Rozdział 36
Theodore
Wiedziałem, że robimy słusznie, zamykając ją w domu, więc dlaczego czułem się tak źle, gdy patrzyła na mnie z zawodem w błękitnych oczach? Wbiła mi nóż w serce tym niewinnym, zranionym spojrzeniem. Ojcze, chciałem dla niej jak najlepiej. Przecież nie mogłem powiedzieć jej, że mężczyzna, który na nią grasuje nie jest człowiekiem. Sam jeszcze nie byłem pewien kim tak naprawdę jest.
- Theo! – Deidra uderzyła mnie w ramię, pstrykając palcami przed moim nosem. – Wracaj tutaj. W takim stanie mi nie pomagasz.
- Wybacz, po prostu... - westchnąłem, opierając łokcie na kolanach, a twarz ukryłem w dłoniach, wzdychając ciężko. – To nie tak miało być.
- Nie chcę mówić, że cię przed tym ostrzegaliśmy, choć tak było, ale... - Deidra ułożyła swoją ciepłą dłoń na moim ramieniu, masując je pocieszająco. – Głowa do góry. Jesteś władcą wampirów, najpotężniejszym z nich. Ty nie przegrywasz. – przypomniała. – Kto ją lepiej obroni jak nie ty?
Podniosłem wzrok na zdjęcia, które leżały na szklanym stole przed nami. Oliwia mi ufała. Nie uwierzyła, że jestem potworem. Nie mogłem jej zawieść. Musiałem odnaleźć niebezpiecznego stalkera i przygotować się, by w łagodny sposób przedstawić ukochanej prawdę.
- Zabrałeś z jej domu zawartość pierwszej paczki? – Deidra ponownie przywróciła mnie do rzeczywistości.
- Tak. – wstałem z kanapy, po to by przynieść z ganku niewielkie pudełeczko.
Nie kłamałem, mówiąc Liv, że rozmawiałem z jej dziadkami. Odwiedziłem ich zaraz po tym, jak stan dziewczyny się unormował, gorączka spadła, a ona zasnęła. Nie powiedziałem opiekunom dziewczyny, że grozi jej niebezpieczeństwo. Użyłem perswazji, aby przekonać ich, że Liv jest u mnie bezpieczna i sytuacja wymaga, aby została u mnie przez kilka najbliższych dni lub tygodni. Zofia i Kacper nie mieli więc powodu, aby nie wpuścić mnie do środka. Pozwolili mi spakować nastolatkę i zabrać kilka najpilniejszych dla niej rzeczy. Wśród nich znalazła się paczka od anonimowego nadawcy. Po kilkunastu minutach szukania znalazłem naszyjnik, pierścionek, zioła i zdjęcia. Teraz to wszystko wręczyłem Deidrze.
Miałem szczęście, że w domu tamtego dnia nie zastałem Ewy. Kobieta mnie nie znosiła i znała wystarczająco dobrze, by wiedzieć, jak chronić się przed perswazją. Byłem zaskoczony, że nie podzieliła się swoimi sposobami z rodziną. Dla mnie lepiej.
Zająłem swoje poprzednie miejsce na kanapie, a Deidra skupiła się na przedmiotach, starając się zlokalizować anonima. Moje myśli odwrócił Vernon, który stanął w wejściu do salonu.
- Zostawiłeś ją samą? – zaniepokoiłem się.
Miał jej nie spuszczać z oczu, bo mimo że minęła już dobra, odkąd podał jej swoją krew, bałem się, że ta mogła jeszcze działać. Nie chciałem się o tym przekonywać.
- Zasnęła. – wzruszył ramionami.
- Przy was się nie skupię. – westchnęła zirytowana Deidra, spoglądając na przyjaciela. – Co jej zrobiłeś?
- Pomogłem zasnąć. – ponowne wzruszenie ramionami. – Nie nadaję się do niańczenia rozemocjonowanych nastolatek. – wykrzywił się.
- Zjadła coś? – spytałem, ignorując jego skargę.
Vernon pokręcił głową, spoglądając na mnie współczującym wzrokiem. Odepchnął się od ściany i ruszył w naszym kierunku, by zająć miejsce na kanapie naprzeciwko nas.
- Uparła się, że nie weźmie od nas niczego, dopóki jej stąd nie wypuścimy. – wyjaśnił. – Nie wiem, po co robi z tego takie show, skoro doskonale zdaje sobie sprawę, że tak będzie dla niej bezpieczniej. – narzekał. – Ale jest święcie przekonana, że coś przed nią ukrywamy i że taki gest z twojej strony złamie jej zaufanie do ciebie. – patrzył na mnie. – Kobiety są okrutnie dziwne. – wykrzywił się na wzrok, którym obdarzyła go Deidra. – No co? Dawniej, jeśli mężczyzna porwał kobietę, oznaczało to, że ją kochał i chciał się z nią ożenić. A teraz? – wyprostował się i odchrząknął, robiąc śmieszną minę. – Trzymajcie się od nas z daleka. Chcemy być same, bo jesteśmy silne i samowystarczalne. – próbował udawać damski głos.
- To nie prawda. – zaprzeczyła Deidra. – Zrozum ją. Matka ma ją gdzieś, nie ma ojca i nie dawno zdradził ją chłopak. Po prostu się boi i ze wszystkich sił stara się tego nikomu nie pokazywać.
- Przecież strach to nic złego. – zauważył Vernon. – Dobra, może w naszym świecie nie do końca, ale ona jest człowiekiem. – przewrócił oczami. – A my chcemy jej pomóc. Dlaczego nie może się na to zgodzić?
- Może wcześniej nie otrzymała od nikogo pomocy? – zgadywała Deidra. – Albo ta pomoc nie była za darmo.
- To i tak...
- Jak bardzo mnie nienawidzi? – odezwałem się cicho, przerywając Vernonowi.
- Troszkę. – zapewnił Knight, posyłając mi krzywy uśmiech. – Przejdzie jej.
- Nie zadręczaj się, Xan. – poradziła Weaver. – Skupmy się i znajdźmy drania, a wyjaśnicie sobie wszystko, jak będzie już po wszystkim.
Skinąłem głową, mając dziwne przeczucie, że „po wszystkim" nie będzie już takie jak dawniej. Coś nieprzyjemnie kłuło mnie w sercu, zapowiadając nieszczęście. Ojcze, to nie mogło się źle skończyć. Nie mogłem jej stracić. Jak miałbym żyć bez niej?
- Mam! – krzyk Deidry kolejny raz tego dnia wyrwał mnie z rozmyślań. – Patrzcie. – mulatka wskazała mapę, którą kilka godzin wcześniej rozłożyliśmy na podłodze. – Namierzyłam, gdzie ostatni raz korzystali z numerów, z których pisali do Oliwii.
Czerwona kropla krwi czarownicy zatrzymała się niedaleko domu Liv, a druga na północy Polski. Odległość jaka dzieliła dwa punkty była ogromna i coś mi w tym nie pasowało.
- Nie mógłby robić wam zdjęcia i zaraz potem wyrzucić kartę w cholernym Szczecinie. – Vernon wypowiedział moje myśli na głos.
- Nie działa sam, to było pewne. – Deidra przewróciła oczami. – Teraz przynajmniej wiemy, gdzie się ukrywają.
- Myślisz, że są w Szczecinie? – zmarszczyłem brwi, patrząc na mapę.
- Jeśli nasz niemiec był tutaj, by zrobić wam zdjęcie, na pewno nie wysłał go do Liv ze swojego numeru. – wyjaśniła Weaver. – Przesłał je dalej i dopiero stamtąd dotarło do dziewczyny.
- Chcą nas zmylić. – zauważył Vernon. – To, że ktoś wysłał wiadomość aż ze Szczecina nie ma żadnego znaczenia. Równie dobrze, mogli kazać to zrobić jakiemuś człowiekowi.
- Tego numeru już nie ma. Tak samo drugiego.
- Czekaj. – Knight zmrużył oczy. Robił to zawsze, gdy się nad czymś zastanawiał, bądź chciał coś sobie przypomnieć. – Ktoś znów pisał do Liv. Widziałem to w jej myślach.
- Co? – spojrzałem na niego gniewnie. – Mieszałeś jej w głowie?
- Nie, chciałem się tylko dowiedzieć czegoś przydatnego. Nie masz pewności, ile ona wie i w co wierzy. A teraz już wszystko jest możliwe. – zauważył. – Przyniosę jej telefon.
Błyskawicznie zniknął z salonu, ale wrócił już dwie sekundy później trzymając w dłoniach telefon, który podarowałem blondynce.
- Coś jest inaczej. – Vernon zmarszczył czoło, przyglądając się wiadomościom. – Wcześniej nie pisał do niej tak dużo.
Odebrałem od niego telefon, spoglądając na treści wiadomości. Razem było ich trzy. Każda wysłana z innego numeru, mniej więcej co pół godziny. Bez zdjęć. Tylko krótkie zdania.
„Teraz już wiesz, że jest potworem."
„Jestem coraz bliżej."
„Za niedługo będziesz przy mnie."
- Naprawdę się zbliżają. – Deidra wskazała mapę.
Podczas gdy ja wpatrywałem się w wiadomości, ona zdołała zlokalizować numery. Gorzów Wielkopolski, Poznań, Łódź.
- Chyba się nie zatrzymują. – zauważył Vernon. – Nawet samochodem nie daliby rady pokonać takiego dystansu w półtorej godziny. – podszedł do kominka, by zaraz potem do nas wrócić. – Wysyłają wiadomości tylko z dużych miast. Po co? – zastanawiał się na głos, spacerując tam i z powrotem. – Nie biegną prosto, a jakimś dziwnym zygzakiem.
- Chcą nas zmylić, ale jeszcze nie wiem, jak. – westchnęła Deidra. – Mam wrażenie, że pokazują nam to, co chcą abyśmy zobaczyli.
- Nie możesz ich znaleźć? – podniosłem wzrok na przyjaciółkę.
- Mówiłam ci, pomaga im jakaś wiedźma. Ukrywa ich przede mną, tak jak w Durango.
Wszyscy nachyliliśmy się nad telefonem, który wciąż trzymałem w dłoni, gdy ten wydał charakterystyczny dźwięk.
„Przegrasz."
- Namierzaj. – Vernon pospieszył Deidrę, a ta tym razem nie skomentowała, biorąc się do pracy.
To była nasza szansa. Jeśli uda nam się go teraz namierzyć, nie zdąży uciec od tego miejsca zbyt daleko. Niestety miałem wrażenie, że ta wiadomość nie była zaadresowana do Oliwii, a do mnie. Od początku ten ktoś chciał mnie nastraszyć, ukazać Liv prawdę. Kim był i po co to robił?
- Mam go! – na twarzy Deidry pojawił się szeroki uśmiech. – Skurwiel jest pod Kielcami.
- Jedziemy tam. – zdecydowałem. – Już.
- Zostawisz ją tutaj? – zdziwił się Vernon.
- Nie wyjdzie z tego domu. Do środka też ciężko się dostać. – przypomniałem. – Tu jest bezpieczna.
- Xan ma rację. Ruszajmy, póki wiemy, gdzie szukać. – Deidra zabrała ze sobą mapę i telefon Oliwi.
Wyszliśmy z domu, a ja kilka razy upewniłem się, że żaden nadnaturalny nie wejdzie do środka. Zaklęcia chroniły budynek przed obcymi. Tylko od środka można było go otworzyć dla obcych, ale Liv nie znała kodów ani zaklęć, które zamknęły ją w naszym domu.
Vernon, nie czekając na nas przybrał swą wilczą postać i rzucił się biegiem w stronę lasu, a ja z Deidrą popędziliśmy zaraz za nim. Czarownice mogły używać zaklęć teleportujących, ale te były nadzwyczaj wyczerpujące dla nich samych, a nas była trójka. Deidra nie miałaby siły walczyć po czymś takim, a pewnym było, że czekało nas krwawe starcie.
- Kolejna wiadomość! – wykrzyczała przez wiatr Deidra. - Nie zdążysz. – zacytowała. Nie mogło minąć pół godziny. A może?
- Nie pisze do niej, a do mnie! – zauważyłem.
- Chce cię nastraszyć.
Poruszaliśmy się tylko przez las, unikając ruchliwych dróg, czy zamieszkałych terenów. Nie mogliśmy się narażać, że ktoś mógłby nas zobaczyć. Byliśmy tajemnicą i tak miało pozostać. Wśród drzew trudniej było dostrzec niebo, a tym samym określić czas. A jak na złość śnieg trzeszczał nam pod stopami, utrudniając poruszanie się w zupełnej ciszy.
- Gdzie są? – odkrzyknąłem.
Byliśmy już pod Krakowem. Musieliśmy się jakoś tu spotkać. Nie mogli nas wyprzedzić. Jednak na obrzeżach miasta, gdzie domy przechodziły w pola, a te mieszały się z lasem, nie było widać żadnych obcych śladów. Rozpoznalibyśmy łapy wilkołaków. Były dużo większe od zwykłych wilków czy lisów.
- Niedaleko. – Deidra zatrzymała się, rozglądając dookoła.
Wraz z Vernonem wzięliśmy z niej przykład, wytężając swoje zmysły. Zimne powietrze nie robiło na nas żadnego wrażenia. Na naszych przeciwnikach również. Vern nastroszył sierść, gdy do naszych uszu dotarł dźwięk kilkunastu biegnących par nóg po skrzypiącym śniegu.
Ustawiliśmy się w małym trójkącie, plecami do siebie. Byliśmy gotowi, czekając na atak, z którejkolwiek ze stron by nie nastąpił. Wstrzymaliśmy oddech, a Deidra użyła zaklęcia maskującego, aby nie wyczuli nas zbyt wcześnie. Udało się, bo już kilkanaście sekund później siedem dorodnych wilków o różnokolorowej sierści zatrzymało się przed nami, warcząc groźnie.
- Nie tego się spodziewaliście? – Deidra rzuciła zaklęcie w ich stronę, blokując im drogę ucieczki, gdy wielki ogień zamknął nas w swoim okręgu.
- Spóźniłeś się. Tvoje dítê... (twoja mała) – jeden z wilków przybrał swoją ludzką formę, nie czując wstydu, choć stał przed nami zupełnie nagi. Był wysokim rudzielcem o zielonych oczach i przesadnie umięśnionym ciele. Miał ostry, czeski akcent. – Uprchl. (uciekła) Już jej nie złapiesz. Ted' je naše. (teraz jest nasza)
Popatrzyłem na Deidrę, błagając aby nie miał racji, ale wzrok, który mi posłała wbił mi nóż w serce. Jakim cudem? Rzuciłem się na mężczyznę, a Vernon i Deidra wzięli ze mnie przykład. Kilka minut wystarczyło, by rozprawić się z małym stadem wilkołaków. Byli wyjątkowo nieporadni i nawet nie starali się przed nami bronić.
Właśnie o to im chodziło. Od początku bawili się z nami w kotka i myszkę, by tylko wyciągnąć nas z domu. Daliśmy się nabrać i jak ta głupia mysz poszliśmy za serem, który nam podłożyli. Cholera jasna!
Rzuciliśmy martwe ciała w ogień i ruszyliśmy biegiem w drogę powrotną. Przed oczami miałem tylko Liv, która znalazła uchylone okno w pokoju Deidry. Czułem wyrzuty sumienia, które gnębiły przyjaciółkę, ale nie mogłem ją za to winić. Żadne z nas nie przypuszczało, że Liv tak bardzo będzie chciała od nas uciec. Że będzie gotowa zeskoczyć z tarasu, bo właśnie to teraz pokazywała mi Deidra. Musiałem wiedzieć, dokąd udała się Oliwia. Miała na sobie tylko jeansy, golf i bluzę. Mogła zmarznąć, bo cały czas sypał śnieg i nawet ja odczuwałem te kilka stopni mrozu, a był cholerny listopad!
Nie przypuszczałem, że Liv pod naszą nieobecność przeszuka cały dom i że znajdzie sposób, aby z niego uciec. Wiedziałem, ze jest sprytna, ale po tym jak rozwaliła kilka mebli, rzucając nimi w kuloodporne szyby, nie śmiałbym myśleć, że wpadnie na pomysł by podważyć uchylone okno. Nie zawahała się, gdy to opadło i bez namysłu wyskoczyła na zewnątrz. Zwinnie przeskoczyła balkonową barierkę i nawet w wizji czarownicy nie widziałem w oczach Oliwii strachu, gdy powoli osunęła się na dół i zeskoczyła prosto w śnieg. Wiedziałem, że zabolało ją zetknięcie się z ziemią. Upadła na tyłek i plecy, to musiało boleć, a mimo to szybko wstała, otrzepała się ze śniegu i popędziła do lasu. Nawet ogrodzenie przeskoczyła, jakby nie stanowiło dla niej żadnej przeszkody.
Nie miała pojęcia, że kolejną przeszkodą będą wilkołaki.
Ojcze, błagam! Pomóż mi zdążyć na czas.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top