3. Małe, słodkie kłamstwo
R O Z D Z I A Ł 3
Każdy świt rozwiewał nadzieje,
które znajdowałem w nocy.
•
Pokładałem w „nas" wielkie nadzieje, gdy zaczynaliśmy, i zero nadziei, gdy to on „nas" kończył. Świat nadal kręcił się wokół, a ja czułem, że w końcu wypadłem z tej karuzeli. Gdyby tylko każdej wspólnej nocy Victor milczał i nie wpajał mi do głowy tak wielu kłamstw, może nadal bym na niej był i, kręcąc się dalej, nigdy nie zwątpiłbym w to, co miałem – a miałem naprawdę wiele...
Zatracając się w Victorze, w jakiś dziwny sposób zupełnie straciłem swoje dawne życie. Nie rozumiem, jak to się stało, że nagle zajmował cały mój czas i kreował go w taki sposób, że nie myślałem o niczym innym tylko o nim. Przez niego już nie wiedziałem, jak się zachowywać – zawsze chciałem podążać za tym, co czułem, ale wiecznie źle się to dla mnie kończyło. Victor nie pragnął mnie zmienić, bo przecież według niego człowiek się nie zmienia, tylko sprawić, że stanę się idealnym zastępstwem. Niestety, dowiedziałem się jako ostatni, kogo lub czego zastępstwem miałbym być.
Miotał mną ze skrajności w skrajność. W niektóre dni wmawiał mi, że traktuje naszą relację poważnie, by nagle, zupełnie niespodziewanie, prychnąć mi prosto w twarz, że jestem tylko jego pieskiem przybiegającym na każde zawołanie. Trochę zbłąkanym, ale cały czas wiernym pieskiem.
Victorowi dość szybko udało się owinąć mnie wokół palca, jednak to mu nie wystarczyło. Bo król bezwzględnych cisz i szorstkiego milczenia sam do końca nie wiedział, czego chce. Z dnia na dzień coraz bardziej śmieszyło mnie to jego życiowe niezdecydowanie. Jak jest teraz? Czy nadal nie wie, czego pragnie? Dlaczego jeszcze wczoraj wołał przejmujące „bądź", a dziś szepcze tylko głuche „odejdź"? Co będzie jutro? Nie chcę wiedzieć, bo to „jutro" będę przeżywał bez niego. Będę się zastanawiał, czy Victor nadal pamięta naszą pierwszą kolację sam na sam, na której naprawdę świetnie się bawiłem. Czy pamięta tych kilka malutkich dotyków, przypadkowych otarć skórą o skórę i delikatnych uśmiechów.
•
Ubrany w ciemne wytarte jeansy, dopasowaną śnieżnobiałą koszulę z niedbale zawiązanym krawatem na szyi podbiegłem do drzwi od razu, gdy tylko usłyszałem głośne pukanie odbijające się echem od cienkich ścian przytulnego mieszkania, w którym jeszcze przyszło mi egzystować. Zatrzymałem się na chwilę przed nimi, głośno wypuszczając powietrze z płuc i rzucając ostatnie krytyczne spojrzenie w stronę wiszącego obok lustra. O dziwo tamtego wieczoru wyglądałem naprawdę dobrze, dlatego matka odpuściła kąśliwe uwagi, które lubiła kierować w moją stronę. Wreszcie otworzyłem drzwi, a w progu powitał mnie obraz przystojnej twarzy Victora, chociaż ledwo widocznej zza wielkiego bukietu kwiatów, których nazwy nawet nie znałem i dalej nie znam. Noelle zauważyłem chwilę potem. Uśmiechała się do mnie tak pięknie, że nie mogłem tego nie odwzajemnić. Dlaczego zawsze wyglądała jak nastolatka? To dlatego ją „pokochał"? Czy ona także w jakiś sposób wpisywała się w jego dziwny kanon piękna?
Cóż, nigdy nie musiał wprost odpowiadać mi na te pytania. Na te i wszystkie inne. Znałem na pamięć jego idiotyczne wytłumaczenie na wszystko, co chciałem wiedzieć. „To skomplikowane, Theo. Jesteś za młody, żeby zrozumieć"... Oczywiście, że byłem – za młody, żeby zrozumieć, ale nie na tyle młody, by rozładować emocje.
Matka, gdy tylko usłyszała poruszenie w przedpokoju, szybko ulotniła się z kuchni i doskoczyła do Tinleyów, rzucając gdzieś w kąt kremową ściereczkę, w którą wcześniej wycierała swoje zadbane i drobne dłonie. Od razu odebrała bukiet różowych i słodko pachnących kwiatów, zapewniając, że „nie trzeba było". Z kolei wujek Gary z szerokim i zarażającym uśmiechem witał ich serdecznie, pytając o samopoczucie i inne uprzejme sprawy. W końcu zaprosił wszystkich do stołu.
Już od początku tego wieczoru Victor patrzył na mnie z jakimiś dziwnymi iskierkami w oczach, przez co nie byłem w stanie utrzymać z nim kontaktu wzrokowego na dłużej niż sekundę. Czułem się cholernie onieśmielony, chociaż tak naprawdę nic takiego nie zrobił.
– Cześć, Theodore. Byłem pewien, że jakoś się wymigasz od nudnej kolacji w towarzystwie nudnych sąsiadów, tym bardziej w piątek – zaśmiał się cicho, nieznacznie obejmując mnie ramieniem, gdy podążałem obok niego w stronę jadalni.
Sam nie wiem, dlaczego był tak blisko, ale cieszyło mnie to – chyba już wtedy nie potrafiłem znieść między nami dystansu. Chciałem stykać się z nim chociaż opuszką palca, byleby tylko czuć jego ciepło. Mimo upływu czasu, zawsze reagowałem na tę cielesność tak samo, jak w tamtym momencie – nie potrafiłem pozbierać myśli, byłem nabuzowany i chciałem, żeby już zawsze dotykał tylko mnie.
– Dobry wieczór, panie Tinley. I tak nie miałem na dzisiaj żadnych ciekawszych planów – wzruszyłem obojętnie ramionami, nie dając po sobie poznać, że cieszę się z jego obecności zdecydowanie za bardzo.
– Nie musisz być taki oficjalny, Theo. Czuję się staro, a jestem jeszcze całkiem młody. Chociaż pewnie dla ludzi w twoim wieku jedną nogą jestem już w grobie – rzucił i puścił oczko w moim kierunku.
– W takim razie, ile masz lat? – zapytałem zaciekawiony, przystając na chwilę.
Matka, która właśnie nas mijała, uderzyła mnie delikatnie w głowę, mówiąc, że to niegrzeczne z mojej strony, ale Victor tylko zaśmiał się serdecznie, znowu czochrając moje ułożone włosy. To był jego nawyk, który w zasadzie dość szybko polubiłem.
– To nic takiego, Emma. Wczoraj skończyłem trzydzieści pięć lat – odpowiedział.
Wyglądał świetnie – świeżo i młodzieńczo. Przypuszczałem, że był po trzydziestce, chociaż dałbym mu o kilka lat mniej.
– Och, naprawdę? Wszystkiego najlepszego! Mam nadzieję, że pomyślałeś już życzenie? – spytałem, posyłając w stronę Victora nieśmiały uśmiech.
– Szczerze mówiąc, to nie. Nie obchodziliśmy moich urodzin, więc nie miałem okazji. Ale zrobiłem to właśnie teraz – mruknął cicho, obejmując mnie mocniej.
Jego dłoń zaczęła niebezpieczne sunąć wzdłuż moich pleców. Przerażony tą bezpośredniością, obróciłem się szybko za siebie, by wykonać rozeznanie w tej przedziwnej sytuacji, w której się znalazłem. Na szczęście nikt nie zwracał już na nas większej uwagi, a przede wszystkim na naszą rozmowę. Moja matka szybko pobiegła wyciągać jedzenie z piekarnika, a Noelle i wujek Gary dyskutowali o obrazie, który wisiał nad stołem. Odetchnąłem z ulgą.
– Mam nadzieję, że się spełni – powiedziałem, uśmiechając się niemrawo. Zrobiło mi się okropnie gorąco, wręcz parno.
– Ja też. Wszystko w porządku, Theo? Zbladłeś. Chodź, napijesz się wody – rzucił, po czym mnie puścił i poprawił elegancką marynarkę.
Bawiło go to. Lubił mnie zawstydzać i drwić z powagi sytuacji. Świetnie się bawił, gdy ja umierałem ze stresu na każdym kroku. Victor nie bał się niczego – moich rodziców, swojej żony i konsekwencji.
Usiedliśmy w końcu naprzeciwko siebie. Poczułem się co najmniej niekomfortowo, gdy Noelle zajęła miejsce przy stole obok mnie, a nie swojego męża. Od czasu tamtej kolacji zawsze była dla mnie naprawdę bardzo miła, chociaż z jej strony było to tylko czystą grą. Noelle nie była głupia i z czasem chyba o tym zapomnieliśmy. Niestety.
Połowa wieczoru mijała naprawdę spokojnie i byłem nawet bliski udania się do swojego pokoju, gdybym nie został nagle zatrzymany, a w zasadzie wbity w krzesło przez bosą stopę, która przesuwała się nieznacznie po mojej łydce. Przełknąłem głośno ślinę, niepewnie spoglądając w kierunku Victora. Słuchał właśnie mojego wujka, który opowiadał swoje „zabawne" historyjki. Opierał przy tym brodę o wierzch dłoni, co jakiś czas wybuchając grzecznościowym śmiechem. Pomyślałem wtedy, że może po prostu pomylił kierunki i zamiast napastować Noelle, napastował mnie. To jednak nie był błąd – każda wcześniejsza czy późniejsza zagrywka Victora była zawsze celowa i przemyślana, bo on sam był przebiegły i cwany. To pewnie robiło z niego dobrego adwokata. Potrafił wybronić złego czlowieka, więc z usprawiedliwieniem samego siebie nie powinien mieć większego problemu.
Jego noga sunęła coraz wyżej, co chwilę zataczając kółka na mojej skórze. Może i było to przyjemne uczucie, jednak gdy poczułem jego stopę niebezpiecznie blisko krocza, podskoczyłem na krześle z niemym piskiem. Wszyscy spojrzeli wtedy w moją stronę, a ja śledziłem tylko ruch brwi Victora, które nieznacznie się uniosły. Poczułem, jak zimny pot zaczął spływać po moim karku. Spod jego hipnozy wyrwał mnie dźwięk dzwonka, dlatego, jak poparzony, szybko zerwałem się na równe nogi, biegnąc w stronę drzwi.
– Ja otworzę! – krzyknąłem zdecydowanie zbyt głośno. Przeskoczyłem przez pufę, która stała blisko kominka i stołu, potykając się przy tym o puchaty dywan. Słyszałem jeszcze, jak moja matka mówi coś o „trudach rodzicielstwa", ale nie chciałem się na tym skupiać. Gdy tylko dostrzegłem w progu mojego mieszkania Elliota, od razu z wdzięcznością przytuliłem zszokowanego przyjaciela do siebie. – Jak dobrze, że przyszedłeś! Nigdy tak bardzo się nie cieszyłem z widoku twojej przygłupiej mordy, jak teraz! Ratujesz mi dupę, dosłownie i w przenośni!
Nie powiedziałem mu i Jamesowi, że dzisiaj spodziewamy się gości. Nie wiedzieliśmy się przez cały dzień i stwierdziłem, że nie ma takiej potrzeby. I naprawdę dobrze zrobiłem, bo Elliot był w tym momencie jak wybawienie.
– Aha, no mnie też miło cię widzieć, ślicznotko, kurwa, z Notre-Dame. Coś ty taki czerwony? I co jest nie tak z twoją dupą? Naprawdę zacząłeś ćwiczyć z Mel B? Dobra, zrób mi przejście. Macie coś ostrego do jedzenia? Jestem głodny, Timothy wyrzucił mnie z knajpy i powiedział, że nie dostanę już niczego za darmo, a nawet za pół ceny! A ja mu pomagałem w tamtym roku zmywać naczynia! No, co tak stoisz? Puść mnie, chcę jeść! – Elliot szybko zdjął buty i rzucił je w kąt, gdy wreszcie zdołał się wyrwać z mojego uścisku. Starałem się mu powiedzieć, że nie jesteśmy sami, ale mój przyjaciel, gdy myślał o jedzeniu, był głuchy na wszystko inne. – Witam i o zdrowie pytam, drodzy rodzice. Co dzisiaj mamy dobrego...ooo, chyba jestem nie w porę! – Elio zatrzymał się tuż przed wejściem do jadalni, patrząc ze zdziwieniem to na naszych gości, to na mnie.
Zawsze czuł się tutaj jak w domu, więc takie wizyty w jego wykonaniu nie były dla nas niczym nowym, ale Victor i Noelle byli lekko zaskoczeni.
– Ojej! Macie drugiego syna? – zapytała kobieta, przyglądając się z zaciekawieniem jeszcze bardziej zszokowanemu Elliotowi, który po chwili całą swoją uwagę skupił na szaszłykach.
Po prostu olał zarówno słowa swojego „bóstwa", jak i całe towarzystwo. Taki właśnie był Elio. Zawsze był moim słodkim, lekko przygłupim i żarłocznym przyjacielem, który za dzieciaka wsypywał mi piasek do oczu, a potem płakał z bólu razem ze mną. Zawsze był sobą, a nie wykreowaną postacią, w przeciwieństwie do Victora, który nigdy nie chciał zdjąć swojej maski, wmawiając sobie, że to jego tarcza przeciw wszystkiemu, co go otacza.
– Można powiedzieć, że Elliot to nasz syn z wyboru. Sam nas wybrał i od tamtej pory opróżnia lodówkę co najmniej pięć razy w tygodniu, ale to świetny dzieciak – moja matka zaśmiała się serdecznie, wstając od stołu, by przynieść dla niego dodatkowy talerzyk, który od razu przechwyciłem.
Pociągnąłem przyjaciela za rękę, by jak najszybciej uciec do swojego pokoju i zamknąć się w nim na cztery spusty. W przelocie zdążyłem wszystkich przeprosić i zapewnić, że będzie lepiej, gdy już sobie pójdziemy.
– Co ty zrobiłeś?! Mam jeść pusty talerz? Stary, nie dość, że jestem głodny, to... Matko, znowu puściła ci się krew z nosa! Litości! Tam były szaszłyki, wypuść mnie! I weź chusteczkę, kapie ci na podłogę! Czy ja przez całe życie muszę mieć pod górkę?
Od zawsze miałem do czynienia z wariatami, jednak wariactwo Victora nie było tak pozytywne, jak to Elliota. A szkoda.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top