Rozdział 1
Carolyn założyła za ucho pasmo swoich kręconych, blond włosów, rozglądając się wokół siebie. Spóźniał się już ponad godzinę i była w stu procentach przekonana, że nie jest to nawet połowa czasu, który będzie musiała spędzić na tym cholernym lotnisku w Londynie. Z westchnieniem przysiadła na jednej z ławek, przysuwając blisko siebie wszystkie walizki. Nie dość, że musiała spędzić siedem godzin w samolocie, to teraz jej ojciec najwyraźniej miał do zrobienia coś ważniejszego, niż odebranie jej z lotniska.
Uderzając paznokciami w obudowę telefonu, nosiła się z zamiarem ponownego wyboru numeru ojca. Co prawda, dzwoniła do niego bez skutku już jakoś - co najmniej - dziesięciokrotnie, jednak za każdym razem włączała się poczta głosowa. Przez chwilę nawet w jej głowie zaczęły pojawiać się róże czarne scenariusze, tłumaczące, dlaczego nie ma go tu z nią. W ów scenariuszach jej ojciec przebywał ciężko chory w szpitalu albo leżał zakrwawiony na boku jakiejś drogi, a w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby wezwać pomoc.
Nie mogąc znieść podobnych myśli wybrała numer Johna jeszcze raz, mając nadzieję, że tym razem coś się zmieni. Niestety.
Zastanawiając się, co w takiej sytuacji może zrobić, nerwowo zerknęła na skórzany zegarek na nadgarstku. W głowie zaczęła kalkulować, jak długo powinna jeszcze tu siedzieć i czekać na ojca. Równie dobrze mogła przecież wziąć taksówkę i przyjechać do domu bez pomocy Johna. Kto wie, może mężczyzna po prostu leżał teraz w łóżku? Szybko jednak odrzuciła tę myśl. Była godzina dwudziesta i biorąc pod uwagę fakt, jak wielkim pracoholikiem był jej tata nie było mowy o żadnym leniuchowaniu. Co więcej, znając go, Carolyn mogła śmiało powiedzieć, iż mężczyzna zapewne utknął w firmie, zawalony stertą papierów i po prostu stracił poczucie czasu. Przez co, oczywiście, nie po raz pierwszy cierpiała Carrie.
Dziewczyna westchnęła głęboko, podejmując w końcu decyzję. Założyła podręczną torbę na ramię, sięgnęła za rączkę jednej i drugiej walizki, po czym zaczęła ciągnąć je w stronę wyjścia. Złapanie taksówki okazało się mniej kłopotliwe niż w Nowym Jorku, co przyjęła z wielką ulgą. Oczywiście, kochała Nowy Jork, w końcu spędziła tam ostatnie dziesięć lat swojego życia i była pewna, że zaraz, gdy skończą się wakacje wróci do tego tętniącego życiem miasta.
Przyjazd do Londynu nie było pomysłem Carrie. John ubłagał jej mamę, by Carolyn mogła przylecieć do niego chociaż na te dwa miesiące. Wciąż powtarzał, że zbyt dawno nie widział swojej córki, dlatego chciałby spędzić z nią trochę czasu. Dotąd widywali się raz na rok, może rzadziej, gdy tylko John przybywał do Nowego Jorku w sprawach służbowych. Spędzali wtedy ze sobą ledwie godzinę podczas lunchu, kiedy zadawali sobie zdawkowe pytania, udając, że ich stosunki są doskonałe.
Carolyn nie chciała wylatywać do Londynu. Przede wszystkim nie w wakacje, kiedy dopiero co rozpoczęła swój związek z Lucasem. Chłopakiem, który walczył o jej uwagę cały ostatni semestr. W końcu jednak zdecydowała się dać mu szansę, do czego zresztą namawiała ją najlepsza przyjaciółka Amelia. Amy uważała bowiem, że grzechem jest odmówienie takiemu facetowi, jak Lucas. Chłopak z pewnością był ucieleśnieniem marzeń wielu dziewcząt. Typowe filmowe ciacho – blondyn z perfekcyjnie wyrzeźbionym ciałem. Nieco narcystyczny, ale mimo to, przez wszystkich uwielbiany.
Z drugiej jednak strony, było jej żal taty. John, jak się domyślała, żył w ich starym domu w Londynie całkiem sam, więc właśnie dlatego postanowiła, że spędzi z nim trochę czasu. Niekoniecznie dwa miesiące, ale przynajmniej ten jeden, by pokazać nie tylko ojcu, ale również samej sobie, że potrafią się dogadać.
Była świeżo po zakończeniu swojego pierwszego roku w collegu i zdawała sobie sprawę, że ominie ją zbyt wiele dobrych imprez, na które zapewne pójdzie Lucas, nie licząc się z tym, że jego dziewczyna jest w Londynie. Nie żeby miała mu to za złe. Po prostu zazdrościła chłopakowi, że będzie w centrum tego wszystkiego, podczas gdy ona będzie musiała zabawiać swojego staruszka. W końcu Nowy Jork niósł za sobą miliony możliwości na dobre spędzenie czasu. I to nie tylko dla osób w jej wieku.
Kierowca taksówki włożył jej walizki do bagażnika, podczas gdy Carolyn zajęła miejsce na tylnych siedzeniach samochodu. Chwilę później podała mężczyźnie odpowiedni adres, w międzyczasie wyjmując telefon, by ponownie zadzwonić do ojca. I tym razem odezwała się poczta głosowa.
- Cześć tato, to znowu ja. Pomyślałam, że to bez sensu czekać na ciebie na lotnisku, wzięłam więc taksówkę. Jadę teraz do domu. Mam nadzieję, że przynajmniej tam cię zastanę.
Nacisnęła czerwoną słuchawkę, zastanawiając się, czy John w ogóle pamięta o tym, że miała dzisiaj do niego przyjechać. Cóż, łudziła się, że jednak tak, gdyż nie chciała po raz kolejny znosić podobnego rozczarowania. Odkąd tylko pamiętała nie miała zbyt dobrych kontaktów z ojcem i zapewne John zaprosił ją do siebie, ponieważ usilnie chciał to zmienić. Carrie jednak nie była pewna, czy sama tego chce. Ten mężczyzna był przecież powodem załamania jej matki, jak również tego, że obie wyjechały do Nowego Joru. Teraz, co prawda, nie żałowała wyjazdu, jednak mając dziesięć lat była bardziej niż zła, że musi zostawić przyjaciół i opuścić rodzinne miasto. Jej matka najwyraźniej nie mogła znieść myśli, że będzie musiała żyć z tym mężczyzną na jednym kontynencie.
Taksówka zaparkowała pod wielkim domem, który wyglądał dość znajomo. Mimo wszystko, Carolyn nie mogła uwierzyć, że znalazła się w odpowiednim miejscu.
- Przepraszam – zwróciła się do kierowcy – na pewno jesteśmy pod właściwym adresem?
Mężczyzna odwrócił się przez ramię, spoglądając na nią zmieszany.
- Na pewno – odparł jedynie, po czym zmęczonym głosem oznajmił, ile Carrie jest mu winna za przejazd.
Dziewczyna wyglądając na mocno zdezorientowaną wysiadła z samochodu, odbierając od kierowcy swoje walizki. Zarzucając na ramię torebkę, jeszcze przez chwilę stała, przyglądając się budynkowi.
- Co do cholery? – powiedziała jedynie, próbując zrozumieć, dlaczego, do diabła, wokół jej domu kręcą się jacyś ludzie, i jak również, co ma oznaczać ta wiercąca dziurę w głowie muzyka.
Jeszcze raz zmierzyła budynek uważnym spojrzeniem, próbując sobie wmówić, że zapewne, pomimo zapewnień kierowcy, pomyliła adres. Jednak, ani skrzynka pocztowa z nazwiskiem ojca, ani staw, przy którym zwykła się bawić będąc jeszcze dzieckiem, czy nawet okno jej sypialni, wyraźnie mówiły, że jest w odpowiednim miejscu. To ci ludzie, najwyraźniej, pomylili adres.
Nie tracąc czasu, złapała za swoje obie walizki, pędząc w stronę domu. Musiała się jak najszybciej dowiedzieć, co jest powodem tej dziwnej imprezy. Szczerze wątpiła by organizatorem tego przyjęcia był jej ojciec. Chciała więc znaleźć osobę za to odpowiedzialną i wygonić całe to towarzystwo z miejsca, które niegdyś zwykła nazywać domem. Oczywiście, mogła już teraz wezwać policję i tylko czekać, aż oni się tym zajmą, jednak nie chciała tracić już ani sekundy. I dodatkowo, nie była w tym miejscu od dziesięciu lat, skąd mogła mieć pewność, że to wszystko nie jest już tu swojego rodzaju codziennością? Zresztą osoba, od której mogłaby uzyskać wszystkie potrzebne informacje najwyraźniej zapomniała o jej przyjeździe.
Dziewczyna biegiem pokonała ścieżkę prowadzącą do drzwi frontowych. Ciągnęła za sobą walizki, które przez nierówną powierzchnię bardzo hałasowały, jednak mimo to nikt nie zdawał się jej w ogóle zauważać.
Szybko weszła do środka, zostawiając bagaże w kącie holu, mając nadzieję, że żaden z tych zbirów nie zabierze ich ze sobą. Jednak, bądź co bądź, miała teraz do załatwienia ważniejszą sprawę.
W momencie, gdy wyszła z holu, pojawiając się w wielkim salonie, zdała sobie sprawę, że jest to coś więcej niż tylko kilku nastolatków, kręcących się wokół jej domu. W samym salonie znajdowało się jakieś dwadzieścia osób, co oznaczało, że zapewne jeszcze dwa razy tyle, kręci się po pozostałych pomieszczeniach.
Rozejrzała się po wnętrzu, rozpoznając niewielkie zmiany, jakie zaszły w wystroju, odkąd była tu ostatni raz. Nie miała jednak teraz czasu, na dokładne skanowanie pomieszczenia.
- Gdzie jest organizator tej… imprezy? – zapytała jedną z dziewczyn, która stała najbliżej. Jak się okazało, nowa koleżanka była tak wstawiona, że ledwo stała na nogach, nie wspominając już, że nie była w stanie wypowiedzieć ani jednego składnego zdania. Na szczęście, jej towarzysz był bardziej rozmowny.
- Harry? – westchnął marszcząc brwi. – Ostatnio widziałem go chyba w kuchni...
To było zdecydowanie dziwne i Carrie była przekonana, że jest jedyną osobą, której może się przytrafić coś podobnego.
Nie zastanawiając się już ani sekundy dużej, ruszyła biegiem w stronę kuchni. W dłoni ściskała swoją komórkę, w razie, gdyby musiała zadzwonić na policję. A teraz mogła być już pewna, że koniecznością będzie wykonanie podobnego telefonu. Tym bardziej, że imprezowicze byli tak wstawieni, że samodzielne wygonienie ich stąd graniczyło z cudem.
Stanęła w progu kuchni, spoglądając na grupkę zgromadzonych w niej ludzi. Byli to głównie faceci. Wśród nich znajdowały się jedynie dwie dziewczyny. Całe towarzystwo niestety nieco ją dekoncentrowało, gdyż nie byli to przeciętni londyńscy obywatele, jakby można było się spodziewać.
Westchnęła głęboko, usiłując zdobyć się na odwagę. W końcu w Nowym Jorku była znana z tego, że zawsze skakała na głęboką wodę. Odwaga była jej niemalże znakiem rozpoznawczym.
- Który z was to Harry? – zapytała od razu, bez zbędnych wstępów.
Przez chwilę myślała, że zgromadzeni jej nie usłyszeli, z powodu dudniącej w domu muzyki, jednak zaledwie kilka sekund później, kilkoro z nich odwróciło się w jej stronę, mierząc nieco lekceważącym spojrzeniem. Dopiero teraz zauważyła, że większość z nich wyglądała dość niebezpiecznie. Tatuaże pokrywały ich ręce, w których trzymali butelki pełne piwa. Jedni z nich palili papierosy, drudzy ochoczo rozmawiali między sobą. No i oczywiście, podobnie jak dziewczyna, którą Carrie zaczepiła w salonie, wszyscy byli pijani.
Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że najprawdopodobniej popełniła największy błąd wchodząc tu, zamiast od razu wezwać policję. Żałowała, że posłuchała tego dziwnego przeczucia, mówiącego jej, że powinna najpierw sama sprawdzić, co dzieje się w domu. Do diabła, nie było jej tu dziesięć lat. Skąd mogła wiedzieć, czy jej ojciec aby na pewno tu jeszcze mieszka? Albo, co wydało jej się teraz wielce prawdopodobne, wynajął jeden z pokoi jakiemuś letnikowi, z którym najwyraźniej sobie nie radził…
Jeden z nich zrobił krok w jej stronę, mierząc uważnym spojrzeniem zielonych oczu.
- Harry Styles, we własnej osobie. W czym mogę służyć, paniusiu? – zapytał sugestywnie, świdrując wzrokiem jej ciało. Kilkakrotnie jeździł spojrzeniem w dół i w górę, jakby był wyraźnie czymś zaskoczony. Spoglądał na jej buty, zwane powszechnie motocyklówkami, by potem przejechać spojrzeniem dalej po jej nagich nogach, zatrzymując się na rozkloszowanej, kolorowej spódniczce, a potem na równie kolorowej bluzce. Blond, kręcone włosy opadały falami na ramiona, a szaroniebieskie oczy Carrie wpatrywały się w zgromadzonych ze złością.
Carolyn nie wiedziała, co powinna odpowiedzieć. Szczególnie, że chłopak użył nieprzyjemnego dla niej określenia „paniusiu”. Zwracał się do niej bez jakiegokolwiek szacunku i szczerze powiedziawszy, chyba pierwszy raz w życiu bała się w ogóle odezwać. Ci facecie nie wyglądali na zbyt przyjaźnie nastawionych. A już na pewno nie po tych kilku piwach, które wypili.
W duchu błagała o jakąś pomoc z zaświatów.
I jak na zawołanie, do pomieszczenia wszedł pewien blondyn, niosąc w obu rękach po zgrzewce piwa. Jakby to, co dotąd wypili było niewystarczające.
- Niall? – zapytała Carolyn, zupełnie nie wiedząc, co się wokół niej dzieje.
Chłopak szybko odwrócił się w jej stronę.
- C-Carrie?
I oto nadeszła pomoc, jej przyjaciel z dzieciństwa stał w towarzystwie zbirów niosąc im więcej piwa. I co dziwne, od razu go poznała. Jakby dziesięć lat przerwy w ich znajomości w niczym nie przeszkadzało.
- Co się tu, do cholery, dzieje? – spytała, marszcząc brwi. Wiedziała, że jest już bezpieczna. W końcu Niall chyba jej nie skrzywdzi, prawda?
- O Boże! – zajęczał Harry, jakby przypomniał sobie o czymś niesamowicie istotnym. – Ty musisz być córką Johna!
Obrócił się unosząc ręce do góry, niby w zwycięskim geście.
- Córka marnotrawna powróciła z Ameryki!
Śmiech chłopaka rozniósł się po kuchni, wprawiając w radość pozostałych. Oczywiście z wyjątkiem Carrie, Nialla i - co nieco zaskoczyło dziewczynę – jakiegoś ciemnowłosego chłopaka, który wydawał się być zupełnie nie zainteresowany całą sytuacją. W przeciwieństwie do dziewczyny, która usilnie próbowała uwiesić mu się na szyi.
- Nic nie mówiłeś, że jego córka wraca – powiedział cicho Niall, być może mając nadzieję, że Carrie tego nie usłyszy.
- Niall? – zwróciła się do niego, licząc na ratunek z jego strony. – Możesz mi powiedzieć, co ci ludzie, do cholery, robią w moim domu?
Blondyn w pierwszym odruchu spojrzał na Harrego, który teraz nonszalancko pochylał się na wyspą kuchenną znajdującą się w samym centrum pomieszczenia.
- Kochanie – zwrócił się do niej Styles, posyłając w stronę dziewczyny jeden ze swoich uwodzicielskich i nieco bezczelnych uśmiechów. – Chyba tatuś zapomniał ci o czymś powiedzieć. Tak się składa, że nie tylko on tu mieszka.
Blondynka nie miała pojęcia, o czym ten chłopak mówi i dlaczego wygaduje podobne bzdury. A tatuaże okalające jego ramiona z pewnością nie dodawały mu wiarygodności.
- Co proszę? – zapytała, odgarniając swoje blond loki do tyłu.
Harry uśmiechnął się szerzej, wyciągając z kieszeni spodni paczkę papierosów. Wyjął z niej jednego, po czym wsadził do ust, podpalając końcówkę zapalniczką. Zaciągnął się i po chwili wypuścił dym z ust, wciąż nie tracąc dobrego humoru.
- Witaj w domu, siostrzyczko.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top