Rozdział 26

Theodore

Od czterech tygodni poszukiwaliśmy członków watahy, która spaliła moje mieszkania. Deidra każdego dnia namierzała kolejne wilki, ale do tej pory były to pojedyncze osobniki. Ktoś im pomagał się ukryć. Byli silniejsi niż wcześniej.

Jak mogłem dopuścić do tego, aby wilkołaki tak bardzo urosły w siłę? Dlaczego nie zauważyłem, że spokój, który panował od trzech lat między wampirami a wilkołakami, oznaczał ciszę przed burzą? Przecież powinienem był się domyślić, że coś było nie tak. Te zapchlone kundle nigdy nie potrafiły wytrzymać dłuższego okresu czasu bez konfliktów. Byli nazbyt emocjonalni i nadzwyczaj łatwo można było ich rozjuszyć. Jak więc udało im się to tym razem?

Do zmartwień doszła mi jeszcze sytuacja z Liv. Martwiłem się o nią, a od ośmiu dni nasze rozmowy ograniczyły się do wysyłania wiadomości. Dziewczyna nie dzwoniła do mnie i skutecznie ignorowała moje połączenia. Wiedziałem, że była na mnie zła, bo zaangażowałem w jej sprawę Deidrę i Vernona, ale czułem, że to ma większy związek z nami niż z nią samą. Treść listu była aż nazbyt oczywista. Ktoś chciał, aby Liv poznała prawdę i to była groźba do mnie. Nadawca paczki chciał, abym trzymał się od niej z daleka. Przedmioty, które dostała miały ją przed nami chronić, albo nawet nas zabić.

- Znowu rozmyślasz o swojej zwyczajnej księżniczce? - do salonu wszedł Vernon, uśmiechając się kpiąco.

Posłałem mu krótki sztuczny uśmiech, mocniej zaciskając palce na kielichu z krwią. Gdyby ten kretyn się nie odezwał Liv by się na mnie nie wściekła i pozwoliłaby sobie pomóc.

- Powinieneś być z siebie dumny. - prychnąłem wściekle. - Zbywa mnie jedynie krótkimi wiadomościami.

- Po co w ogóle zawracałeś sobie głowę kimś takim? Jest tylko słabym człowiekiem. Za chwilę i tak umrze. - Vernon przewrócił oczami, siadając na kanapie.

W błyskawicznym tempie znalazłem się przed nim, jeszcze bardziej rozwścieczony jego słowami. Zacisnąłem palce na szyi przyjaciela, patrząc mu wściekle w oczy. To nie robiło na nim żadnego wrażenia. Doskonale wiedział, że nie byłbym w stanie go zabić, ale musiałem wyładować na nim swoją złość.

- Jej śmiertelność nie jest powodem, dla którego miałbym przestać ją kochać. - warknąłem. - A skąd wiesz? Może, gdy pozna prawdę, zechce zostać jedną z nas?

- Proszę cię, Xan! - Vernon odepchnął mnie mocno, stając naprzeciw mnie. - Znasz ją kilka tygodni! Jak możesz mówić o miłości?! To tylko dziecko!

- W przeciwieństwie do ciebie, wiem co to miłość! - odparłem ostro, wywołując grymas na twarzy chłopaka. - I nie potrzebuję marnować wieków, aby być pewnym swoich uczuć!

Chłopak pokręcił głową, jakby był całkiem zawiedziony moją postawą. Nie rozumiałem, dlaczego miał taki problem do Oliwi. Nie rozumiałem, dlaczego nie chciał pozwolić mi na szczęście. Vernon przybliżył się do mnie o krok, patrząc mi dumnie w oczy.

- Chciałem cię ochronić, ale wiesz co? - wzruszył niedbale ramionami. - Rób co chcesz. Mam to gdzieś. - zapewnił stanowczo. - Pamiętaj, że jeśli złamie ci serce, nie będę cię ratował.

- Nie będę cię potrzebował, bo tak się nie stanie.

- Jasne, wmawiaj sobie. - prychnął Vern. - Myślisz, że kiedy dowie się, kim jesteś to z radością wpadnie ci w ramiona? Mylisz się. Ucieknie, gdzie pieprz rośnie.

- Nie wiesz, co zrobi. - warknąłem wściekły.

Jak mógł ją tak oceniać, skoro w ogóle jej nie znał? Nikt z nas nie mógł wiedzieć, jak zareaguje dziewczyna, gdy wreszcie pozna prawdę i to przerażało mnie najbardziej. Mimo to kolejny raz zawiodłem się na przyjacielu.

- Możecie wreszcie przestać się kłócić? - głos Deidry zamknął usta Vernona i oboje spojrzeliśmy na przyjaciółkę. - Udało mi się zidentyfikować zaklęcie, które maskowało ich przed nami. Złamałam je i wiem, gdzie są.

- Gdzie? - spytałem równo z Vernonem, przez co obrzuciliśmy się złowrogimi spojrzeniami.

- W południowo-zachodniej części Kolorado. Największa grupa jest dokładnie w Durango. - na wielkim stole rozłożyła mapę, na której krwawy ślad prowadził krzywą linią z Pensylwani do Kolorado.

- Ukryli się w górach. - zauważył Vernon. - Tchórze.

- Znaczna część wróciła do swoich watah. Zjednoczyli się na chwilę. Nie wiemy kiedy ponownie się zbiorą i zaatakują. - zauważyła czarownica.

Nigdy nie mieliśmy pewności, czy ktoś kiedyś nie rozpocznie wojny. Ta właśnie się zaczęła, a ja byłem pewien jednego. Winnych trzeba ukarać.

- Zbierzcie najlepszych ludzi. Ruszamy do Kolorado. - zarządziłem.

🩸🩸🩸

Po pięciu godzinach lotu prywatnym samolotem znaleźliśmy się w Durango. Z tego, co udało się dowiedzieć Deidrze tutaj było zaledwie kilkanaście wilkołaków. Prócz naszej trójki zabraliśmy ze sobą siedmiu najlepszych wojowników. Tym razem musieliśmy wygrać i pokazać kundlom, gdzie ich miejsce.

Moce Deidry zaprowadziły nas w góry, z których mogliśmy obserwować watahę osadzoną w dolinie. Na polach rozłożyli kilka namiotów, a pośród nich paliło się wielkie ognisko. Gdyby nie góry, z których mogliśmy ich obserwować, kryjówka byłaby świetna, bo obozowisko otaczał gęsty las. Trudno było się do nich dostać, ale problemem mogła okazać się również ucieczka.

Popatrzyłem na Deidrę, a ta przekazała mi w myślach, że wykryła jedynie szesnastu wilkołaków. Skinąłem głową, bo ja również nie naliczyłem ich więcej. W mroku nocy normalny człowiek zobaczyłby jedynie ognisko i kształty poruszających się przy nim postaci. Ale my w żadnym stopniu nie byliśmy normalni.

Przeniosłem wzrok na Vernona, który posłał mi szalony uśmiech. Choć sam miał geny wilka, bardziej czuł się wampirem i uwielbiał walczyć. Skinąłem głową do reszty moich ludzi, a ci odwzajemnili gest. Byliśmy gotowi, by ukarać tych, którzy wyrządzili nam krzywdę.

Odsunęliśmy się od przepaści. Na pierwszy ogień poszli waleczni ochotnicy. Mężczyźni zeskoczyli z góry dwoma grupami, a my już po chwili mogliśmy usłyszeć krzyki, które rozbrzmiały w dolinie. Na moje usta wypłynął uśmiech, gdy wymieniłem porozumiewawcze spojrzenia z przyjaciółmi. Przeczuwaliśmy dobrą zabawę. Rozpędziliśmy się, by chwilę później poddać się grawitacji. Uczucie spadania było doprawdy przyjemne, mając nadzwyczajną władzę nad śmiercią. Wylądowaliśmy z głośnym hukiem na skraju krwawej rzezi.

Dołączyliśmy do walki, w której wilkołaki przybrały swoją zwierzęcą postać i dzielnie starały się pokonać moich ludzi. Rzuciłem się w wir walki, rozszarpując zapchlone futra, ale syknąłem wściekle, zauważając kolejne wilki wybiegające z lasu. Byli przygotowani. Spodziewali się nas.

- To pułapka! - w chaosie bitwy usłyszałem krzyk Deidry, która rzucała zaklęciami we wszystkie strony.

Wilki, które widzieliśmy z góry na polanie były już martwe, ale z lasu ciągle przybywało coraz to więcej nowych. Było ich dwa razy więcej niż na początku. Ponadto troje moich ludzi także straciło życie, a reszta była coraz bardziej wyczerpana odpieraniem ataku od wściekłych drapieżników.

Wydawało mi się, że są silniejsi od zwykłych wilkołaków. Coś było nie tak. Ktoś im pomagał. Wilki zawsze były silne, ale dawniej nie miałem problemu z pokonaniem oblegającej mnie grupy. Teraz ledwo radziłem sobie z unikaniem ich kłów i widziałem, że moi przyjaciele też mieli z tym problem.

Warknąłem wściekły, gdy ostre pazury zanurzyły się w moich plecach. Złapałem sprawcę i rozerwałem na pół, rzucając krwawymi zwłokami w swoich wrogów. Wpadłem w szał, rzucając wilkami i odrywając im kończyny. Byłem wściekły, że złamali nasz pokój. Byłem wściekły, bo przez nich musiałem zostawić Liv, by teraz z nimi walczyć, a jej również groziło niebezpieczeństwo.

Rzuciłem się w stronę Deidry, widząc że wielki czarny wilk chce zaatakować ją od tyłu, a dziewczyna była za bardzo skupiona na wrogach przed sobą. Ostre pazury wbiły się w moje ramię, ale wilk już po chwili stracił głowę, a jego martwe truchło runęło na ziemię.

- Miło, że pomagasz. - wtrąciła mulatka, magią dusząc grupę wilków.

- Jakbym w ogóle nie walczył. - prychnąłem, wyrywając serca dwóm kolejnym gadom.

- Poradzę sobie. Pomóż Vernonowi, jest ranny. - zauważyła, więc wyszukałem przyjaciela w tłumie.

Stał pośrodku pięciu wilków, które darły go pazurami i kąsały zębami. Skubany miał szczęście, że wilczy jad na niego nie działał. Mimo to widziałem, jak słabł. Nie miał siły już walczyć, choć wokół niego walały się ciała jego wrogów. Zostawiłem Deidrę, upewniając się, że poradzi sobie z czterema wilkami, które jeszcze zostały i pobiegłem do przyjaciela.

Złapałem brunatnego sierściucha za ogon i z całej siły odrzuciłem go na drzewa, nasłuchując, jak łamią pod nim i wbijają w niego gałęzie. Zabrałem się za następne wilki, łamiąc im kości i rzucając nimi, zupełnie jakby nic nie ważyły. Vernon zdołał pokonać dwóch swoich przeciwników, a gdy na polanie wreszcie nastała cisza, Knight runął na ziemię. Deidra błyskawicznie znalazła się obok nas i obróciła chłopaka na plecy.

- Ma dużo ran. Jad dostał się do jego krwi. - stwierdziła, unosząc lekko powieki chłopaka.

- Nic mu nie będzie. - zauważyłem, rozglądając się po polanie.

Wszędzie walały się trupy, a zieleń trawy ustąpiła szkarłatnej krwi, która zdobiła również nas samych. Z ulgą zauważyłem, że nie wszystkie wampiry dały się zabić. Dwóch napakowanych mężczyzn ocierało twarz z krwi, by zaraz zająć się układaniem ciał na stosie.

- Zabierz go stąd, a ja im pomogę. - rozkazała Deidra, patrząc mi stanowczo w oczy.

- Spalcie ich. - przypomniałem tylko, na co dziewczyna przewróciła oczami.

Jeszcze przez chwilę przyglądałem się, jak za pomocą magii podnosi trupy i ich części, które układała na stosie tworzonym przez dwóch osiłków. Dopiero po chwili ukucnąłem obok ciała Vernona. Upaćkany krwią i nieprzytomny wyglądał niemal niewinnie. Uśmiechnąłem się pod nosem, podnosząc jego ciało, które przerzuciłem przez ramię niczym worek ziemniaków. Trochę cieszyłem się, że ten arogancki mieszaniec dostał nauczkę za swoje wcześniejsze zachowanie. Doskonale wiedziałem, że nic mu nie będzie. Za dwa dni odzyska przytomność, a za tydzień będzie ponownie w pełni sił. Niemal za każdym razem doprowadzał się do podobnego stanu, zupełnie jakby mu się to podobało.

Wróciłem do samolotu, gdzie ułożyłem Vernona w wygodnym fotelu i zabezpieczyłem jego ciało pasami. Czekając na powrót Deidry i żołnierzy pozbyłem się krwi z rąk i twarzy, i z ulgą zająłem swoje miejsce. Ja również potrzebowałem kilku godzin, by zagoić rany po wilczych szponach. Te goiły się nieco dłużej, niż cięcie od zwykłego noża.

🩸🩸🩸

Droga powrotna dłużyła się w ciszy. Deidra siedziała przy Vernonie, martwiąc się o niego, jak za każdym razem gdy odwalał coś podobnego, a Joe i Crew, bo tak mieli na imię wojownicy, beznamiętnie patrzyli za okno niemal przez cały lot, nie odzywając się ani jednym słowem.

Odetchnąłem z ulgą, gdy wylądowaliśmy i pomogłem Deidrze zanieść Vernona do jego pokoju w naszym zamku. Dziewczyna zapewniła, że się nim zajmie, więc zostawiłem ich samych, udając się do siebie.

Potrzebowałem długiego prysznicu, więc gdy gorąca woda wreszcie zetknęła się z moim ciałem poczułem nadzwyczaj przyjemną ulgę. Rozluźniłem mięśnie, zamknąłem oczy i wsłuchałem się w szum wody oraz jej zapach, mieszający się z zaschniętą na moim ciele krwią. Dokładnie umyłem ciało ulubionym żelem, pozbywając się każdej najmniejszej kropli krwi i wyszedłem spod prysznica, osuszając ciało i włosy puchatym ręcznikiem. Gdy wróciłem do sypialni zegar wskazywał trzecią nad ranem. Ubrałem jedynie czystą bieliznę, zasłoniłem okna i położyłem się na miękkim materacu.

Pragnienie zobaczenia Oliwii i usłyszenia jej głosu z każdym dniem było coraz silniejsze. Nie pojmowałem, co zrobiła ze mną ta dziewczyna i jak się jej to udało. Chciałem poczuć jej zapach i skosztować jej słodkich warg. Ojcze, tęskniłem za nią.

Niewiele myśląc sięgnąłem po telefon i wybrałem jej numer, mając cichą nadzieję, że odbierze. Dopiero po sześciu sygnałach uświadomiłem sobie, że u niej była dopiero ósma rano. Zanim jednak zdążyłem nacisnąć czerwoną słuchawkę usłyszałem jej zaspany głos.

- Ludzie, jest niedziela. - ziewnęła, a ja słyszałem szum kołdry, gdy przewracała się z boku na bok. Wtedy zdałem sobie sprawę, że nie była świadoma, iż odebrała to połączenie.

- Przepraszam. - odezwałem się, włączając kamerkę i tryb głośnomówiący. Chciałem ją zobaczyć i móc z nią porozmawiać. Naprawdę liczyłem, że się nie rozłączy. - Tęsknię za tobą.

- Boże, naprawdę odebrałam. - westchnęła, a jej głos znów przyćmił szelest pościeli.

- Proszę, nie rozłączaj się. - usiadłem na łóżku, zdając sobie sprawę, że zapewne mnie nie widzi, bo w mojej sypialni panowała całkowita ciemność. Zaświeciłem więc lampkę nocną, ukazując jej swoją twarz. - Proszę, chcę cię zobaczyć.

- Theo, jest ósma rano, a u ciebie to w ogóle środek nocy. - zauważyła, znów ziewając. - Dlaczego nie śpisz?

- Miałem okropny dzień. Nie mogę spać. - wyznałem całkowicie szczerze.

Ten dzień był okropny, pomijając fakt, że udało nam się wreszcie namierzyć i zlikwidować naszych wrogów. Mimo to wiedziałem, że i tak nie zmrużę oka. Nie było mi to nawet szczególnie potrzebne. Sen był przyjemnym dodatkiem, jak zwykłe jedzenie. Tyle, ze nie zawsze chciał nadejść.

- Poczekaj chwilkę. Wyglądam okropnie. - westchnęła i przez telefon byłem w stanie usłyszeć, że wstała z łóżka.

Po kilku minutach na ekranie smartfona pojawiła się jej blada twarz. Zaspane błękitne oczy patrzyły wprost na mnie, blond włosy były nieco rozczochrane, choć palcami wciąż próbowała nieco je rozczesać. Posłała mi lekki uśmiech, a ja zauważyłem, że wciąż miała na sobie szary podkoszulek, który służył jej za pidżamę.

Zdziwił mnie jednak widok naszyjnika, który wisiał na jej szyi, a w oczy rzucił mi się także srebrny pierścionek, który spoczywał na środkowym palcu jej prawej dłoni.

- Zatrzymałaś przedmioty z paczki. - zauważyłem cicho, nie dając po sobie poznać, że mnie to zaniepokoiło.

- Tak. - skinęła głową, dotykając krzyżyka z czarnego bzu. - W tamtą sobotę ktoś znów zostawił pod drzwiami list zaadresowany do mnie. Ostrzegał, abym nie szła na policję i zatrzymała te rzeczy, bo mogą mi się przydać. Nie rozumiałam tego. Opowiedziałam o wszystkim babci i dziadkowi, a oni kazali mi jechać z tym na komisariat. - wyjaśniła, siadając na łóżku. - Ale na komisariacie stwierdzili, że nie mogą z tym nic zrobić i radzili mi zatrzymać paczkę. To było dziwne, ale stwierdziłam, że skoro ktoś faktycznie chciał, abym dostała te przedmioty, to czemu miałabym się ich pozbywać?

Dokładnie słuchałem opowieści dziewczyny i nie rozumiałem, dlaczego ktoś włożył tak wiele wysiłku, aby Liv zatrzymała te rzeczy. Musiał użyć perswazji na policjantach, doskonale zdając sobie sprawę, że dziewczyna będzie węszyć. Byłem przerażony, bo anonimowy nadawca naprawdę wiele wiedział o Oliwii i najwyraźniej bardzo dokładnie przemyślał swój plan. Najbardziej jednak bałem się, że przedmioty, które zatrzymała mogły zostać zaczarowane i miały wpływ na moją nastolatkę.

- Tęsknię za tobą. - powtórzyłem, nie wiedząc, jak skomentować opowiedzianą historię, aby dziewczyna nie wyczuła nic podejrzanego. - Chciałbym już mieć cię w swoich objęciach.

- Nie rozpędzaj się tak. - upomniała mnie, choć na jej usta wypłynął rozkoszny uśmiech. - Wciąż jestem na ciebie zła, że nie powiedziałeś, że Deidra i Vernon przysłuchują się naszej rozmowie. - przypomniała. - I obudziłeś mnie o ósmej rano w niedzielę!

- Przepraszam. - uśmiechnąłem się niewinnie. - Obiecuję, że ci to wynagrodzę, gdy tylko wrócę do Polski.

- Już się nie mogę doczekać. - Liv uśmiechnęła się promiennie, a ja zacząłem układać w głowie plan, na jak wiele sposobów będę mógł nadrobić z nią stracony czas.

Musiałem dowiedzieć się, kto tak bardzo chciał, aby dziewczyna poznała prawdę i sprawić, aby znów czuła się bezpiecznie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top