Rozdział 1

Theodore

Przemieszczałem się pomiędzy ludźmi, którzy stali w długich kolejkach do różnorakich straganów. Sam zaledwie przed chwilą czekałem w jednej z nich, chcąc choć przez chwilę być takim, jak oni. Marne szanse, ale dzięki temu zjadłem przynajmniej całkiem dobry żurek.

Lubiłem wydarzenia takie, jak to. W Polsce było zadziwiająco dużo festiwali i konkursów folklorystycznych. Różnorodne festiwale Lachów i Górali przypominały mi o czasach sprzed kilkudziesięciu lat. Wtedy świat był inny. Piękne stroje, tańce i śpiewy były czymś, co już na pewno nie wróci, zastąpione marnym paplaniem zepsutych dzieci, które myślą, że wulgaryzmami i obelgami tworzą muzykę. Aż czasami płakać mi się chciało, widząc jak szybko ten świat schodził na psy. Na szczęście istnieli jeszcze ostańcy, którzy cenili folklor i tradycję ludową. Jedynie ta część naszego współczesnego człowieczeństwa dawała mi nadzieję, że nie wszystko stracone. I tylko oni zasługiwali na mój szacunek.

Ale także poza wspomnieniami w takich miejscach było zadziwiająco dużo ludzi, a więc łatwa sposobność do pożywienia się. Najbezpieczniej było wtopić się w tłum i udawać kogoś całkowicie normalnego, by w najmniej oczekiwanym momencie zaatakować.

Już od wieków potrafiłem wtapiać się w tłum i nie zwracać na siebie najmniejszej uwagi. Tak było łatwiej. Nie mogłem ryzykować, że ktoś jakimś cudem mógłby mnie rozpoznać. Tak więc lubiłem od czasu do czasu poobserwować normalnych śmiertelników, udając że sam jestem jednym z nich. Nie istniało od tego żadne większe kłamstwo.

Westchnąłem, gdy z nieba znów zaczął lecieć drobny deszczyk. Pogoda tego dnia była doprawdy nieudana. Choć deszcz nie był mocny mój czarny płaszcz od kilku godzin był wilgotny, podobnie jak czarne włosy. Nie przejmowałem się tym jednak. Zimno nie było mi obce. Poza tym nikt tutaj mnie nie znał, aby zwracać szczególną uwagę na mój wygląd, a pozostali tu obecni wyglądali podobnie. Ich ubrania też był przemoknięte od deszczu.

Nie wiedziałem dokąd zmierzałem. Już od dłuższego czasu nie planowałem niczego w swoim życiu. Pozwalałem, aby toczyło się samo, tak jak chciał los, czy bogowie, o ile jacyś jeszcze istnieli. Pałętałem się wśród ludzi tymczasowo bez jakiegokolwiek celu. Do czasu.

Zatrzymałem się, gdy do moich uszu dotarł głośny śmiech kilku osób i cichy krzyk dziewczyny. Nie brzmiała zbyt wesoło i właśnie dlatego to mnie poruszyło. Dlaczego ludzie potrafili się cieszyć z nieszczęścia innych? Jakby nie doznali wystarczająco wielu krzywd. Byli bardziej okrutni niż potwory, z którymi miałem okazje spotkać się w swym długim życiu.

Odwróciłem się zaciekawiony, ale zaraz potem przewróciłem oczami na widok kilkanaście metrów przede mną. Niepotrzebnie się martwiłem. Wysoki rudowłosy chłopak ubrany w lachowski strój próbował wrzucić do czarnego kontenera roześmianą dziewczynę, w której oczach, mimo tak dużej odległości i uśmiechu przybranego na twarz, zdołałem dostrzec sekundowy błysk strachu. Ciemnowłosa dziewczyna, która podbiegła do nich zaraz potem podniosła wieko pojemnika, ale blondynka odepchnęła się od kosza noga, przez co chłopak musiał postawić ją na ziemi, aby nie upaść. Po tym jak się zatoczył, byłem w stanie stwierdzić, że w jego krwi płynęło już kilka procent alkoholu. Sprawczyni tego zamieszania nerwowym ruchem poprawiła swój strój, w którego skład wchodziła biała koszula ukryta pod czarnym sweterkiem i jasna spódnica w różowe kwiatki. Na nogach miała ubrane czarne trzewiki na niewielkim obcasie. Musiała należeć do jednego z tych zespołów, które dzisiaj występowały na scenie.

Na twarzy blondynki pojawił się lekki uśmiech, ale w oczach błyszczał smutek, gdy u boku chłopaka ruszyła w stronę znajomych. Byłem niemal pewien, że wzdrygnęła się, gdy rudzielec objął ją w ręką w pasie. W jakiś dziwny sposób zaciekawiła mnie ta mała osoba. Podszedłem więc do licznych straganów, udając zainteresowanego sprzedawanymi tam przedmiotami, ale tak naprawdę wytężyłem słuch, skupiając się na głosie dziewczyny i prawdopodobnie jej znajomych.

- Gdy on chce cię wrzucić do kosza, ale ty okazujesz się silną, niezależną kobietą. - usłyszałem kobiecy głos i kątem oka zobaczyłem niską blondynkę, która przytuliła tę wyższą. - Wszystko w porządku? - spytała szeptem, na co dziewczyna jedynie skinęła głową.

Wspomniany chłopak zaśmiał się tylko, wymieniając spojrzenie z wysokim, nader szczupłym szatynem, który do nich dołączył. Nawet z tej odległości mogłem dostrzec krótki grymas, jaki pojawił się na twarzy dziewczyny w różowej spódnicy, gdy rudowłosy oparł ramiona na jej barkach, a brodę na czubku jej głowy. Jednak nikt z jej znajomych nie zareagował, włączając się w rozmowy między sobą. Natomiast ja słyszałem głośne myśli dziewczyny, która nie była pewna, czy powinna się odsunąć, choć chciała uciec z tej niekomfortowej sytuacji. Nie chciała też wyjść na niemiłą i psuć kontaktu z chłopakiem. Ach, te problemy nastolatków. Już zapomniałem, jak to było. Jednak w czasach mojej młodości przede wszystkim stawiano na szczerość.

Dlatego tym bardziej nie wiem, co mnie tchnęło.

Być może potrzebowałem, aby choć raz w moim długim życiu wydarzyło się coś ciekawego albo po prostu oszalałem, bo bez głębszych przemyśleń ruszyłem w stronę grupy ludzi, przybierając na twarz wyraz zastanowienia i uśmiech, gdy zobaczyłem dziewczynę. Dłonią niedbale przeczesałem włosy i zdołałem wyłapać w myślach blondynki jej piękne, oznaczające pokój imię. Oliwia.

- Tutaj jesteś. Wszędzie cię szukałem, Liv. - oczy wszystkich, którzy stali obok blondynki zwróciły się na mnie, a w błękitnych tęczówkach zabłyszczało niezrozumienie, ale szybko zastąpiła je radość, gdy niemal natychmiast z widoczną ulgą odsunęła się od zaskoczonego rudzielca, wpadając w moje objęcia.

W jej myślach był istny chaos, dotyczący mojej osoby. Zastanawiała się, czy powinna mnie znać, czy już się kiedyś spotkaliśmy i dlaczego do niej podszedłem. Nie była pewna, co robi. Podobnie jak ja stwierdziła, że zwariowała, ale zwyciężyła chęć ucieczki. Mnie natomiast zaskoczyło to, jak bez namysłu wpadła w moje ramiona. Bez zastanowienia zaufała całkiem obcemu mężczyźnie. Czy była to wina alkoholu, który płynął w jej żyłach? Czy chęć ucieczki od rudowłosego była aż tak potężna? I dlaczego poczułem się przyjemnie, gdy jej drobne dłonie objęły mnie w pasie, a małe ciało przylgnęło do mojego torsu? Ojcze...

- Co ty tutaj robisz? - spytała mnie zaskoczona, udając że się znamy.

Co naprawdę nią kierowało? Co skłoniło ją do zaufania mi? Dlaczego tak szybko weszła w to przedstawienie?

- Obiecałem, że przyjadę ci kibicować. - powiedziałem na tyle głośno, by jej znajomi usłyszeli, gdy objąłem ją ramieniem w pasie.

- Myślałam, że żartowałeś. - dziewczyna odsunęła się ode mnie, uśmiechając lekko.

Była dobrą aktorką i perfekcyjnie weszła w swą rolę, nie znając scenariusza ani zamiarów współaktora. Zaintrygowało mnie to, bo wychodziło na to, że przyczyną całej tej sytuacji był arogancki rudzielec, który nie mógł zrozumieć o co chodzi. Zresztą podobnie jak reszta tu obecnych, w tym ja sam, czy mała blondynka.

- Więc udało mi się cię zaskoczyć. - uśmiechnąłem się, składając lekki pocałunek na czole dziewczyny. - Jestem Theo. - wyciągnąłem rękę do jej znajomych, więc dwie dziewczyny i chłopcy odwzajemnili uścisk, po kolei mi się przedstawiając. Uśmiechnąłem się do nich, po czym wróciłem do Oliwii, znów obejmując ją w pasie. - Jak po występie?

- Poszło nam chyba w miarę dobrze. - blondynka uśmiechnęła się lekko, spoglądając na mnie z dołu.

Zaciekawiony zajrzałem jej do umysłu i uśmiechnąłem się, słysząc jak wdzięczna mi była, a jednocześnie zaciekawiona i przestraszona. Mimo tych uczuć uważała również, że jestem przystojny, co, bądźmy szczerzy, bardzo mnie usatysfakcjonowało. Najgorsze jednak było to, że zaczynała czuć się niezręcznie. Ja też co prawda nie za bardzo wiedziałem, co mielibyśmy zrobić, albo o czym rozmawiać przy jej znajomych, aby nie brzmiało to dziwnie. Kurde, przecież sam wpakowałem nas w tą niezręczną sytuację. Co mi odbiło? Co powinienem teraz zrobić?

- Przejdziemy się? - zaproponowałem cicho, gdy inni wznowili rozmowy. Ten pomysł wydał mi się najlepszy, bo oznaczał ucieczkę z tej dziwnej sytuacji, a także dawał okazję do bliższego poznania nastolatki.

Nieprzyjemny wzrok rudowłosego Mikołaja nieszczególnie mi się podobał, podobnie jak nazbyt ciekawskie spojrzenie czarnowłosej. Na szczęście blondynka skinęła głową, sama nie rozumiejąc swojej decyzji i poinformowała koleżanki, że zaraz do nich dołączy.

- Nie wiem, czy powinnam się bać, czy być ci jeszcze bardziej wdzięczna. - odezwała się dopiero po tym, jak pokonaliśmy kilka metrów, gdy była pewna, że jej znajomi nas nie usłyszą.

- Widziałem, że nie najlepiej się tam czułaś. Sam nie wiem, co przyszło mi do głowy, żeby pomóc ci w taki sposób. - uśmiechnąłem się, lekko zakłopotany. - Nie jestem seryjnym mordercą. - zapewniłem, choć nie do końca była to prawda, ale przecież ona się o tym nigdy nie dowie.

- Od razu mi lepiej. - blondynka odwzajemniła uśmiech. - Skąd wiedziałeś, jak mam na imię?

Tak, to musiało nastąpić prędzej czy później. Słyszałem te setki głośnych pytań, które krążyły po głowie dziewczyny. Miałem przewagę, bo była lekko wstawiona, więc nie powinna drążyć zbyt mocno, ale i tak musiałem przygotować mocne odpowiedzi.

A więc zaczynamy przedstawienie w przedstawieniu.

- Usłyszałem, jak wołają cię znajomi. Rozmawiają bardzo głośno. - wzruszyłem ramionami, starając się brzmieć przekonująco.

- Dziękuję. – blondynka nazbyt łatwo odpuściła zadawanie pytań, zatrzymując się przede mną. Najwyraźniej uznała, że taka możliwość była całkiem prawdopodobna. - Chłopak, który mordował cię wzrokiem to mój były. Totalnie go teraz nie rozumiem. Przed rozstaniem okropnie mnie potraktował. - skrzywiła się na nieprzyjemne wspomnienia, więc przysunąłem się do niej o krok, zasłaniając własnym ciałem przed ciekawskim wzrokiem ludzi, którzy zostali za nami. Nie chciałem całkowicie obnażać jej z prywatności, więc tym razem powstrzymałem się przed odwiedzinami jej umysłu. - Więc masz na imię Theo. - zmieniła temat, obdarzając mnie lekkim uśmiechem.

Teraz, gdy stała tak blisko, tuż naprzeciw mnie mogłem lepiej się jej przyjrzeć. Była niższa ode mnie o ponad głowę i wyglądała bardzo młodo. Równie dobrze mogła mieć szesnaście lat, a naprawdę miała ich osiemnaście. Długie jasne włosy spięła w warkocza, którego związała czerwoną wstążką, a nad prawym uchem wpięła we włosy niewielką wiązankę kolorowych sztucznych kwiatków. Mimo to pojedyncze kosmyki opadały jej na twarz. Błękitne oczy patrzyły na mnie z ciekawością, a malinowe usta tworzyły uśmiech. Była naprawdę ładna, choć nie było w niej nic nadzwyczaj szczególnego. Być może to właśnie jej naturalność czyniła ją tak wyjątkową.

- Tak, Theodore Villenc i według twoich znajomych jestem twoim chłopakiem. - zdradziłem, słysząc głośne myśli wspomnianych osób.

- Skąd wiesz?

- A ty tak nie pomyślałaś? – cholera, musiałem jakoś z tego wybrnąć. - Nie grałaś po to, aby właśnie tak myśleli?

- Może. – przytaknęła, wznawiając spacer. - Sama nie wiem. Chciałam po prostu stamtąd uciec, ale nie wiedziałam jak to zrobić.

- Wiedziałaś, ale bałaś się, że potem i tak będziesz musiała tam wrócić. - powiedziałem to, bo sama nie chciała tego przed sobą przyznać.

Wtedy też zdałem sobie sprawę, że być może czasami powinienem po prostu milczeć.

- A teraz nie muszę? - zmarszczyła gniewnie brwi. - Wybacz. – westchnęła zaraz potem. - Po prostu pomogłeś mi uciec, ale tylko na chwilę. I tak będę musiała tam wrócić, by znów chcieć zniknąć.

- Teraz tak nie będzie, bo myślą, że jesteś moja. - zauważyłem, kładąc dłoń na jej rozgrzanym policzku. Nie przejąłem się zbytnio, że mogło to źle zabrzmieć, przecież udawaliśmy parę. Nie mogło być już nic dziwniejszego. Dziewczyna wzdrygnęła się na mój zimny dotyk, ale nie odsunęła się, a jedynie przyglądała mi ze zmęczeniem. - Odegraliśmy przedstawienie, w które uwierzyli, więc jak długo będziemy w tym samym miejscu, nie możemy wyjść ze swoich ról. - pocałowałem ją w czoło, po czym objąłem w pasie, ponownie wznawiając nasz spacer. - Więc udawaj zakochaną i szczęśliwą dziewczynę, a ja będę chłopakiem, który nie widzi świata poza tobą. - wyszeptałem jej na ucho, wywołując uśmiech na jej twarzy, gdy spojrzała mi w oczy.

- Fajnie będzie choć przez chwilę wierzyć, że istnieją idealni chłopcy. - wyznała cicho.

- Nie ma idealnych chłopców, skarbie. - zapewniłem, rozwiewając jej złudne nadzieje, że znajdzie takiego. Ten świat był nazbyt popsuty i to właśnie przez ludzi. - Ale mężczyźni to całkiem inna bajka. - złożyłem lekki pocałunek na jej policzku.

Łatwo było udawać zakochanego w niej. Zbyt naturalnie mi to przychodziło. Nie rozumiałem tego. Nie pojmowałem tej chęci trzymania jej za dłoń, czy składania pocałunków na jej czole.

Czy to przez to, że od wieków wzbraniałem się przed zaufaniem ludziom? Czy to dlatego, że już nie pamiętałem, jak to jest być zakochanym? Zapomniałem o miłości i o tym, jak przyjemnie jest mieć obok siebie kobietę?

Musiałem przestać o tym rozmyślać. To, co udawaliśmy nie miało szans istnieć naprawdę.

- Nie ważne, czy wciąż jesteś chłopcem, czy już mężczyzną. Nie ma ludzi idealnych. - zauważyła z lekkim, wyzywającym uśmieszkiem, który niebywale mi się spodobał.

Miała rację. Oczywiście, że nie było ludzi idealnych.

Sęk w tym, że ja nie byłem człowiekiem.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top