Rozdział dwudziesty pierwszy

- Kayla do ciebie - Jackson krzyczy od strony drzwi.

- Jestem w kuchni - odpowiadam i wkładam widelcem do ust kolejny kawałek jajecznicy, którą przygotowała mi Ashley. Jack wchodzi do pomieszczenia, a za nim Lucas. Zajmują miejsca przy stole i mój brat wraca do jedzenia śniadania.

- Gotowa? Za pół godziny wyjeżdżamy - uśmiecha się do mnie brunet.

- Od wczoraj. Czemu tak wcześnie? - marszczę brwi.

- Jak wcześnie? Dziesiąta to wcześnie? - pyta retorycznie z udawanym zdziwieniem w głosie. - Trzy i pół godziny to sama droga przy dobrych wiatrach. Najpóźniej będziemy na drugą, najwcześniej na wpół do drugiej. Tak przynajmniej liczę i mam nadzieję, że mniej, więcej o takim czasie uda nam się dotrzeć na miejsce.

- To i tak strasznie dużo czasu nam zostaje. O której jest ten koncert?

- Zaczyna się o siódmej, od szóstej można wchodzić. Zostawimy rzeczy w domu u mojej mamy i pójdziemy na miasto. Chcę ci pokazać kilka miejsc - puszcza mi oczko.

Wczoraj został aż do północy po tym jak przyszedł. Siedział ze mną w salonie na sofie i oglądaliśmy filmy. To było takie fajne. W dodatku leżałam oparta głową o jego ramie, a on mnie przytulał. Potem przyszła Ashley i było mi nie zręcznie, a Lucas poszedł do domu jak skończył się film. Zwiedzanie z nim miejsc, które możliwe, że coś dla niego znaczą będzie takie awww....

- Stary, ja tutaj jestem. To jest moja siostra. Idźcie się miziać gdzie indziej - głos brata przywraca mnie do rzeczywistości. - Weź puszczaj do niej te oczka gdzie indziej.

- Wyluzuj. Nic takiego nie robię - śmieje się Lucas. - No jedz, jedz. Zaraz jedziemy - ponagla mnie.

- Tak wcześnie? - do kuchni wchodzi Ashley.

- No o dziesiątej - odpowiada jej brunet.

- Nie będziecie jechać pięć godzin. Zdążycie na wieczór jak wyjedziecie później.

- Ale on chce jej jeszcze pokazać kilka miejsc - Jackson wzrusza sugestywnie brwiami wtrącając się. - Ał - krzyczy bo kopnęłam go z całej siły nogą pod stołem. - Idiotka - syczy.

- Debil - szczerzę się do niego i dopijam herbatę, która już wystygła.

- Lucas. Chcesz coś do pica? - Ashley spogląda na niego wyczekująco.

- Poproszę wodę - odpowiada jej.

- To ja was zostawię na chwile samych. Wracam za dziesięć minut - wstaję od stołu. Wbiegam po schodach po dwa stopnie.

Staję przed szafą i zaczynam zastanawiać się co wziąć. W końcu pada na moje ulubione czarne spodnie, ciemno szarą koszulkę do kości biodrowych i tego samego koloru zasuwaną bluzę. Ubieram to na siebie i szukam drugich czarnych spodni z wysokim stanem i buraczkowej koszuli na szerokich ramiączkach. Wkładam ubrania do plecaka szkolnego, z którego wczoraj wszystko wyciągnęłam. Biorę z łazienki kosmetyczkę i ją też pakuję. Wrzucam jeszcze do plecaka ubranie na jutro i czystą bieliznę. Zasuwam zamek i zarzucam plecak na ramię. Wkładam telefon do kieszeni spodni i zbiegam na dół.

- Gotowa - uśmiecham się wchodząc do kuchni.

- Czyli możemy jechać - Lucas wstaje od stołu.

- Uważaj na siebie - mówi Jackson z pełną buzią.

- Oczywiście - zapewniam go i wywracam oczami.

- Uważajcie na siebie. Masz trzymać się blisko Lucasa. Nie zgub jej i nie spuszczaj z oczu. Napisz mi jak będziecie na miejscu, jak będziecie wchodzić na koncert i jak wrócicie po nim do domu - skinam głowa i przytulam ją na pożegnanie. - Pilnuj jej - powtarza Lucasowi.

- Niech się pani nie martwi odstawię ją do domu w całości - zapewnia ją i żegna się z nią i Jacksonem.

- Tylko bez brzucha - krzyczy Ashley z drzwi i macha nam.

- Przykro mi bardzo ale z brzuchem. Nie utnę jej go przecież. Jeszcze się jej przyda - śmieje się Lucas, a Ashley grozi mu palcem z rozbawioną miną.

- Plecak daj do tyłu - robię ci mówi i zajmuje miejsce pasażera w momencie jak on zapina pas bezpieczeństwa. - No to w drogę - uśmiecha się do mnie i przekręca kluczyk w stacyjce. Macham ostatni raz Ashley, a on wyjeżdża z podjazdu.

- Mogę włączyć radio? Cisza jest dziwna - mówię nerwowo.

- Jasne - skina głową. - Po drodze zatrzymamy się na stacji lub pójdziemy do jakiegoś baru coś zjeść. Okay?

- Jasne - skinam głową i włączam radio. Przyciszam je trochę żeby nie przeszkadzało w razie gdybyśmy rozmawiali.

- Nie stresuj się i nie denerwuj moją obecnością - Lucas śmieje się pod nosem. - Ja na prawdę nie gryzę.

- Wiem, ale spędziliśmy ze sobą jak do tej pory mała czasu. To trochę krępujące jechać z tobą samochodem ze świadomością, że to trzy i pół godziny drogi. Ale się nie przejmuj, zaraz będę mniej skrępowana. Podobnie jak wczoraj - dodaję skinając głową. - Jak jest w Dallas?

- Ciekawie, dziwnie, śmiesznie. Spędziłem tam dziewiętnaście lat prawie, ale nie mogę ci dużo o tym mieście opowiedzieć. Nie lubię tego miejsca. Znasz to uczucie, gdy jesteś w domu ale się tak nie czujesz? Jakby czegoś ci brakowało, ale nie wiesz czego? To uczucie pustki.

- Wiem co masz na myśli - przyznaję. Czułam to. Po śmierci brata, po śmierci mamy. Taką pustkę. Jakbym była w domu, ale ciągle czegoś mi brakowało.

- Tak miałem w Dallas. Nie ważne czy był ktoś obok mnie czy nie. To uczucie było zawsze. Odkąd pamiętam.

- Rozumiem - uśmiecham się do niego. Spogląda na mnie przez dwie, trzy sekundy i też się uśmiecha. Przenosi dłoń z kierownicy na moją, która jest na kolanie i splata nasze palce przenosząc dłonie na udo. To miłe uczucie, gdy trzyma mnie za rękę. Taki mały czuły gest.


******

Rozdział poprawiła: Divergent_2003









Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top