych obok Harrego – optymizmu ruszyła do jednej z pobliskich restauracji. Carrie, będąc małą dziewczyną niezwykle często przychodziła tu ze swoim ojcem. Było to „ich miejsce" i Carolyn mogła z ręką na sercu powiedzieć, że kochała każdy wieczór spędzony ze swoim tatą w tym lokalu. Wtedy zachowywali się jak dwójka najlepszych przyjaciół, a relacja ojcec-córka, była nieco zatarta podczas ich typowo koleżeńskich rozmów.

Blake z wielkim podekscytowaniem weszła do środka budynku, zauważając liczne zmiany w wystroju wnętrza. Jedna kwestia jednak pozostawała niezmienna. Niezastąpiona Maggie Davis wciąż stała za barem, przyjmując zamówienia. Kobieta w oczach Carrie nie zmieniła się ani trochę. Wciąż ten sam szeroki uśmiech i to samo ciepłe spojrzenie, które mówiło o tym, jak wspaniałą jest osobą. I faktycznie, prawie sześćdziesięcioletnia kobieta mogła uchodzić za wzór do naśladowania.

Carrie, szybko rozejrzała się po wnętrzu, dostrzegając, że jej ojca jeszcze nie ma. Wykorzystała więc tę okazję i podeszła do baru, testując starszą kobietę.

- Dobry wieczór – rzekła w ramach przywitania, uśmiechając się szeroko. I w momencie, gdy chciała zamówić swojego ulubionego czekoladowego shake'a, kobieta zaskoczyła ją głośnym, promiennym śmiechem.

- Niech mnie kule biją! Carrie Blake nas odwiedziła! Arnoldzie, chodź tu szybko! Zostaw te kotlety i prędko tu przyjdź!

I nie trzeba było długo czekać, gdyż chwilę później z kuchni, oddzielonej od nich ruchomymi drzwiami niczym z Westernu, wybiegł starszy, pulchny pan, a na jego twarzy widniał szeroki uśmiech.

- Bobbie, zastąp mnie w kuchni – krzyknął do jednego, z kelnerów, po czym wyszedł zza baru, podbiegając śmiesznym krokiem do Carrie. Momentalnie złapał ją w mocnym uścisku, lekko unosząc do góry, by okręcić dziewczynę wokół własnej osi.

- Nie wierzę własnym oczom. Nasza kochana Carrie wróciła! Wiedziałem, że znudzi ci się ten Nowy Jork. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Dobrze mówię, Maggie?

- Ma się rozumieć, Arnoldzie.

Arnold i Maggie byli starym małżeństwem, które narzekało na siebie niezwykle często, ale nigdy ich narzekania nie były na tyle poważne, by mogli zakończyć swój związek. Za bardzo się kochali. Miłości w sobie mieli tak wiele, że przelewali ją na prowadzoną restaurację. Restaurację, która oprócz zmiany podłogi, czy koloru ścian wciąż pozostała podobna w pewnych detalach – kraciastych obrusach, znajdujących się na drewnianych stolikach, czy ramkach ze zdjęciami, wiszących na całych długościach ścian. W jednej z ramek znajdowała się nawet Carrie wraz z jej (niegdyś) najlepszymi przyjaciółmi – Niallem i Maxie. John nie był jedyną osobą, która chętnie korzystała ze specjałów tutejszej kuchni, bowiem dzieciaki uwielbiały przychodzić tu na różnego rodzaju napoje i lody, które Maggie serwowała im często za darmo.

- Och, nie – westchnęła Carrie, chcąc sprostować Arnolda – przyjechałam jedynie na wakacje, by odwiedzić tatę.

Mina Mag nieco zrzedła, choć kobieta wciąż wydawała się być zadowolona z wizyty swojej ulubienicy. Traktowali ją jako niezwykle bliską osobę, być może dlatego, że nigdy nie mieli własnych dzieci.

- Siadaj, złociutka – powiedziała radośnie kobieta, wyciągając rękę przez ladę, by poklepać Carrie po ramieniu. – Co powiesz na czekoladowego shake'a? Mam nadzieję, że Nowy Jork nie zmienił cię zbytnio i wciąż je uwielbiasz.

- Oczywiście, że wciąż je uwielbiam. Nigdzie jednak nie piłam tak dobrych, jak tu – powiedziała radośnie, zasiadając na stołku barowym, a Arnold tuż obok niej, zupełnie zapominając, że ma restauracje do prowadzenia.

- Ależ wyrosłaś – zawołał wesoło, przyglądając się uważnie dziewczynie. – Zrobiła się z ciebie prawdziwa kobieta. Och! Teraz będziesz musiała nam opowiedzieć wszystko, co wydarzyło się w twoim życiu, młoda damo.

- Nawet nie wiesz w co się wpakowałaś, złociutka – dodała Mag, puszczając jasnowłosej oczko, po czym od razu zabrała się za nalewanie shake'a.

Carrie, zamiast się przerazić, rozpromieniła się jeszcze bardziej. Sięgnęła po przygotowany przez kobietę napój, po czym ochoczo zabrała się za sklejanie w całość opowieści o swoim życiu w Nowym Jorku. Radośnie opowiadała o szkole, zakończonym pierwszym roku studiów i przyjaciołach, a Arnold – jak to miał w zwyczaju – cały czas śmiał się radośnie i zadawał kolejne, często naprawdę absurdalne pytania.

Do tej pory Carrie nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo za tą dwójką tęskniła.

Rozmowa z właścicielami restauracji pochłonęła ją tak bardzo, że nawet nie zwróciła uwagi na płynący czas. I gdy zerknęła na zegarek była w szoku.

Dochodziła już godzina dwudziesta, czyli jej ojciec spóźniał się dokładnie dwie godziny.

- Co się stało, złociutka? – zapytała ciepło Mag, dostrzegając zmieszanie na twarzy Carolyn.

Jasnowłosa rozejrzała się wokół siebie, jakby chcąc się upewnić, czy aby na pewno nie przeoczyła taty, albo czy nie wemknął się po chichu do środka, jednak ze smutkiem dostrzegła, że przy zajętych stolikach siedzą zupełnie obcy jej ludzie. Ani śladu po Johnie.

- Tata się trochę spóźnia – wyjaśniła ze słyszalnym żalem w głosie.

Wyciągnęła szybko telefon z przewieszonej przez ramię torebeczki, by sprawdzić, czy aby na pewno jej tata nie próbował się do niej dodzwonić. Szybko spostrzegła, że najwyraźniej tylko ona pamiętała o ich spotkaniu.

Wyglądało na to, że sytuacje sprzed dziesięciu lat zaczynały się powtarzać.

- Och – westchnęła kobieta. – Może jeszcze przyjdzie.

Jednak, każde z nich wiedziało, że Johna nie będzie.

I choć Carrie właśnie spędzała czas z niewiarygodnie cudownymi ludźmi, naszła ją pewna myśl. Myśl, która podczas pobytu w Londynie nie dawała jej spokoju.

Jesteś tu intruzem.

- Dziękuję za przepysznego shake'a – powiedziała starając się brzmieć na jak najbardziej wesołą, choć myśl o tacie strasznie ją przygnębiła. – Na pewno jeszcze was tu odwiedzę.

- Koniecznie! – krzyknął Arnold, zaplątując dłonie na swoim dużym brzuchu. Mężczyzna wciąż wydawał się być podekscytowany przyjściem Carrie, choć dziewczyna spędziła z nimi ostatnie dwie godziny. Zdaje się, że czas ten wydawał się dla starszego mężczyzny niewystarczający. – W innym wypadku, ściągniemy cię tu siłą.

- Trzymaj się, złotko – powiedziała Maggie, wychodząc zza baru. Wolnym krokiem, zapewne wymuszonym przez jej spuchnięte nogi, kobieta przeszła do Carolyn, by po chwili zamknąć ją w uścisku. Szybko złożyła na jej policzku całusa i zaczesała kilka niesfornych loków dziewczyny za jej ucho.

- Wróć tu do nas szybko – dodała.

- Wrócę – obiecała i machając im na odchodne wyszła z lokalu. Nie miała zamiaru czekać na swojego ojca w nieskończoność. Gdy była mała kilka razy popełniła podobny błąd i wiedziała, że nie ma nic gorszego, niż spoglądanie na zegarek i łudzenie się, że może jednak przyjdzie.

Przeszła kilka ulic, zmierzając w stronę domu Johna, gdy zadzwonił jej telefon. Spodziewając się zauważyć numer ojca, z pełnym zaskoczeniem przyjęła imię przyjaciółki pojawiające się i znikające na ekranie telefonu.

Amy.

Zabawne, że dopiero teraz dziewczynie zebrało się na rozmowy.

- Carrie! – zapiszczała radośnie, gdy jasnowłosa odebrała. – Wieki ze sobą nie rozmawiałyśmy. Jak Londyn? Rozniosłaś już to miasto?

Panna Blake z pewnością nie należała do osób, które lubują się w owijaniu w bawełnę. Choć z pewnością do kolejnych słów przyczyniło się również rozdrażnienie, spowodowane nieobecnością ojca.

- Nie – powiedziała z udawanym podekscytowaniem. – Byłam zbyt zajęta wyznaniami Lucasa. Kto by pomyślał, że tak szybko znajdzie sobie nowy obiekt westchnień?

Cisza po drugiej stronie słuchawki, była dokładnie tym, czego Carrie się spodziewała.

- Powiedział ci? – spytała cicho Amy, nagle tracąc dobry humor.

- Tak, ale zapewne tylko dlatego, że myślał, iż go uprzedziłaś. Kto wie, może wciąż żyłabym w niewiedzy. Naprawdę, wspaniałych mam przyjaciół.

- Carrie –

- Nie chcę nawet tego słuchać. Szczególnie, że ja bym ci od razu powiedziała, gdybym zobaczyła twojego chłopaka całującego się z jakąś lafiryndą.

- Całującego się? 

- Przecież mówię.

- Carrie – westchnęła dziewczyna. – Lucas nie... A przynajmniej nie tylko...

Amy nie dokończyła zdania. Nie musiała, gdyż wszystko stało się jasne. Carolyn rozpatrywała zdradę chłopaka nieco zbyt łagodnie. Myślała bowiem, że tak samo jak ona, pozwolił sobie jedynie na całowanie się z inną osobą. Nie przypuszczała nawet, że chodziło o coś więcej.

Owszem, jej i Lucasa związek dopiero raczkował. Byli bardziej dobrymi przyjaciółmi niż kochankami. Ach, do kochanków było im jeszcze daleko, jednak Carrie myślała, że to wszystko przychodzi z czasem. Że wraz z poznaniem osoby odczuwamy do niej „pociąg" i dopiero wtedy przychodzi miłość... A potem seks. Oczywiście, zdawała sobie sprawę, że Lucas nie jest prawiczkiem, ale była pewna, iż seks nie jest dla niego tak ważny, jak... Ach, ależ była głupia!

- Muszę kończyć – odezwała się po długiej chwili milczenia.

- Carrie, przepraszam, że ci nie powiedziałam, ale Lucas równie dobrze jest moim przyjacielem. Powiedział, że chce sam to z tobą załatwić. Nie chciałam mieszać się między wasze sprawy.

Naprawdę zabawne – Amy, która nie chce mieszać się w sprawy innych. Doprawdy! Mógłby powstać z tego całkiem zabawny skecz kabaretowy.

- Nie mam siły teraz z tobą rozmawiać.

I bez zbędnego słowa pożegnania, Carrie zakończyła rozmowę wyłączając telefon i chowając go do torby tak szybko, jakby parzył.

Zdecydowanie miała już dość tej pokręconej sprawy. Nie miała pojęcia, dlaczego zgodziła się na kontynuowanie „związku" z Lucasem i choć żałowała tej decyzji, czuła się jak kołek. Nie miała pojęcia, co się dzieje. Dlaczego wciąż trzymała się Luca?

I choć wcześniej nie zastanawiała się nad tym, odpowiedź uderzyła ją całkiem niespodziewanie.

Zayn.

Lucas miał być jej tarczą, utrudniającą dostęp do Malika. Chłopaka, który niebezpiecznie zbliżał się do niej i bez wątpienia bardzo ją to przerażało.

Czując na sobie ciężar wszystkich ostatnich dni, przysiadła na krawężniku, modląc się o wyrzucenie tego wszystkiego z jej głowy. Całego przyjazdu do Londynu, który wydawał jej się być po prostu katastrofą. Szczególnie, że osoba, do której tu przyjechała zdawała się tak naprawdę jej nie zauważać. Nie po raz pierwszy John odrzucił spędzanie czasu z Carrie na boczny tor. Nie po raz pierwszy skupił się na pracy zamiast na jedynej córce.

Blake nie miała pojęcia, co się z nią dzieje, dlatego w zupełności nie kontrolowała łez, które niespodziewanie zaczęły spływać jej po policzkach. Nie należała do osób, które użalają się nad własnym życiem. Wręcz przeciwnie – nigdy nie dawała po sobie poznać, co naprawdę czuje. Owszem, była wybuchową osobą, choć w większości przypadków jedynie przy znajomych, dla których nie liczyło się nic więcej poza dobrą zabawą.

Dając w końcu upust emocjom, jakie kumulowały się w niej od długiego czasu, Carrie zaniosła się głośnym płaczem...

Zayn sięgnął po kolejny dokument ze sterty najróżniejszych plików, śledząc uważnie wszystkie zapiski. Otwarcie zbliżało się wielkimi krokami, a chłopak chciał, by wszystko, co wiązało się z jego studiem tatuażu było idealnie dopracowane. Marzył o tym miejscu zbyt długo, by jakiś mało znaczący detal mógł coś popsuć.

Nim jednak dane mu było sięgnąć po kolejną kartkę, Elvis niespodziewanie wbiegł do pokoju. Wskoczył na kanapę, na której siedział Zayn, jednak na szczęście szybko sobie przypomniał, iż to miejsce jest poza jego zasięgiem, dlatego zeskoczył na ziemię. W następnej chwili szczeknął głośno, trącając Malika kilkakrotnie swoim zaślinionym pyskiem.

Elvis był kilkuletnim pit bullem, którego Zayn przygarnął zaledwie w zeszłym roku. Ale, co warto wspomnieć, był niesamowicie mądrym stworzeniem. Teraz na przykład, pies próbował przekazać swojemu panu, że śpieszno mu na spacer.

I choć Zayn bez wątpienia nie miał ochoty na żadne wieczorne wędrówki, wstał ze swojej kanapy, ruszając w stronę drzwi. Tuż za nim biegł zadowolony pit bull, ślizgając się po podłodze w mieszkaniu i radośnie szczekając.

Malik zagarnął swoją skórzaną kurtkę, po czym wciągnął jedne ze stojących par butów i wyszedł z mieszkania, uprzednio zamykając je za sobą na klucz. W ręku trzymał kaganiec, który wciągnął na pyszczek swojego czworonogiego przyjaciela zanim zdążyli wyjść z budynku. Elvis był wspaniałym psem, jednak ów wspaniałość okazywał jedynie swojemu panu, przez co Zayn za każdym razem musiał zakładać mu właśnie kaganiec. Pies bowiem niejednokrotnie warczał i szczekał (nie wspominając o próbach gryzienia) na ludzi, sprawiając, że ci uciekali jak szaleni spod spojrzenia zwierzaka.

No cóż, Malik przyjął czworonoga do swojego domu z litości. Zaraz po tym, gdy zobaczył, jak durne dzieciaki, nie mające nic sensownego do roboty rzucają w psa patykami. Wrogość Elvisa do ludzi była więc w pełni uzasadniona i Zayn nawet nie starał się oswoić zwierzaka z innymi. Nie przejmował się gdy Elvis warczał na przechodniów lub każdego, kto chciał przekroczyć próg mieszkania Malika. Pies nie był zbyt towarzyski, zresztą tak jak jego właściciel, więc można powiedzieć, iż dobrali się znakomicie. Dla nich zapewne wystarczało, że we dwójkę dogadywali się świetnie.

- Gdzie tak pędzisz, kolego? – zawołał Zayn, zaskoczony zachowaniem zwierzęcia. Elvis bowiem ani na chwilę nie zatrzymał się na trawniku, by załatwić swoją potrzebę. Zamiast tego pędził chodnikiem prosto przed siebie. – Śpieszno ci na jakąś randkę, czy co? – kontynuował Malik, zupełnie nie zwracając uwagi na to, że przemawia do psa.

- Elvis! – zawołał po chwili, zauważając, że ten wciąż drepcze przed siebie. – Stój.

Oczywiście, zwierzak Malika na co dzień zwykł pokazywać swoje posłuszeństwo, a każdą komendę wydaną przez Zayna wykonywał od razu. Co dziwne, teraz nawet się nie zawahał i wciąż biegł przed siebie.

- Elvis! – zawołał ostro Mulat, wciąż kierując się za psem. – Stój, do diabła.

Ale gdzie tam, Elvis pędził dalej.

I dopiero po długiej chwili pies gwałtownie się zatrzymał. Po czym, ni stąd ni zowąd zasiadł na chodniku, czekając. A to bez wątpienia jeszcze bardziej zdezorientowało Zayna.

Chłopak miał już nakrzyczeć na swojego czworonogiego przyjaciela, gdy jego oczom ukazało się coś znacznie bardziej interesującego...

Carrie opierała swoją głowę na kolanach, łudząc się, że siłą umysłu przeniesie się do swojej bezpiecznej i ciepłej sypialni. Tej w Nowym Jorku, oczywiście. Zwinięta w niewygodnej pozycji, wciąż siedziała na brzegu ulicy, wiedząc, że zapewne wygląda jak koszmar senny. Zaschnięte łzy na policzkach bez wątpienia były dowodem jej wcześniejszego dramatu. Miała  więc ogromną nadzieję, że w pobliżu nie kręcą się żadne niewinne dzieci, które mogłyby wziąć ją za postać z jakiegoś horroru. Biedaki, potem już spokojnie by nie zasnęły.

Na szczęście pozostawała jej pewna, naprawdę pocieszająca myśl.

Już nie mogło być gorzej.

- Hollywood? – Doszedł ją niski, zachrypnięty i dobrze jej znany głos.

A jednak.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top